Wracamy z nową odsłoną „Spięcia”, wspólnego projektu pięciu redakcji o różnych profilach ideowych, od prawicy przez centrum do lewicy.

 

 

W trzydziestoletniej historii III RP nigdy wcześniej nie trzeba było umacniać naprędce jej zewnętrznej granicy. Do tego – przy asyście zagranicznych żołnierzy, Estończyków i Brytyjczyków. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, czy zagrożenie – przedstawiane przez rząd jako „wojna hybrydowa” – zostało właściwie odczytane. Wiemy tyle, że Łukaszence nie udało się zdestabilizować polskiego państwa ani wywołać kryzysu w UE. Jednak wydarzenia na granicy odcisnęły się na Polsce głębokim piętnem.

Porażka na granicy

Podkreślmy, że kryzys na granicy był przede wszystkim kryzysem humanitarnym i politycznym, a nie migracyjnym. Liczba osób chcących przedostać się do Unii Europejskiej przez polską granicę nie była nawet zbliżona do sytuacji w krajach południa Europy w 2015 roku. „W 2013 r. Frontex zanotował na trasie między Libią a Włochami 40 tys. nielegalnych przekroczeń. Rok później było to już ponad 170 tys., w 2015 r. – ponad 181 tys.”. Poza skalą zjawiska, kluczowa różnica polega na tym, że tym razem wydarzenia na granicy były konsekwencją politycznego wyboru białoruskiego dyktatora, Łukaszenki.

Polityczna była również reakcja PiS-u. Polegała ona na wykorzystaniu dramatu tysięcy ludzi do partyjnej i nacjonalistycznej propagandy w celu poprawienia sondaży. Rządzący domagali się bezwarunkowego poparcia własnej polityki, a kwestionowanie wybranej strategii działania powodowało zaliczenie krytyków do obozu „zdrajców” lub w najlepszym razie „pożytecznych idiotów” Łukaszenki i Putina.

Tymczasem władza nie osiągnęła w pełni wyznaczonego przez siebie celu w postaci uszczelnienia granicy. Przez cały ubiegły rok do Niemiec dotarło ponad 11 tysięcy migrantów z kierunku białoruskiego. W myśl narracji rządzących, szemrzącej o zatrzymaniu niebezpieczeństwa ze strony mińskiego reżimu oraz powstrzymaniu potencjalnego przeniknięcia terrorystów do Europy – bo przecież tym straszono – fakt wejścia tak wielu niemonitorowanych osób do UE w wątpliwość podaje całe powodzenie „operacji”. Co więcej, PiS odwoływało się do militarystycznej retoryki i stwierdziło, że jesteśmy na wojnie z Łukaszenką – mimo że realne działania wdrożono o dwa miesiące za późno.

Od końcówki ubiegłorocznego lata tygodniami kreowano atmosferę zagrożenia aż do absurdu. Wielkim finałem tego procesu była bodaj najbardziej groteskowa konferencja prasowa w historii III RP, na której dwóch ministrów, Mariusz Kamiński i Mariusz Błaszczak, przemawiało na tle zdjęcia ciemnoskórego mężczyzny kopulującego z krową, rzekomo pochodzącego z telefonu jednego z migrantów. Przekaz mediów Jacka Kurskiego był jasny: „Zgwałcił krowę, chciał dostać się do Polski? Szczegóły ws. migrantów na granicy”. Jak się później okazało, był to fragment starego nagrania wideo, które krąży w internecie, a krowa okazała się klaczą. W tym samym czasie na granicy rozgrywał się ludzki dramat.

Pokazuje to ważną rzecz. Jeśli przyjąć, że na Wschodzie rozumie się w polityce głównie język siły, to Polska nie pokazała jej ani względem Białorusi, ani Rosji. Aparat władzy wykazał się za to bezwzględnością wobec ludzi będących w pułapce między mundurowymi obu krajów. Na uderzenie w sedno problemu – a więc w łukaszenkowski reżim – polskie państwo okazało się za słabe, również ze względu na brak skutecznej dyplomacji.

Złą sławę zdobyło określenie „push-backi”, czyli po prostu wywózki cudzoziemców na granicę, bez przyjęcia i rozpatrzenia ich wniosków azylowych. Jest to bezprawna praktyka i państwa stosujące ją często przegrywały przed międzynarodowymi sądami, ale instytucje europejskie w przeszłości wielokrotnie przymykały oczy na podobne metody. Jednak kiedy temperatury na pograniczu spadły poniżej zera, trudno się łudzić, że w wielu przypadkach wypychanie migrantów (w tym rodzin z dziećmi) do lasu nie jest skazywaniem ich na śmierć.

Paradoksalnie można założyć, że nieszczelność polskiej granicy byłaby większym problemem, gdyby nie brawura i okrucieństwo Łukaszenki. To właśnie listopadowa próba jednoczesnego przekroczenia granicy przez tysiące migrantów pod kuratelą białoruskich służb zmusiła polskie władze do zdecydowanego działania o charakterze militarnym – i przy okazji pomogła zyskać solidarność ze strony zachodnich partnerów. Miński reżim mógł przecież kontynuować „politykę” przerzucania migrantów małymi grupami, sukcesywnie ukazując nieporadność polskiej operacji na granicy. Z tego wszystkiego winno się wyciągnąć lekcje w celu lepszej ochrony bezpieczeństwa narodowego. Tyle że obecna ekipa rządząca chętnie wykorzystuje podobne problemy w retoryce na użytek sondaży, ale na próżno oczekiwać od niej rzetelnej analizy sytuacji.

Druga strona odpowiada (nieskutecznie)

Dramatyczne kadry znad granicy były impulsem do ostrych reakcji części opozycji, opinii publicznej i organizacji pozarządowych. Szczególnie nie należy się dziwić aktywistom, którzy pracowali przy strefie objętej stanem wyjątkowym, co wiąże się z ogromnym stresem i presją. Jednak głównym problemem tego przekazu, wbrew zarzutom części prawicy, nie jest brak powagi, lecz nieskuteczność.

Trudno uznać za zmieniający cokolwiek białostocki happening, podczas którego uczestnicy zdjęli buty – „aby przez chwilę poczuć, jak to jest”. Podobnie było w przypadku powtarzanego do znudzenia przez TVP Info biegu Franka Sterczewskiego, posła Koalicji Obywatelskiej, który próbował przedrzeć się przez kordon funkcjonariuszy i podać uwięzionym w Usnarzu Górnym przybyszom leki i jedzenie. Było to działanie pełne empatii, ale czy bohaterskie? Z pewnością lekkomyślne. Łatwo można sobie wyobrazić sytuację, w której Sterczewski dostałby się na stronę białoruską (a według polskich władz to właśnie tam znajdowali się migranci), co Łukaszenka mógł potraktować jako naruszenie granicy i pretekst do międzynarodowego skandalu. Albo, co gorsza, zakończyłoby się to pojmaniem polskiego posła przez Białorusinów, którego immunitet nie chroni za granicą.

Powiedzmy jasno, konieczne jest wyciągniecie konsekwencji wobec funkcjonariuszy służb, którzy złamali prawo, stosując procedury mające znamiona tortur i wypychając migrantów oraz potencjalnych uchodźców z terytorium Polski. Jednak sugerowanie, że „białoruscy pogranicznicy okazali się bardziej humanitarni od polskich”, to nierozsądny argument i dowód na głębokie niezrozumienie sytuacji. Jak można mówić w ten sposób o działaniach osób, które organizowały proces przemytu ludzi, oszukując migrantów, a później zmuszając ich do prób przekroczenia granicy w ekstremalnych warunkach? Powoduje to jedynie eskalowanie wewnętrznego konfliktu, na czym zależy rządzącym. I nie mówimy wyłącznie o wydarzeniach i wypowiedziach sprzed kilku miesięcy, bo jeszcze pod koniec grudnia europosłanka Janina Ochojska skomentowała rzekome działania polskich żołnierzy jako „wzorce z katów niemieckich i sowieckich obozów”.

Można zrozumieć, że organizacje pozarządowe realizują własną agendę, a nie prowadzą kalkulacji politycznych. Jednak od polityków należy wymagać nie tylko etyczności, ale również skuteczności, ponieważ jedynie symboliczne zwycięstwa na niewiele się zdadzą. Tymczasem istotna część opozycji używała przejaskrawionego języka. To prowadziło wyłącznie do dewaluacji słów. Łamanie prawa na granicy nie może być porównywane z Holokaustem czy sowieckimi gułagami, bo w ten sposób ujmuje się błędnie zarówno dzisiejszy dramat migrantów, jak i historyczne tragedie ludobójstwa. Tego typu porównania nie równoważą skrajnego przekazu prawicy, a jedynie pogłębiają radykalizację debaty publicznej.

Ucieczka od odpowiedzialności

Sytuacja na granicy powinna uświadomić politykom każdej strony, a także społeczeństwu, nieuchronność procesów migracyjnych. Widać to zresztą gołym okiem – w przeciągu ostatnich lat Polska stała się krajem migrantów, plasując się na czele wydawanych zezwoleń na pracę w skali świata. Co więcej, Rzeczpospolita musi pozostać takim państwem dla zabezpieczenia dalszego rozwoju. Rządzący to wiedzą, choć starają się to ukryć – czego dowodem była sprawa Pawła Chorążego, wiceministra inwestycji i rozwoju, zdymisjonowanego przez premiera Morawieckiego w 2018 roku za wypowiedzi (między innymi w „Kulturze Liberalnej”) podkreślające istotność imigracji dla dalszego rozwoju Polski. Chorąży, według premiera, „zagalopował się” w swoich słowach.

Tymczasem mobilność cudzoziemców rośnie. Ludzie z krajów globalnego południa będą uciekać przed katastrofą klimatyczną, biedą i wojną. Nie trzeba szukać daleko – widmo jeszcze głębszej agresji rosyjskiej na wschodzie może przyczynić się do masowych ucieczek Ukraińców do naszego kraju. Jak wysokiego muru byśmy nie postawili, Polska nie będzie od tych wyzwań wolna.

W odpowiedzi rządzący mają jednak do zaoferowania jedynie retorykę oblężonej twierdzy, wspartą rasistowskim przekazem, jak przy okazji wspomnianej konferencji ministrów. Po stronie opozycji również brakuje namysłu nad całą sprawą. Główny przekaz sprowadza się do ciskania gromów na obecną władzę. Z kolei przygotowany przez Międzyresortowy Zespół do spraw Migracji i opublikowany w ubiegłym roku dokument „Polityka migracyjna Polski – kierunki działań 2021–2022” utknął w Sejmie, choć jego przyjęcie było planowane na trzeci kwartał 2021 roku.

Sam fakt przygotowania takiego opracowania to pozytywny sygnał. Tym bardziej, że tekst zwraca uwagę na część kłopotów systemu migracyjnego: przewlekłość procedur czy niedostateczny zakres mechanizmów wsparcia dla integracji cudzoziemców. Dwuletni horyzont czasowy strategii jest jednak niezwykle krótki, a dokument okazuje się pełen niedociągnięć. Na przykład, pojawia się w nim propozycja sankcjonowania cudzoziemca za nieprzestrzeganie mgliście określonego „porządku społecznego” albo „obowiązujących zasad i reguł społecznych”.

Jak na ironię, temat przepadł bez wieści właśnie w momencie kryzysu na granicy. Wtedy w ekspresowym tempie przyjęto nowelizację ustawy o cudzoziemcach, idącej na przekór międzynarodowym traktatom, na które powoływano się w strategii, sygnowanej zresztą przez MSWiA. Nowelizacja, w sprzeczności między innymi z konwencją genewską, pozwala polskim służbom na bezkarne wyrzucanie tych osób, które nielegalnie przekraczają granicę – nawet jeśli będą ubiegać się o azyl. Tymczasem „zamrożony” dokument kreślący politykę migracyjną powołuje się na międzynarodowe regulacje, które w 2021 roku naruszono przy okazji nowelizacji ustawy o cudzoziemcach. A więc i na tym polu mamy do czynienia z bałaganem prawnym i przeczącymi sobie działaniami.

Niewydolność polityki migracyjnej bierze się również z o wiele bardziej prozaicznego powodu: braku pieniędzy. Skutkuje to przewlekłością procedur przyznawania pozwoleń na pracę czy pobyt, o czym wie każdy, kto w swoim kręgu znajomych ma mieszkającego w Polsce cudzoziemca. Trudno się zresztą dziwić, skoro wizję pracy w tym sektorze aparatu urzędniczego trudno uznać za atrakcyjną – kandydatom do urzędu do spraw cudzoziemców czy wojewódzkich wydziałów spraw cudzoziemców oferuje się na starcie mniej niż 3 tysiące złotych na rękę, a wymagania (chociażby językowe) i zakres obowiązków są spore. Ludzie pracujący w instytucjach odpowiedzialnych za wydawanie pozwoleń, monitoring czy opiekę nad osobami, które przechodzą postępowanie uchodźcze, są zresztą wielkim nieobecnym debaty o przyszłości polityki migracyjnej. Jest o nich głośno tylko wtedy, gdy w ośrodkach dla cudzoziemców pojawia się problem, często związany z panującymi tam warunkami, wynikającymi z chronicznego niedofinansowania.

Zbudujemy mur. I co dalej?

Władza – jak i opozycja – okopały się na swoich ideologicznych pozycjach, stojąc przed wyzwaniem, którego nie sposób rozwiązać doraźnymi środkami. Niemądre zachowania strony, która sprzeciwia się działaniom rządu, nie powinny przysłaniać tego, że to polski rząd z premedytacją zdecydował się dzielić społeczeństwo w imię krótkotrwałych zysków politycznych: na tych, którzy są patriotami i strzegą granicy, oraz tych, którzy chcą wpuścić wszystkich, bez żadnych ograniczeń. To pokazuje ograniczenia rządzących, niezdolnych do zaproponowania żadnego innego rozwiązania oprócz siłowego zabezpieczenia granicy i budowy muru. Ilustruje to też brak zniuansowania debaty, tak charakterystyczny dla większości polskich sporów politycznych. PiS najpierw prężyło suwerennościowe muskuły, w tym odmawiało uwspólnotowienia sprawy na forum UE, co mogłoby rozłożyć odpowiedzialność za rozwiązanie kryzysu na całą Wspólnotę, a Polsce przynieść polityczne i finansowe zyski. Zamiast tego rządzący upajali się własnym przekazem, by potem alarmistycznie mówić o „drugiej Jałcie”, gdy Niemcy i Francuzi zaczęli negocjować z Putinem i Łukaszenką ponad naszymi głowami.

Jeśli Łukaszenka będzie chciał kontynuować proceder na wiosnę, co jest prawdopodobne, potrzebne będą działania dyplomatyczne na poziomie europejskim. Jednocześnie należy zezwolić dziennikarzom na pracę w strefie przygranicznej, a migrantom i członkom służb zapewnić wsparcie psychologiczne. Powinno się również zwiększyć budżety dla ośrodków dla migrantów i poprawić możliwość realnej pomocy tym, którym udało się przekroczyć granicę, chociażby przez budowę szpitali polowych czy specjalnych centrów przygranicznych, które rozpatrywałyby wnioski o udzielnie ochrony międzynarodowej (tu również jest możliwe wsparcie ze strony UE). Wreszcie, trzeba rozpocząć debatę o polityce migracyjnej z prawdziwego zdarzenia – na przykład w formie okrągłego stołu, jak proponuje Grupa Granica.

Czy tak się stanie? Wyrażamy daleko posuniętą wątpliwość. Drożyzna na sklepowych półkach, podatkowy chaos, szalejące ceny energii i kryzys wewnątrz obozu władzy to elementy, które PiS będzie próbowało przykryć zewnętrznym zagrożeniem. Łukaszenka z armią „terrorystów” pasuje do tej układanki jak ulał.

 

* Autor ilustracji: Max Skorwider.