1
„Zdolność́ do odczuwania i troski, poza troską o materialny dobrobyt, została u nas czasowo zaćmiona […]. Przekroczone zostały nasze granice wytrzymałości i potrzebujemy odpoczynku”. W ten sposób w wydanej w 1919 roku pracy „The Economic Consequences of the Peace” John Maynard Keynes oceniał sytuację Europy po pierwszej wojnie światowej.
Książkę – która rychło stała się bestsellerem na całym kontynencie – złożył, po pierwsze, z refleksji, które nawiedziły go podczas konferencji wersalskiej (przebywał tam jako doradca brytyjskiego premiera Davida Lloyda George’a), po drugie: z obserwacji poczynionych już w momencie pisania. Od tych ostatnich o tyle trudno było wówczas uciec, że w chwili, w której Keynes pracował nad swoim traktatem, przez Europę przetaczała się fala rewolucji i kontrrewolucji na niespotykaną wcześniej skalę. W Finlandii i radzieckiej Rosji trwała wojna domowa; we Włoszech Gabriele d’Annuzio proklamował Regencję Carnaro; w Bawarii oraz na Węgrzech powstawały lokalne republiki rad. To, co niegdyś byłoby wydarzeniem, jakie przypada raz na dekadę i z tego względu zostawia trwały ślad w historii – bo jest niespotykane, rzadkie, osobliwe, intrygujące – zaraz po Wielkiej Wojnie stało się w Europie codziennością.
W Polsce w roku 2021 w sferze polityczno-obywatelskiej mieliśmy do czynienia z podobną sytuacją – i podobnie jak w czasach Keynesa, owa sytuacja doprowadziła do zaćmienia naszej zdolności do odczuwania i troski. Trudno nawet wyliczyć wszystkie wydarzenia, każde z których niegdyś samo jedno byłoby pretekstem do fundamentalnego przemodelowania publicznego porządku. By spróbować: sytuacja na granicy Polski z Białorusią; lex TVN; ujawnienie interesów posła Łukasza Mejzy oraz kolekcji nieruchomości Daniela Obajtka; informacja, że funkcjonariusza Służby Ochrony Państwa nakłaniano do składania fałszywych zeznań w sprawie wypadku byłej premier; powrót Donalda Tuska do polskiej polityki; otwarty konflikt z Unią Europejską oraz ze Stanami Zjednoczonymi; teoretyczny rozpad koalicji rządowej; potwierdzenie, iż podsłuchiwano czołowe postaci polskiej opozycji. Jak również, last but not least – śmierć, i to śmierć dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, ta spowodowana covid-19: populacja Polski zmniejszyła się w mijającym roku o jedno średnie miasto. Po drugie, ta, która spotkała Izabelę z Pszczyny, w społecznym odbiorze wynikająca z zeszłorocznego wyroku Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej i powodująca wielkie (acz nie tak wielkie, jak rok temu) protesty na ulicach.
W tym natłoku zdarzeń, które niegdyś byłyby przełomowe, jest coś niepokojącego. Wszystkie one – bezsprzecznie – miały miejsce; zostały sfotografowane, zrelacjonowane w telewizji, opisane w gazetach (przejęcie prasy lokalnej przez Orlen to kolejny punkt na liście tego, co zdarzyło się w roku 2021). Jednocześnie, wiedząc, że było, jak było, trudno powstrzymać się od wrażenia, że nic z tego, co wymieniłem, wcale się nie zdarzyło – nie wywołały bowiem owe okoliczności w sferze politycznej żadnych spektakularnych skutków. Uchodźcy wciąż marzną na granicy polsko-białoruskiej; niezaszczepieni wciąż umierają pod respiratorami; Łukasz Mejza wciąż jest posłem, zaś Michał Dworczyk (następny punkt do listy: ujawnienie jego maili) – szefem Kancelarii Premiera. To, co niegdyś byłoby zarzewiem wielkiej społecznej zmiany, w roku 2021 nim nie jest – acz o doniosłości wymienionych wydarzeń nie trzeba przecież nikogo przekonywać. Gdyby spróbować stworzyć analogię do nich na poziomie prywatnym – mówimy o sytuacji, w której jednego dnia X-a rzuca dziewczyna, następnego wylatuje z pracy, jeszcze kolejnego umierają mu rodzice, potem łamie nogę – X zaś nie zaprzecza, że to wszystko się zdarzyło, nie twierdzi, że było nieważne, ale w sumie to żyje, jak żył przedtem; co było, nie robi na nim większego wrażenia.
W jaki sposób określić tego rodzaju społeczną sytuację?
2
Można by – jako odmowę przyjęcia przez Polaków do wiadomości, że to wszystko, co miało miejsce, faktycznie je miało. Zdarzenia te są tak niewyobrażalne (trudno, dla przykładu, wymyślić większą socjopatię, niźli oszukiwanie rodziców śmiertelnie chorych dzieci dla zarobku) i niepożądane, że ten, kto je obserwuje, woli uznać za niebyłe, zamiast się z nimi skonfrontować. Jest jak bohater powieści Alfreda Döblina „Listopad 1918”, który, gdy obudził się w szpitalu w Strasbourgu i dowiedział, na jakich warunkach Cesarstwo skapitulowało, stwierdził zrazu: „Nie. Nigdy nie uznam, że to się zdarzyło. To nie jest prawda”.
Taka interpretacja ma jednak swoje wady. Bohater Döblina, niejaki porucznik Becker, wkrótce po powzięciu wiedzy o sytuacji spakował manatki i udał się do Berlina, gdzie czekała na niego rewolucja listopadowa. Odmowa uznania, że coś się zdarzyło, wzięcie tego czegoś za sprawę, która nigdy nie powinna mieć miejsca, zmotywowało go do osobliwego rodzaju działania. Owszem, Becker nie chciał skonfrontować się ze światem, w którym pozycja Niemiec była inna niż przed Wielką Wojną; jego walka o przywrócenie niegdysiejszego ładu od początku jednak zdawała się straceńcza, bez związku ze sprawczą, polityczną aktywnością. W przypadku polskiej sfery politycznej nie mamy do czynienia z jakąkolwiek walką; odmowa przyjęcia do wiadomości tego, co się dzieje (które to przyjęcie mogłoby zostać wyrażone choćby poprzez masowe ruszenie na szczepienia) nie prowokuje nikogo (poza radykalnymi, niewielkimi grupami) do działania. Döblin wraca na półkę.
Może więc – mamy do czynienia z daleko posuniętą apatią? Pasowałaby ona do okoliczności pandemicznych – w końcu, poucza Tukidydes, apatia to emocja, która jest z masowym chorowaniem nieodmiennie związana. Opisując w „Wojnie peloponeskiej” trzyletnią zarazę, która spustoszyła Ateny w V wieku p.n.e., historyk zwraca uwagę na to, jak ateńczykom odechciało się nie tylko walczyć z chorobą (niezidentyfikowaną do dzisiaj; zdaniem niektórych badaczy była to dżuma, innych – wirus Ebola), ile nawet – grzebać zmarłych. Życie w niegdyś rozwibrowanym mieście zamarło, zmieniając się w zwierzęce trwanie.
I chociaż to kusząca interpretacja społeczno-politycznej sytuacji Polski w 2021 roku, także nie wydaje mi się ona adekwatna. Nie jest przecież tak, że nagle w sferze publicznej w Polsce zapanował marazm; nie jest tak, że to, co się dzieje, nie emocjonuje odbiorców. Wzbudzając w nich uczucia tyleż gorące, co krótkotrwałe, prędko jednak dane wydarzenie odchodzi w przeszłość i nikt już o nim nie pamięta. Przykładem niech będzie sprawa Daniela Obajtka z wiosny 2021 roku, która w grudniu wydaje się aferą sprzed bardzo dawna.
Ani więc odmowa przyjęcia do wiadomości, ani też apatia. Termin, który, jak sądzę, najlepiej opisuje to, co wydarzyło się ze sferą społeczno-polityczną w Polsce w mijającym roku, nazywa się inaczej: derealizacja – i oznacza jednostkę chorobową.
3
Bodaj jako pierwszy składające się na nią (i pokrewną jej depersonalizację) symptomy opisał w 1890 roku w „The Principles of Psychology” William James. W pracy tej rozważa stan osobliwej melancholii – takiej, w której nic nie jest w stanie melancholika dotknąć do żywego, wzburzyć w nim krwi. James: „«Widzę, słyszę!», powiadają pacjenci, «jednak przedmioty do mnie nie docierają, jakby między mną a światem znajdywał się mur!»”.
Kto jest dotknięty derealizacją i depersonalizacją, ten nie uznaje samego siebie za część rzeczywistości, a rzeczywistości nie uznaje za miejsce, w którym faktycznie żyje. To, co zdrowego człowieka doprowadziłoby do szewskiej pasji, zaowocowałoby u niego podnieceniem bądź smutkiem – nie wywołuje w nim żadnych emocji. Ktoś dotknięty derealizacją i depersonalizacją wie, że dane zdarzenie, którego doświadcza, jest istotne; wie, że jego życie może się w wyniku tego zdarzenia zmienić. Nie odczuwa go jednak jako czegoś, co dzieje się naprawdę, nawet jeśli go obiektywnie dotyka. Widzi w samym sobie i innych li tylko aktorów w teatrze o tyle poślednim, że sztuczność, odgrywanie ról, udawanie są w jego przypadku więcej aniżeli oczywiste. Dotknięty derealizacją i depersonalizacją, na poziomie intelektualnym znając emocje, które winno w nim ewokować dane zdarzenie, jest od nich jednocześnie odcięty – co tylko jego stan pogłębia, bo skoro nie potrafi tych emocji odczuć, to chyba, czuje, w istocie są one fikcyjne.
Derealizacja i depersonalizacja są stanem, w którym polskie społeczeństwo znalazło się w roku 2021. Wiemy przecież, że po doniesieniach o jego biznesowych przewagach poseł Mejza nie powinien znajdywać się w Sejmie; ba, informacje o tych przewagach wywołują w nas – krótki, bo krótki, ale jednak – gniew. Jednocześnie, gdy nie są podejmowane działania, które oznaczałyby ukaranie go, nagle przewagi posła Mejzy wydają się nam nierzeczywiste. (Podobnie sprawy mają się z Michałem Dworczykiem oraz Danielem Obajtkiem). Wiemy, że sytuacja na granicy polsko-białoruskiej nie powinna wyglądać tak, jak wygląda. Jednocześnie, ponieważ się utrzymuje i każdego dnia wydarzają się tam rzeczy straszne, nie traktujemy ich jako realnych; nie odczuwamy ich jako faktu. Wiemy, że prawo takie, jak „lex TVN” nie powinno powstać, ale ponieważ powstaje i trafia do podpisu na biurko prezydenta, mimo pewnych manifestacji traktujemy je jak fikcję, coś nierzeczywistego. Wiemy, że codziennie na covid-19 umiera kolejnych kilkaset osób, przede wszystkim niezaszczepionych; jednocześnie, ponieważ nie są wprowadzane nowe obostrzenia, nie traktujemy tego istotnego przecież wydarzenia jako takiego, które faktycznie ma miejsce.
Skąd bierze się społeczna derealizacja – ta, której doświadczamy w roku 2021, i ta, którą opisał w 1919 roku, w cytowanym na początku tego tekstu fragmencie Keynes?
Posłużę się analizą Judith Butler, która jako bodaj pierwsza użyła tego pojęcia w kontekście nauk politycznych. (W artykule pod tytułem „Violence, Mourning, Politics” z 2003 roku). Rozważając przy jego użyciu skutki wojen prowadzonych przez Amerykę w latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku, doszła do następującego wniosku: na skutek zwielokrotnionej – w porównaniu do poprzednich dekad – przemocy, ochoczo transmitowanej w telewizji i opisywanej w gazetach, społeczeństwo amerykańskie utraciło zdolność do rozumienia, czego w istocie dokonują jego żołnierze. Pierwszymi ofiarami tego rodzaju derealizacji były oczywiście rozmaite wcielenia Innego, czyli mieszkańcy krajów Zatoki Perskiej; na nich się jednak nie skończyło. Przemocy było tyle, tyle było codziennych doniesień o wybuchach, zamachach, okaleczeniach, że także sami Amerykanie stali się dla swoich pobratymców nierealni. Niegdysiejszy Joe z sąsiedztwa, któremu mina oberwała nogi, nie był już konkretnym Joe (jak w czasach wojny w Wietnamie) i jego krzywda także nie była konkretna. W efekcie – naród nie mógł przepracować swojej zbiorowej żałoby, manifestującej się dla poszczególnych jego członków właśnie w kimś, kogo osobiście znali i lubili.
Jaki rodzaj przemocy spowodował ogólnopolską derealizację w roku 2021? Ktoś mógłby powiedzieć, że to jej wcielenie, którym partia rządząca posługuje się od kilku lat, poprzez szczucie na mniejszości seksualne i etniczne i rozmontowywanie kolejnych instytucji – przemoc to osobliwa, ale jednak przemoc. Problem w tym, że dotyka ona jedynie połowę społeczeństwa (albo nawet jeszcze mniejsze grupy), która jest władzy przeciwna. Sądzę więc, że trzeba źródła naszej derealizacji poszukać gdzie indziej, w nieco bardziej bieżących wydarzeniach – w końcu: gdyby jej źródłem była tamta przemoc, zaistniałaby wcześniej.
Przemocą, która spowodowała polską derealizację, są działania władzy związane z epidemią. Proszę nie zrozumieć mnie źle: jestem zwolennikiem obostrzeń, które zapobiegają rozprzestrzenianiu się wirusa, jestem też zwolennikiem obowiązkowych szczepień. O co mi idzie, to o sposób ingerencji władzy w życie obywateli i ich prywatność, który zaistniał podczas zagrożenia covid-19 i który wcześniej – jak ostatnio zauważył Jacek Dukaj – był raczej domeną społeczeństw totalitarnych, w rodzaju Chińczyków. W czasie pandemii okazało się, że metody, którymi ichniejsza władza posługuje się celem inwigilowania swoich poddanych, znakomicie dają sobie radę na Zachodzie, godzącym się na pewne ograniczenia (w rodzaju okazywanych, gdzie się da certyfikatów szczepionkowych) – ba, postulujących te ostatnie! – by prędzej wrócić do normalności, cokolwiek by pod tym słowem rozumieć.
W Polsce jednak ów rodzaj przemocy został wzbogacony o coś na Zachodzie mniej lub bardziej niespotykanego, mianowicie: arbitralność. Nasza przemoc państwowa (często realizowana, w ramach dostosowania się do obostrzeń, przez agendy prywatne) nie była bowiem tak technokratyczna, jak w Niemczech czy we Francji, w których bez certyfikatu bądź testu nie wejdzie się do knajpy. Była – i jest – sobiepańska: o zaszczepienie można niby zapytać, ale certyfikatu pokazywać nie trzeba; w przestrzeniach zamkniętych niby trzeba nosić maseczki, ale jednak jest wielu, którzy ich nie noszą; knajpy od czasu do czasu niby nie mogą działać, ale niektóre przecież działają. W efekcie: przemoc, która prowadzi do derealizacji, okazuje się przez samą siebie zderealizowana.
4
Czytelnik sceptyczny względem mojej tezy (i, jednocześnie, wywodzący się z mojej bańki w mediach społecznościowych) może stwierdzić, że przynajmniej dwa wydarzenia mijającego roku wyrwały Polaków z otchłani derealizacji. Były to, po pierwsze: afera szczepionkowa, w ramach której społeczna niechęć zwróciła się w stronę grupy aktorów, którym wcześniej niż innym pozwolono się zaszczepić, po drugie zaś: rosnąca inflacja. Te dwa wydarzenia dość dobrze pokazują, na jakim etapie derealizacji jesteśmy i jak się z jej dołu wygrzebać.
Zacznijmy od afery szczepionkowej. Cokolwiek symptomatyczne jest, że tymi, którzy skupili na sobie społeczny gniew, wcale nie byli politycy, którzy w taki, a nie inny sposób – w ramach, jak tłumaczono, akcji promocji szczepień – rozdysponowali dawki do inokulacji, pomijając grupy społeczne w rodzaju lekarzy. Przeciwnie: adresatami ogólnopolskiej wściekłości byli aktorzy, którzy w akcji, jak tłumaczono, wzięli udział. (Podobnie kilka tygodni później za przyjęcie szczepionki w wyznaczonym dla nich terminie krytykowani byli pracownicy naukowi, a nie twórcy programu szczepień, którzy im to przyjęcie umożliwili). Takie zaadresowanie gniewu pokazuje, że w społeczeństwie ogarniętym derealizacją, w którym żadna decyzja władzy nie ma realnego charakteru, realności wciąż się pragnie – adresując gniew w taki sposób, by faktycznie dotknął on tego, w kogo jest wymierzony. Wbrew pozorom, nie jest to jednak aż tak znowu dobra wiadomość.
Dlaczego? Bo zwalnia populistycznych polityków z resztek odpowiedzialności. Jeżeli każda decyzja, którą podejmują, jest nierealna, to też żaden członek społeczeństwa nie zechce działać sprawczo w odniesieniu do nich. W takim działaniu sprawczości nie sposób bowiem osiągnąć, a właściwie: nie sposób jej osiągnąć od razu. W trymiga da się ją za to poczuć, skierowawszy swój gniew na kogoś z własnej bańki. Wiadomo, że zaboli – a że konsekwencje bólu będą żadne, to inna sprawa.
Sytuacja inflacji jest jednak inna. Cytowany na początku niniejszego tekstu Keynes miał rację: w czasach, gdy społeczeństwom stępiają się umiejętności odczuwania i troski, jedynie zmartwienie o byt materialny jest w stanie je naostrzyć: tylko ono jest w jakimkolwiek stopniu realne. Można nie odczuwać, że dzieje się coś istotnego – jednocześnie na poziomie intelektualnym znakomicie wiedząc, że dzieje się coś istotnego – dopóki to nieodczuwanie ma miejsce w niezmienionych pod względem finansowym warunkach. Kiedy te ostatnie się przeobrażają, wtedy także zdarzenia odnoszące się do dóbr idealnych stają się faktyczne. Gniew ewokowany po to, żeby poczuć sprawczość – przykładowo: względem pracownika osiedlowego supersamu, w którym w jedną noc ceny urosły o połowę – przeistacza się w gniew na brak poczucia sprawczości. Łączy on i sklepikarza, i klienta, którzy rozbijają półprzezroczystą szybę między nimi a politykami przy władzy.
I takiego wyskoku z otchłani derealizacji życzę wszystkim na rok 2022.