„Chamstwo” Kacpra Pobłockiego to jedna z najważniejszych i najszerzej komentowanych polskich książek mijającego roku. Dla mnie jest to traktat o poddaństwie, o tym, co ono robi z człowiekiem. To również opowieść o historycznym oceanie przemocy, z której wszyscy przybywamy, i z którego niby wyszliśmy, ale ciągle nie możemy się wytrzeć do sucha.
Jednym z pojęć, które padają w „Chamstwie”, jest „bezpaństwo” i o nim chciałbym Wam dzisiaj opowiedzieć.
Państwo i jaśnie państwo
Zacznijmy bez przedrostka: w polszczyźnie słowo „państwo” ma dwoiste znaczenie. Jest to zarówno twór polityczny (państwo takie jak Polska, Niemcy czy Stany Zjednoczone), jak i elita, arystokracja, ludzie o wysokiej pozycji społecznej („jaśnie państwo”). Z dzisiejszej perspektywy może to wyglądać na ciekawostkę, że angielskiemu state i ladies and gentlemen odpowiada po polsku jedno słowo, ale z perspektywy historycznej nabiera to głębszego sensu.
Dla bohaterów i bohaterek książki Pobłockiego te dwa znaczenia „państwa” były jednym i tym samym. W czasach pańszczyźnianych i przednowoczesnych państwo w znaczeniu politycznym dotyczyło tylko państwa – klasy panującej. Większość społeczeństwa, a więc „chłopi, rzemieślnicy, wędrowcy, Żydzi, buntownicy, złodzieje, czarownice, żebracy i heretycy”, jak efektownie wylicza Łukasz Moll, nie była obywatelami kraju, w którym mieszkała. Włościanie, „służące do wszystkiego”, ludzie luźni, słowem cała klasa ludowa nie miała praw politycznych we współczesnym sensie. Państwo było sprawą dworu.
Czym w takim razie jest bez-państwo? Tym, czego państwo polityczne nie obejmuje. Bezpaństwo może mieć wymiar terytorialny, geograficznie zewnętrzny, ale ma też front wewnętrzny. I jednych, i drugich obszarów nie brakowało w dawnym świecie. Bezpaństwo dzieje się tam, gdzie władza państwa nie sięga, a w dawnych czasach jego władza była brutalna, ale bynajmniej nie dalekosiężna.
Bezpaństwami były więc te kawałki mapy, których nie pokryło jeszcze żadne państwo (Zomia), albo które kontrolowało tylko teoretycznie (Dzikie Pola). Dawne państwo penetrowało rzeczywistość słabo, płytko i niezbyt daleko od spławnych rzek. Góry, bagna i głębokie lasy długo pozostawały de facto bezpaństwowe, a ulubionym przykładem Pobłockiego (i moim!) są budnicy, którzy żyli w puszczy, poza rygorem pańszczyzny.
Każde społeczeństwo ma jednak swoje własne bezpaństwo. Bezpaństwem jest każda próba ucieczki czy walki z systemem państwa, które chciałoby wykorzystać klasę ludową. A więc bezpaństwo to „górscy zbiegowie i zbóje, migający się od pracy ludzie luźni i chłopscy emisariusze organizujący bunty” (posługując się znowu Mollem — już drugi raz cytuję ten artykuł, bo Pobłocki powiedział, że to najlepszy znany mu esej o „Chamstwie”). Ale nie tylko oni. Pojęcie bezpaństwa jest szersze, chodzi w nim o próbę wyjścia poza relację władzy w ogóle. To przestrzeń dla tych, którzy nie chcą być ani panami, ani niewolnikami. Z tego też powodu bardzo ważny jest w „Chamstwie” rozdział o arianach, w którym Pobłocki pokazuje, w jaki sposób to religia mogła być drogą wyjścia poza podział pan–niewolnik. Przestrzenią bezpaństwa jest też kultura ludowa, czyli odpowiedź na przemoc. Chłopski taniec, wiejska muzyka, leczenie kołtuna, czyli te obszary, którymi państwo się nie interesuje, czy zgoła ich nie rozumie.
Ucieczka w poszukiwaniu alternatywy
Bezpaństwo — analogicznie jak państwo — ma tak naprawdę dwa sensy. Pierwszy z nich to intelektualno-etyczno-polityczne wezwanie do wymyślenia społeczeństwa na nowo, do wyjścia poza schemat władzy.
Środkiem do tego może być fizyczna ucieczka, samoorganizacja, spekulacja religijna lub myśl polityczna. Chodzi tu o uświadomienie sobie, że rzeczywistość społeczna, która nas otacza, jest arbitralnym i wcale niedawnym konstruktem, którego nie musimy się kurczowo trzymać. Można i należy wymyślać świat na nowo. I tutaj brawo, popieram, ściskam dłoń. Budnicy, wietnamscy górale, my.
Ale uwaga, jest i drugi sens „bezpaństwa”, znacznie bardziej dosłowny. Otóż bezpaństwo jest rozumiane jako alternatywa dla państwa, które stoi pańszczyźnianą przemocą, obcinaniem nosów i szubienicą w każdej wsi. Bezpaństwo staje się więc ucieczką z niego, politycznym kontrprojektem ludzi wolnych. I trudno nie odnieść wrażenia, że „Chamstwo” — intencjonalnie lub nie — dość sentymentalnie patrzy na tych wszystkich budników i buntowników. Są oni tchnieniem wolności na kartach tej książki, są otwartą drogą ucieczki z przemocowego państwa.
Te drogi ucieczki zamknęły się jednak wraz z wykształceniem się państwa nowoczesnego w XIX i XX wieku. Sam pisałem o tym w swojej książce o stoikach — przed wiekami nieporównanie łatwiej było wyjść z systemu niż dzisiaj. Przed wiekami nie miałeś przecież antybiotyków, elektryczności i internetu niezależnie od tego, czy mieszkałeś na królewskim dworze, czy w kurnej chacie. A ustrój polityczny, który być może sprawdzał się dla puszczańskiej osady, na pewno nie sprawdzi się w miliardowych społeczeństwach z bronią jądrową i netfliksem.
Zwodnicza idealizacja anarchizmu
Problem w tym, że w dyskusjach toczonych wokół „Chamstwa” te wątki częstą się plączą. Bezpaństwo bywa traktowane tak, jakby w XXI wieku było możliwością tak samo dosłowną jak w XVII. I jest to błąd. Krytyka instytucji państwa i tęsknota do wyjścia poza nie, nie powinna automatycznie przekładać się na idealizowanie tego, co bezpaństwowe.
Staję tu po pesymistycznej stronie odwiecznego sporu o anarchizm. Społeczeństwa bezpaństwowego, pozbawionego struktury i mechanizmów regulujących, nie widzę jako radosnej komuny, gdzie wszyscy żyją w zgodzie z naturą i z sobą. Widzę w nim szybką ścieżkę do wszechprzemocy i wojny wszystkich przeciw wszystkim. Mówiąc wprost: nie chciałbym być kobietą wśród budników, bo zostałabym zgwałcony i nawet nie miałbym kogo wezwać na pomoc. W społeczeństwie bezpaństwowym byle przemocowiec jest królem.
Można się tutaj żartobliwie odwołać do Kanta: bezpaństwo nigdy nie może stać się prawem powszechnym. Owszem, ucieczka z systemu może być wyborem jednostek. Owszem, może być marzeniem uciśnionych i natchnieniem filozofów. Ale nigdy nie będzie drogą dla wszystkich. Liczby nie są tu bez znaczenia. Gdyby wszyscy mieszkańcy przednowoczesnej Rzeczypospolitej solidarnie rozbiegli się i pochowali po lasach i bagnach, byłoby im jeszcze na tyle luźno, że faktycznie wszyscy mogli by się stać ludźmi wolnymi. Nie zadziała to jednak dla niemal ośmiu miliardów osób na przeludnionej Ziemi dzisiaj. Nie ma już tyle miejsca, ani wewnątrz, ani na zewnątrz, żeby uciekać w bezpaństwo.
Trudno też nie zauważyć, że — patrząc historycznie — to bynajmniej nie bezpaństwo wyprowadziło nas z tego oceanu niewolniczo-pańszczyźnianej przemocy. Zrobiło to państwo. To ono ewoluowało, zrekonfigurowało normy społeczne, a reżim wyzysku zmieniło w bardziej nonviolent. To dzięki państwu jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i tym, kim jesteśmy.
Bezpaństwo jako inspiracja
Czy to znaczy, że jestem fanatykiem państwa, systemu władzy i w ogóle, „murem za polskim mundurem”? Bynajmniej. Państwo usycha bowiem bez bezpaństwa, które poszerza naszą wyobraźnię polityczną i daje nam swobodę myślenia poza schematem. Zaprzeczyć temu to skostnieć, scynicznieć i zdziadzieć. Z drugiej jednak strony, idea bezpaństwa jest szlachetna, ale jest tylko ideą, a nie rzeczywistością polityczną. Weszliśmy w nowoczesność, wymyśleliśmy szczepionki, komputery, powszechne prawa wyborcze i system ewidencji PESEL. Zbytnio się nam życie skomplikowało, żeby bezpaństwo mogło być rozumiane dosłownie. Zaprzeczać temu jest naiwnością.
Tak właśnie proponuję myśleć o bezpaństwie. Powinno być ono inspiracją, iskrą między biegunem świeżego myślenia, a praktycznej niemożliwości. Bo nie da się żyć w świecie bez marzeń, ale nie da się też żyć w świecie bez struktur społecznych.
Te ostatnie może dać dzisiaj tylko państwo. Chcemy mniej przemocy? Chcemy lepszych stosunków wzajemnych i sprawiedliwszego świata? Zatem potrzebujemy więcej państwa, a przede wszystkim państwa lepszego, państwa lepszej jakości. Myślenie bezpaństwem powinno nauczyć nas, jak poprawić to państwo, które mamy.