Paul Thomas Anderson, reżyser znany przede wszystkim z „Magnolii” [1999] oraz „Aż poleje się krew” [2007], w swoim najnowszym filmie powraca do ulubionych motywów: lat siedemdziesiątych, amerykańskich mitów i zagmatwanej intrygi. Wszystkie te elementy łączy w autorskim stylu, oferując nieco przydługi, ponaddwugodzinny seans atrakcji. Błyskotliwe dialogi, wyraziste postaci drugoplanowe, a nawet (komiczne) pościgi i uwodzicielskie przerywniki muzyczne w postaci złotych (a czasem i „różowych”, przesłodzonych) przebojów lat siedemdziesiątych – na podstawowym poziomie to dość satysfakcjonujący spektakl. Czy jednak ma to sens?

Materiały prasowe dystrybutora Film Forum Poland

Zagadkowy tytuł

Kilka słów wyjaśnienia należy się zagadkowemu tytułowi. Owszem, bohaterowie filmu Alana (w tej roli Alana Haim) oraz Gary (Cooper Hoffman, rozbrajająco podobny do ojca, nieżyjącego już Philipa Seymoura Hoffmana) wpadają od czasu do czasu do japońskiej restauracji. Mimo młodego wieku mają też już znajomych kelnerów w innej lokalnej restauracji. Miejski pejzaż San Fernando Valley błyszczy neonami rozmaitych lokali, próżno jednak szukać wśród nich „Licorice Pizza”, nawet na drugim i trzecim planie.

A dosłownie? To również nie ten trop – nikt przecież nie je tutaj pizzy z lukrecją. To ekscentryczne połączenie przypomina mi zagadkowe tytuły filmów Stanleya Kubricka, prowokujące sprzecznościami. Mistrz najwyraźniej lubił grać słowami: odyseja – kosmiczna, metal – jacket, (oczy) szeroko – zamknięte, mechaniczna – pomarańcza (gra czerpiąca oczywiście z literackiego pierwowzoru Anthony’ego Burgessa). W tym szeregu intelektualnych łamigłówek pizza z lukrecją brzmi raczej trywialnie, jednak świat zabawnych pomyłek, skretyniałych producentów filmowych i sprzedawców dmuchanych materacy nie domaga się wzniosłego tytułu. Twórca „Licorice Pizza” mówił wprost: „Kubrick jest jednym z moich ulubionych reżyserów”. W pewnym sensie styl Andersona (niezwykle pieczołowity, oparty na precyzyjnej reżyserii, efektownie wykorzystujący muzykę, a nade wszystko – autorski) wywodzi się od Kubrickowskiej formuły audiowizualnego spektaklu. Można wręcz odnieść wrażenie, że to nieco bardziej postmodernistyczny, zmanierowany jej wariant. Raz na jakiś czas z twórczości Andersona krzyczy przepych, graniczący nieraz z przerostem formy nad treścią.

W pewnym sensie styl Andersona (niezwykle pieczołowity, oparty na precyzyjnej reżyserii, efektownie wykorzystujący muzykę, a nade wszystko – autorski) wywodzi się od Kubrickowskiej formuły audiowizualnego spektaklu. Można wręcz odnieść wrażenie, że to nieco bardziej postmodernistyczny, zmanierowany jej wariant. | Krzysztof Siwoń

Fantazja kinofila podsuwa śmiałe wyobrażenia o spotkaniu tych dwóch gigantów kina. I tu zaskoczenie: wcale nie trzeba na ten temat fantazjować! Zachowała się anegdota z końcówki lat dziewięćdziesiątych, kiedy na plan „Oczu szeroko zamkniętych” [1999] Andersona przemycił Tom Cruise, gwiazdor jego „Magnolii”. Spotkanie było chyba nieco niezręczne (kto z nas zachowa fason w blasku swojego guru?). Anderson wyraził zdziwienie sposobem pracy Kubricka: „Czy zawsze pracujesz z tak małą ekipą?” „Po co ci więcej ludzi”, odparł autor „Lśnienia”. Zgaduję, że po „Licorice pizza” mistrz również mógłby odczuwać pewien przesyt.

Jest jeszcze jedna różnica między Kubrickiem a Andersonem. W przeciwieństwie do niektórych Kubrickowskich fraz, znaczenie „gastronomicznego” tytułu można dość łatwo wyjaśnić. Licorice pizza to potoczne określenie sieci sklepów muzycznych, które były ozdobą ulic San Fernando Valley. Mimo że salonów z winylowymi nagraniami w filmie także nie ma, to muzyka, a w szczególności muzyczna i popkulturowa aura tej epoki grają tutaj – nomen omen – pierwsze skrzypce. Licorice pizza to w pewnym sensie synonim tamtego czasu, a tematem filmu Andersona w istocie są same lata siedemdziesiąte.

Materiały prasowe dystrybutora Film Forum Poland

Dekada jak kęs pizzy

Kolorowe, muzyczne, roztańczone, wolne. Pełne niepokoju, polityczne, konsumpcyjne. Łatwe jak kęs pizzy. Słodkie jak smak lukrecji. Lata siedemdziesiąte stały się już mitem, a w kinie amerykańskim ten mit reprodukuje się z powtarzalnych i rozpoznawalnych stereotypów oraz klisz audiowizualnych. „Licorice Pizza” przywołuje wiele tego typu obrazów i brzmień, a ich obfitość przysłania momentami fabularną treść filmu. Historia o spotkaniu dwojga młodych osób, wzajemnym przyciąganiu i odpychaniu, dojrzewaniu do relacji oraz o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie show-businessu… Nie, tak naprawdę nie to pociąga reżysera. Anderson szuka kolorów ulicy, epatuje neonami, wsłuchuje się w nocne życie miasta i rytm disco.

Paul Thomas Anderson to dziecko lat siedemdziesiątych. Rocznik 1970, wychowany w San Fernando Valley. Nad jego młodością świeciło nie tylko słońce Kalifornii, lecz także blask show-businessu. Bliskość Hollywood, przemysłu filmowego, telewizyjnego i muzycznego odegrały w karierze przyszłego reżysera decydujące znaczenie. Jego ojciec, Ernie, który cieszył się sławą osobowości telewizyjnej i radiowej, zachęcał syna do kariery w przemyśle filmowym. Nie da się ukryć, że – podobnie jak Kubricka zresztą – rzemieślnicza edukacja pociągała go mniej niż głód robienia kina.

Dlatego przygodę z kamerą zaczął wcześnie i trzeba przyznać, że przerósł swojego mistrza w kategorii najbardziej ekscentrycznego filmu krótkometrażowego. Jedną z pierwszych produkcji Kubricka był przecież osobliwy „Flying Padre” o duchownym katolickim, który odwiedza swoich parafian rozsianych na dużym obszarze, posiłkując się jednopłatowcem. Bohaterem osiemnastoletniego Andersona był z kolei gwiazdor filmów pornograficznych, John Holmes oraz jego trzynastocalowy penis („The Dirt Diggler Story” [1986]). Anderson raz jeszcze spenetrował branżę porno w gorzkim filmie „Boogie Nights” [1997], w którym lata siedemdziesiąte nie są tak różowe, jak w „Licorice Pizza”. Do dekady tej powrócił jeszcze przy okazji „Wady ukrytej” („Inherent Vice” [2014]). Adaptacja powieści Thomasa Pynchona pozwoliła reżyserowi rozsmakować się w zawiłej, wręcz absurdalnej intrydze, którą stara się rozwikłać główny bohater, detektyw Doc Sportello (Joaquin Phoenix) – w oparach trawki majaczą wątki FBI, przekrętów na rynku nieruchomości, miłości oraz przemocy.

Historia o spotkaniu dwojga młodych osób, wzajemnym przyciąganiu i odpychaniu, dojrzewaniu do relacji oraz o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie show-businessu… Nie, tak naprawdę nie to pociąga reżysera. Anderson szuka kolorów ulicy, epatuje neonami, wsłuchuje się w nocne życie miasta i rytm disco. | Krzysztof Siwoń

Andersonowskiego obrazu lat siedemdziesiątych nie można jednak sprowadzić do stereotypów. Jego namiętna relacja z epoką to także fascynacja czasami świetności kina i specyficznego katalogu chwytów audiowizualnych, które były efektem dynamicznego rozwoju technicznego, a także artystycznych odkryć w kinematografii. Format panoramiczny, steadicam, obiektywy o zmiennej ogniskowej, przestrzenny dźwięk wielokanałowy – filmowy język stawał się wówczas jeszcze bardziej swobodny i dynamiczny, a jego giętkość odpowiadała aktualnym czasom. W „Licorice Pizza” opowiadanie o latach siedemdziesiątych przefiltrowane zostało przez styl ówczesnego kina. Zoom-in i zoom-out, ciepłe kolory, a nawet napisy końcowe oraz plakat do filmu – wszystko to tworzy przemyślaną konstrukcję. Anderson to nie tylko dziecko lat siedemdziesiątych, lecz także nostalgiczny pięćdziesięciolatek, który wierzy, że filmy realizowane (i pokazywane) na taśmie 35 mm mają „to coś”.

Paradoksalnie to nie obraz lat siedemdziesiątych, ale brzmienie tej epoki napędza film Andersona. Ścieżka dźwiękowa oparta jest o niediegetyczne cytaty, starannie choć nieco eklektycznie łączące różne gatunki lat siedemdziesiątych: (dyskotekowe „Sumblin’ In” konkuruje z rockowym „Let Me Roll It” Paula McCartneya, a tuż obok śpiewa liryczna Nina Simone w „July Tree”). Wszystko brzmi „na miejscu” – Anderson to przecież także twórca teledysków, współpracujący między innymi z takimi zespołami jak Radiohead. Wideoklipowe przerywniki nie wnoszą jednak do filmu wartości dodanej – ich obecność jest miejscami rozbrajająco dosłowna – chociażby we fragmencie, kiedy sympatia po raz pierwszy zaiskrzyła pomiędzy bohaterami, a ich naiwne podejście do życia znajduje odbicie w duecie Suzie Quatro i Chrisa Normana:

Our love is alive
And so we begin
Foolishly layin’ our hearts on the table, stumblin’ in 

Our love is a flame
Burnin’ within
Now and then Fire light will catch us, stumblin’in

Anderson z pewnością ma wyczucie ironii, nie przełożyło się ono jednak na wykorzystanie cytatów muzycznych. Playlista ze ścieżką dźwiękową „Licorice Pizza” to jednak całkiem przyjemne tło dźwiękowe dla laurki San Fernando Valley.

Materiały prasowe dystrybutora Film Forum Poland

Narracja jak nić widmo

Ironia Paula Thomasa Andersona przemawia jednakże przez wyraziste i zabawne postaci. Reżyser – i scenarzysta zarazem – zatroszczył się o to, by każda z nich definiowała się przez karykaturalnie uwypukloną cechę lub chociażby tak drobny szczegół jak zawadiacki wąs. Nawiasem mówiąc, Anderson ma najwyraźniej rękę do męskiego zarostu, skoro z jego „stajni” wyszły takie arcydzieła jak wąsy Daniela Day-Lewisa w „Aż poleje się krew” czy bokobrody Joaquina Phoenixa.

Anderson to nie tylko dziecko lat siedemdziesiątych, lecz także nostalgiczny pięćdziesięciolatek, który wierzy, że filmy realizowane (i pokazywane) na taśmie 35 mm mają „to coś”. | Krzysztof Siwoń

Świat „Licorice Pizza” to galeria osobliwości, a niektóre postaci zdecydowanie „kradną show” dwójce głównych bohaterów – trudno przecież konkurować z Seanem Pennem w roli podstarzałego gwiazdora, Tomem Waitsem jako zapijaczonym weteranem Hollywood czy Bradleyem Cooperem, czyli… filmowym mężem Barbry Streisand. Niektórzy są na ekranie tylko przez chwilę, aby wzmocnić efekt absurdalności tego świata – jak właściciel restauracji, który nie rozumie swojej japońskiej żony, choć bardzo uważnie jej słucha i mówi do niej po angielsku z japońskim akcentem.

W rozmaitości wątków pobocznych gubi się główna, lecz wątła, niemal widmowa linia narracji. Dojrzewający chłopak i ponadwudziestoletnia dziewczyna, niczym w melodramacie, raz to zbliżają się, raz oddalają od siebie. W międzyczasie uczestniczą w castingach, zakładają firmę sprzedającą wodne materace, pracują w sztabie wyborczym – żyją rytmem lat siedemdziesiątych. W ten sposób tło wybija się przed pierwszy plan. A zaczyna się tak zwyczajnie: w kolejce do szkolnego fotografa chłopak spotyka dziewczynę.