Jak donoszą specjalistyczne portale, Rosja wciąż koncentruje wojska wokół Ukrainy. Wzmacnia swoje siły na terytorium Białorusi, na linii Rzeczyca–Kalinkowicze–Mozyrz–Jelsk, na południu tego kraju, przy granicy z Ukrainą. Z Jelska do Kijowa jest 160 kilometrów w linii prostej, z Rzeczycy – 200 kilometrów.

Środki rażenia, którymi dysponują te siły, pozwalają na ostrzał Kijowa, bez przekraczania samej granicy białorusko–ukraińskiej. W kierunku Morza Śródziemnego płynie flotylla sześciu okrętów desantowych, jak zauważyli specjaliści – w pełni wyładowanych, sądząc po głębokim zanurzeniu. Jeśli te okręty przejdą przez Bosfor, oznaczać to będzie flotę desantową zmierzająca ku wybrzeżom Ukrainy. Zmieniono także dyslokację brygady rakiet Iskander, przesuniętych ku granicom Ukrainy, których zasięg tym samym obejmuje całość terytorium tego państwa. Ściągnięto nawet jednostki z Dalekiego Wschodu, z okolic Władywostoku, które pokonały 4 tysiące kilometrów, by wejść w skład rosyjskiego zgrupowania. Z informacji zdobytych przez dziennikarzy od rodzin żołnierzy rosyjskich wynika, że dowódcy określili ich czas pobytu „na Ukrainie” na dziewięć miesięcy.

To garść doniesień z ostatnich dni, wciąż napływają nowe, potwierdzające, że rosyjska koncentracja wojsk i sprzętu, bezprecedensowa od czasów zimnej wojny, to przygotowania do pełnoskalowej agresji na naszego ukraińskiego sąsiada. Agresji z wielu kierunków – południa, wschodu i północy.

Tymczasem na Zachodzie trwają spekulacje, czy to blef Putina, „chcącego, by mu okazywać szacunek”, jak to określił pewien (zdymisjowany za te słowa) niemiecki admirał, czy jednoznaczna decyzja o wojnie, przykrywana tylko rozmowami Rosja–USA w Lozannie. Dotychczasowe spotkania nic nie dały, bo dać nie mogły – żądania Rosji są nie do zaakceptowania dla Stanów Zjednoczonych i NATO, chyba że Zachód zdecydowałby się na zupełne oddanie Europy Środkowo-Wschodniej, łącznie z państwami, które wstąpiły do Sojuszu po 1997 roku.

Nikt nie wie, jak powstrzymać wojnę

Sądząc po krytyce niektórych sformułowań prezydenta Joe Bidena, który niezręcznie mówił o małoskalowej agresji w tonie omalże przyzwolenia, nikt w USA ani w Europie nie ma takiego zamiaru. Ale też nikt nie ma pomysłu, jak powstrzymać wojnę. Dozbrajanie Ukrainy przez państwa Sojuszu w broń defensywną (wyrzutnie pocisków przeciwpancernych czy rakiety bliskiej obrony przeciwlotniczej), a nawet w amunicję armatnią, jest raczej doraźną pomocą niż działaniem mogącym zmienić proporcję sił. Ukraina, będąc poza jakimkolwiek strukturami obronno-sojuszniczymi, jest sama wobec Rosji – i jedno jest pewne: mimo pomocy i zapowiedzianych „surowych sankcji” wobec agresora, nikt nie rozważa zaangażowania militarnego po jej stronie w razie wojny.

Rosjanie więc mogą na oczach całego świata sięgnąć po terytorium niepodległego państwa, powołując się na swoje bezpieczeństwo i „wielowiekowe związki” z Ukrainą jako częścią Rosji – analogicznie jak przy aneksji Krymu. Skala tego przejęcia jest niewiadomą – może zarówno chodzić o terytoria na południu, odcinające Ukrainę od morza, jak i na północy, lub/i poszerzenie zdobyczy z czasów walk o Donbas na wschodzie. Albo wszystko na raz. A przede wszystkim chodzi w tej strategii o paraliż rozwoju Ukrainy, wewnętrzny chaos i możliwości instalacji własnych namiestników jako pozornie legalnych władz tego państwa.

Cel ten nie wymaga okupacji całej Ukrainy ani wieloletnich zmagań, jest zjadaniem na żywca suwerenności i podmiotowości Ukrainy po kawałku, przy czym ofiara z czasem staje się coraz słabsza i z czasem zanika wola oporu wobec drapieżcy. Reszta państw, wobec siły Rosji, jej polityki demonstracyjnej brutalności i straszenia trzecią wojną światową, znajdzie się w pozycji obserwatorów.

Geopolityczne safari

Trochę jak z filmów przyrodniczych: turyści przyglądają się z samochodów polowaniu lwów w parku Serengeti, nie mogąc i nie chcąc ingerować w zagryzanie i konsumpcję upolowanej antylopy gnu czy bawołu. Taką strategię znamy przecież z przeszłości – w ten sam sposób konała I Rzeczpospolita, po kawałku, kiedy to rosyjski drapieżnik, pokazując słabość państwa Polaków i Litwinów, wprawdzie dzielił się zdobyczą z innymi drapieżnikami, ale cały proces zapoczątkowała właśnie Rosja, pilnując, by ofiara nie mogła znaleźć w sobie siły do obrony.

Jeśli Zachód nie jest w stanie wpłynąć na sytuację na przedpolach NATO i UE, zaszachowany groźbą wojny z Moskwą, na którą przecież nikt nie jest gotowy i nikt nie ma zamiaru „umierać za Charków”, to jasne wydawałoby się, że tą czerwoną linią, następną i nieprzekraczalną pozycją obronną będzie członkostwo w NATO. Formalne, z gwarancjami traktatowymi i zdolnościami obronnymi budowanymi przez dziesięciolecia. Siła Sojuszu nadal góruje nad siłami Federacji Rosyjskiej i obecnie mowy nie może być o zjadaniu po kawałku lub przyzwoleniu na naruszenie tej linii.

Jednak, aby ten limes atlanticum był wiarygodny, Sojusz w całości, a w tym przede wszystkim Stany Zjednoczone muszą wobec sytuacji na Ukrainie zmienić swoją strategię, rozszerzając obecność wojskową na wschodzie. Czerwona linia musi stać się nie tyle wyrażeniem dyplomatycznym, ale militarną rzeczywistością. Inaczej będzie, przy niekorzystnym zbiegu okoliczności, tylko słowami. W pierwszym rzędzie dotyczy to państw bałtyckich i Polski.

Poza komponentami wojsk lądowych, na stale rozmieszonymi w tych krajach (nie rotacyjnie jak dotychczas), terenem strategicznej obecności militarnej musi się stać Morze Bałtyckie, ze zgrupowaniem okrętów pozwalających na natychmiastową reakcję wobec zagrożenia. Trzecim elementem jest konieczność wzmocnienia zaplecza w Niemczech, bo logistyka na terenie tego państwa decyduje o wiarygodności planów ewentualnościowych na wschodniej flance NATO. Ostatnim akordem powinno być jak najszybsze przyjęcie Szwecji i Finlandii do Sojuszu, o ile tylko wyrażą chęć. Tylko taka odpowiedź daje gwarancje nieprzekraczalności czerwonej linii.

Czy czerwona linia jest do utrzymania? 

I właśnie w tych obszarach rzecz jest niejasna. Wprawdzie Waszyngton już zapowiedział, że w sytuacji agresji na Ukrainę jedną z odpowiedzi może być rozmieszczenie na stałe wojsk amerykańskich w państwach granicznych Sojuszu, ale od deklaracji do realizacji droga daleka, nie mówiąc już o kosztach. Podobnie w zakresie stałego utrzymywania na zachodnim Bałtyku rotacyjnego zgrupowania morskiego (jako rakietowych platform odstraszania) – nie ma teraz takiego pomysłu, poza incydentalną obecnością.

No i Niemcy – nowa koalicja rządząca w kryzysie ukraińskim zachowuje się co najmniej dwuznacznie, powołując się na doktrynę nie dostarczania broni stronom konfliktu zbrojnego, ale tu chodzi o coś innego: zaangażowanie Niemiec w rozbudowę całego systemu obronnego Sojuszu na flance wschodniej, co będzie wymagało woli politycznej i konsensusu między różnymi aktorami tamtejszej sceny politycznej. Wciąż jest pamiętana fraza dyplomatyczna, będąca poręczną tarczą wszystkich oportunistów, skierowana w 2004 roku do Turcji żądającej wzmocnienia sił NATO wobec wojny w Iraku: „byłby to zły sygnał przekazany w nieodpowiednim momencie”. Oznacza to w „ludzkim” języku – nie zmierzamy wam pomagać.

Działania utrzymujące „czerwoną linię” to wprost powrót do polityki zimnowojennej – wymagającej nakładów i powszechnego konsensusu. Czy Stany Zjednoczone, zaangażowane coraz bardziej w rejon pacyficzny i możliwą konfrontację z Chinami będą w stanie unieść politycznie i wojskowo taką strategię? Czy będzie ona wystarczająco przekonująca? Nie mamy teraz jednoznacznych odpowiedzi na te pytania.

Ewentualna wojna na Ukrainie otwiera znacznie poważniejsze dla nas dylematy niż tylko pytanie o suwerenność Kijowa. Bo jeśli Moskwa w tych tygodniach rozpocznie wojnę i pierwsza czerwona linia zostanie przekroczona, to czy mamy pewność obrony drugiej?

Chyba nie ma teraz poważniejszej kwestii w polskiej polityce, a w sytuacji otwartej wojny na Ukrainie zostaniemy z pewnością zalani prymitywną propagandą władz i zdziecinnieniem większości polskich mediów. Skupieni na coraz dramatyczniejszych problemach wewnętrznych możemy nie zauważyć, że wszystko, co budowało naszą bezpieczną przyszłość, przestaje być aktualne. Przychodzi na myśl początek wiersza „Drugie przyjście” W.B. Yeatsa: „zataczając coraz szersze kręgi, sokół nie słyszy już sokolnika, wszystko rozpada się, w odśrodkowym wirze”. Rozpad systemu bezpieczeństwa międzynarodowego, nałożony na faktyczny rozpad społeczeństwa w wyniku roznieconej przez Kaczyńskiego „wojny kulturowej”, to zły prognostyk dla dalszego istnienia suwerennej Polski.