A najpiękniejsza była administracja!

W ostatnich tygodniach czytałem głównie powieści i było mi z tym bardzo dobrze. Powiedzcie sami, czy można przejść obojętnie obok urzekającego opisu Cekanii, który znajdujemy w „Człowieku bez właściwości” Roberta Musila?

„Tam, w Cekanii, państwie niedocenianym, które od tego czasu przestało istnieć, choć było pod wielu względami wzorowe, pulsowało także pewne tętno, ale nie za duże. Ile razy myślało się na obczyźnie o tym kraju, przesuwał się przed oczyma obraz białych, szerokich i okazałych traktów z epoki pieszych marszów i ekstrapoczty, które przecinały kraj we wszystkich kierunkach jak rzeki porządku, wstęgi z jasnego żołnierskiego drelichu, obejmując prowincje papierowobiałymi ramionami administracji. A co to były za prowincje! Lodowce i morze, skały Krasu i czeskie pszeniczne łany, noce nad Adriatykiem, zamącone ćwierkaniem świerszczy, słowackie wioski, gdzie dym wychodził z kominów niczym z zadartych do góry nozdrzy, wioski przycupnięte pomiędzy dwoma pagórkami, jak gdyby ziemia rozchyliła wargi, aby ogrzać między nimi swe dziecię. Naturalnie toczyły się po tych traktach i samochody, ale nie było ich za wiele. Przygotowywano się i tu także do zdobycia przestworzy, ale niezbyt intensywnie. Od czasu do czasu wysyłano okręt do Ameryki Południowej lub Azji Wschodniej, ale niezbyt często. Nie miano żadnych ambicji ekonomicznych czy mocarstwowych. Znajdowano się w samym centrum Europy, gdzie krzyżują się stare osie świata. Takie słowa jak kolonie czy zamorskie władania brzmiały tu jak coś zupełnie jeszcze niewypróbowanego i dalekiego. Roztaczano luksus, ale broń Boże nie tak wyrafinowany jak u Francuzów. Uprawiano sporty, ale nie tak po maniacku jak u Anglosasów. Wydawano ogromne pieniądze na wojsko, ale akurat tyle, by nie stracić rangi mocarstwa pod względem militarnym przedostatniego. Stolica była też trochę mniejsza niż inne największe miasta świata, ale jednak znacznie większa od przeciętnych wielkich miast. A rządzony był ten kraj w sposób światły i bezbolesny, z ostrożnym usuwaniem wszelkich ostrych kantów przez najlepszą w Europie biurokrację, której można było zarzucić tylko jeden mankament: uważała genialność, a zwłaszcza genialną przedsiębiorczość osób prywatnych, nie uprzywilejowanych wysokim urodzeniem lub zleceniem państwowym, za arogancję i zarozumiałość”.

Czym zresztą była Cekania? Jeszcze na chwilę oddajmy głos Musilowi.

„Była ona, na przykład, cesarsko-królewska, ale poza tym zarówno cesarska, jak i królewska. Jednym z tych obu określeń: «c.k.» lub: «c. i k.» oznaczona tam była każda rzecz i każda osoba, lecz mimo to potrzeba było wiedzy tajemnej, aby móc niezawodnie odróżnić, jakie instytucje i jakich ludzi należy określać: «c.k.», a jakie i jakich : «c. i k». Pisało się o niej monarchia austriacko-węgierska, ale w potocznej mowie nazywano ją po prostu Austrią, to znaczy mianem, którego wyrzeczono się w uroczystej przysiędze państwowej, lecz które we wszystkich sprawach sentymentu zachowano na znak, że uczucia są nie mniej ważne niż ustawy państwowe, a przepisy nie normują istoty życia. Cekania miała konstytucję liberalną, ale rządy klerykalne. Rządzono nią klerykalnie, ale żyło się wolnomyślnie. Wobec prawa wszyscy obywatele byli równi, ale niekoniecznie wszyscy czuli się obywatelami. Był parlament, który tak gwałtownie korzystał ze swojej wolności, że przeważnie trzymano go zamkniętym. Istniał również specjalny paragraf na wypadek wyższej konieczności, z którego pomocą obywano się bez parlamentu, lecz za każdym razem, kiedy wszyscy cieszyli się już z absolutyzmu, monarcha wydawał zarządzenie, aby wrócono do rządów parlamentarnych. Takie wypadki zdarzały się w tym państwie często i do nich zaliczyć można również owe walki pomiędzy poszczególnymi narodowościami, nie bez słuszności pasjonujące w swoim czasie całą Europę, a dziś całkiem fałszywie naświetlane. Były one tak gwałtowne, że z ich powodu machina państwowa kilka razy do roku się zatrzymywała i stała w miejscu, ale w tych antraktach lub interwałach w rządzeniu państwem zgadzano się ze sobą doskonale i udawano, że nic nie zaszło. Bo też nic istotnego nie zachodziło”.

Musil pisał „Człowieka bez właściwości” w latach 1921–1942 i nigdy go nie skończył. Część dzieła ukazała się drukiem w latach 1930–1933, natomiast reszta została opublikowana pośmiertnie na podstawie szkiców. Chociaż książka liczy blisko dwa tysiące stron, nie ma tu wiele tradycyjnie rozumianej akcji. Opowiadanie rozwija się wokół chaotycznych wysiłków przedstawicieli cekańskiego establishementu, który w 1913 roku próbuje dać życiu społecznemu nowy impuls i wyprodukować jakąś wielką ideę, najlepiej w duchu pacyfizmu.

W powietrzu wciąż wyczuwa się jednak atmosferę egzystencjalnego niepokoju. Nie pozwala nam to zapomnieć, że zaraz wybuchnie wielka wojna, a wiedzie również w stronę przeczucia przyszłego nieuchronnego nadejścia narodowego socjalizmu. Dzieło Musila jest wieloma rzeczami, ale również rodzajem filozoficznej medytacji nad losem państwa, które nie może przetrwać – chociaż nie jest całkiem jasne, dlaczego właściwie nie może ono przetrwać. Być może jest zbyt piękne – a najpiękniejsza jest jego administracja! – aby mogło być prawdziwe. Musi godzić zbyt wiele sprzeczności, aby mogło być rzeczywiste, a zatem musi upaść pod naporem rzeczywistości.

Solidność i niesolidność istnienia

Większość z tych moich ostatnich lektur nie dotyczyła wprost spraw politycznych, ale przypuszczalnie pod wpływem Musila zacząłem przyglądać się temu, jak bardzo różne są wyobrażenia autorów owych powieści na temat państwa – a wraz z tym, jak różni się w tych opowieściach owa właściwość perspektywy życiowej, na którą nie znajduję lepszego określenia niż pewność rzeczywistości; poczucie solidności istnienia.

Jakże inaczej wygląda bowiem rzeczywistość przedstawiona w powieści „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta! Autor zaczął pisać swoje arcydzieło mniej więcej dekadę przed Musilem i również go nie ukończył. Oba dzieła wpisują się w sposób myślenia i gatunek literacki, który w ślad za Kunderą i Descombesem możemy dzisiaj określić mianem filozofii powieści albo powieści filozoficznej. U Prousta nie ma jednak nawet cienia myśli, że Francja mogłaby upaść. Rząd z pewnością nie jest tutaj tym samym, co świat wysokich sfer, znajduje się od niego niżej, przedstawia się jako coś raczej przyziemnego, być może kanał awansu dla ambitnego mieszczaństwa. Ale też nie jest tak, że są to światy całkiem odrębne i nie stanowi zwykle wielkiego problemu, jeśli zaczynają się w jakiś sposób przenikać, człowiek z dobrym nazwiskiem – choć pewnie nie przesadnie dobrym, są pewne granice – może na przykład zostać ambasadorem republiki. W każdym razie państwo francuskie to ogółem rzecz niewzruszalna, a jego działania, choćby w takiej drażliwej sprawie jak afera Dreyfusa, mają rzeczywiste znaczenie.

Chociaż w powieści Prousta widać wystarczająco wyraźnie, że dawny świat arystokracji znajduje się w fazie schyłkowej, w żadnej mierze nie powoduje to wrażenia, że przyszłość jest w jakikolwiek sposób niepewna. Dopiero w siódmym, ostatnim tomie powieści, w którym pojawia się wspomnienie czasów pierwszej wojny światowej, gdy Niemcy zbliżają się do Paryża, u bohaterów rodzi się coś w rodzaju niepokoju, ale trudno powiedzieć, żeby był to strach, jest to w gruncie rzeczy raczej niedowierzanie, że takie wydarzenie jak niemieckie wojsko pod Paryżem może w ogóle zajść, a nawet prowadzić do realnych konsekwencji.

To samo wrażenie solidności instytucji ujawnia się w inny sposób w „Falach” Viriginii Woolf. Tematem powieści również i w tym przypadku jest świadomość upływającego czasu: „Bernard zaręczył się. Stało się coś nieodwołalnego. Na wodę rzucono obręcz, założono łańcuch. Już nigdy nie będziemy swobodnie unosić się na falach”. Jeśli jednak pojawia się tutaj wrażenie skończoności, ale też pewnej ulotności, niestałości, niepewności ludzkiej egzystencji, to wyraża się ono zawsze w odniesieniu do jednostkowej historii, a w każdym razie w kontekście grupy przyjaciół, tworzących komórkę społeczną, której losy wypełniają treścią szereg indywidualnych biografii. Tymczasem państwo w żadnym momencie nie pojawia się jako zagadnienie do rozważenia. Można powiedzieć, że nigdy nie staje się ono problemem, proces dorastania, rozwoju, starzenia się człowieka jest od niego niezależny, istnieje ono w tle, z równą stałością jak słońce na niebie, więc nie trzeba się nad nim zastanawiać, jeśli nie przyjdzie ochota.

Jeszcze inaczej jest w „Biesach” Dostojewskiego, gdzie państwo jest czymś realnym, ale nienowoczesnym, wstecznym, raczej podejrzanym. Atmosfera wyczekiwania ludowej i postępowej rewolucji społecznej nie jest pewnie w XIX wieku niczym nadzwyczajnym, a zresztą rzut oka na jej tło społeczne może dawać pewną intelektualną satysfakcję, skoro wiemy, że w przyszłości w Rosji rzeczywiście dojdzie do rewolucji, która będzie wcale nieodległa od marzenia bohaterów powieści. Ale w opowiadaniu Dostojewskiego oświeceniowa nadzieja na lepszą przyszłość przybiera irytującą postać niepoważnego knucia zideologizowanych koterii, których rozpaczliwy aktywizm rodzi może skojarzenia z impulsywnością wystraszonego zwierzęcia, ale nie przypomina niczego, co wiązałoby się z solidnością istnienia.

Tego rysu nie zmienia zresztą nawet zmiana ustroju. Wydawałoby się może, że trudno o coś bardziej solidnego niż władza i potęga totalitarnego państwa. Jednak w powieści „Życie i los” Wasilija Grossmana, zbudowanej wokół niemieckiego oblężenia Stalingradu, ale przedstawiającej znacznie szerszy pejzaż życia społecznego w Związku Radzieckim, wielkość ludzkiego ducha miesza się z paranoją i absurdami radzieckiej państwowości, które nie tak wiele różnią się od wyśmiewanych przez Dostojewskiego dziwactw ruchów rewolucyjnych. Przy czym teraz pojawiają się konsekwencje, ludzie umierają w liczbie setek tysięcy i milionów. Burzenie instytucji, spalanie się – jak najbardziej; istnienie – niekoniecznie.

Niesprawiedliwość, bezsilność, rzeź

Jeśli u Prousta państwo jest czymś pewnym jak tlen w powietrzu, u Dostojewskiego zaś należałoby je zniszczyć, to w „Gronach gniewu” Johna Steinbecka państwo amerykańskie jeszcze nie zdążyło się urodzić. Powieść przedstawia rzeczywistość Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych XX wieku, w której tysiące ludzi – właściwie bankrutów – zmierzają do Kalifornii w poszukiwaniu lepszego życia. Atrakcyjne ulotki obiecują pracę w dobrych warunkach, ale po przyjeździe podstęp wychodzi na jaw. Otóż, dzięki reklamie na zachodnie wybrzeże USA przyjeżdża znacznie więcej pracowników niż potrzeba. Tym sposobem plantatorzy bawełny albo producenci owoców mogą proponować bardzo niskie stawki za kilogram, a i tak znajdą chętnych – wycieńczonych niebezpieczną podróżą, wygłodzonych, pozbawionych oszczędności i zalęknionych ludzi, gotowych wziąć każdą pracę. Model biznesowy wcale nieodległy od współczesnych platform cyfrowych w rodzaju Ubera.

Rola instytucji państwowych jest tutaj charakterystyczna. Kalifornia wciąż przypomina dziki zachód. W powieści policja nie bardzo różni się od pospolitych gangsterów, toteż z początku książka Steinbecka została w tym stanie zakazana. Zadaniem stróżów prawa i porządku jest przede wszystkim dopilnowanie, żeby imigranci byli posłuszni pracodawcom i nie powodowali niepokojów, to znaczy nie osiedlali się w niedozwolonych miejscach i nie tworzyli związków zawodowych. Buntowników po prostu się zabija.

Oazą normalności są ustanowione na prawie federalnym obozy, w których można zamieszkać w cywilizowanych warunkach. Jest tam dostęp do bieżącej wody i dach nad głową za uczciwe pieniądze – osadnicy dzielą się niezbędnymi obowiązkami, co umożliwia utrzymanie siedliska w dobrym stanie. Tymczasem kalifornijska policja w porozumieniu z plantatorami najchętniej zniszczyłaby takie nieliczne wyspy cywilizacji – ponieważ ludzie raz przywykli do wygód nie będą już chcieli z nich zrezygnować. I też amerykańskie państwo do dzisiaj nie zaistniało w pełni, chociaż Stany Zjednoczone wciąż dobrze radzą sobie jako organizacja paramilitarna.

Państwo może zresztą istnieć, jak również nie istnieć na wiele sposobów. W powieści „Miasto ślepców” Josego Saramago, która opowiada o szczególnego rodzaju epidemii, dlatego mogłaby nas dzisiaj interesować, rząd jest bezradny, a właściwie nieobecny. Jego działanie przejawia się jedynie w aktywności wojska, poza tym nie jest jednak w stanie niczego zdziałać ani niczemu zapobiec – i z czasem nawet wojsko staje się bezużyteczne w obliczu rozprzestrzeniania się dziwnej choroby, w wyniku której wszyscy stają się ślepi. Gdy państwo upada, zanikają również cywilizowane normy, stąd miasto ślepców pełne jest dantejskich scen.

O ile upadek państwa jest problemem, to nieistnienie państwa jest istotnie najgorszym, co może spotkać człowieka. W „Ścieżkach północy” Richarda Flanagana poznajemy historię budowy linii kolejowej w Birmie czasów drugiej wojny światowej. Poza zasięgiem rażenia wszelkich publicznych sądów i trybunałów, australijscy jeńcy wojenni pracują na budowie w katorżniczych warunkach i padają jak muchy pod władzą bezlitosnych japońskich dowódców. Nic i nikt nie może tego zmienić, a jeśli australijski żołnierz zostaje uchroniony od śmierci, jest to wynikiem przypadkowej okoliczności, a może kaprysu, w rodzaju opinii japońskiego oficera w kwestii tego, co nakazuje postawa honorowa. Jak pisał w „Czarnej ziemi” historyk Timothy Snyder, ludobójstwo staje się możliwe nie w wyniku bezdusznego działania administracji, lecz właśnie wtedy, gdy proces eksterminacji zostaje wyjęty poza nawias publicznych instytucji państwa i prawa.

Los średnich narodów

Trudno powiedzieć, czym Musil zachwycał się bardziej – austriacką biurokracją czy cekańskim duchem wolności. A jednak wszystko przemija. Thomas Bernhard w latach osiemdziesiątych XX wieku opisuje w „Wymazywaniu” zupełnie inny kraj: „Jeśli wyjdziemy na ulicę w Wiedniu, zobaczymy koniec końców wyłącznie narodowych socjalistów i katolików, którzy raz podają się raczej za narodowych socjalistów, kiedy indziej znowu raczej za katolików, przeważnie jednak za jednych i drugich równocześnie. […] Jeśli czytamy cokolwiek w austriackich gazetach, to jest to albo katolickie, albo narodowosocjalistyczne; jest to, musimy tak powiedzieć, austriackie”. Od zauroczenia do ojkofobii może nie jeden krok, tylko dwie wojny światowe, ale na mnie ten kontrast wciąż robi wrażenie.

Oczywiście, świadomość przemijania jest dla małych narodów czymś najbardziej naturalnym. Jak wyjaśniał czeski pisarz Milan Kundera, żyjący od dawna we Francji, w słynnym eseju z 1984 roku o tragedii Europy Środkowej – niepostrzeżenie uprowadzonej z Zachodu na Wschód – być małym narodem oznacza właśnie wiedzieć, że w każdej chwili można przestać istnieć. Coś, czego nie wiedzieli Proust ani Woolf we Francji i Anglii, gdzie rzeczywistość istnieje, o czym zaświadcza zresztą Jarosław Kaczyński, który ostatnio stwierdził w Sejmie, że być może na Zachodzie da się wprowadzić różne przepisy i one obowiązują – chociaż, jak dodał, i tak są nieskuteczne w walce z pandemią, niech mają nauczkę na tym Zachodzie, może i oni istnieją, ale to wcale nie znaczy, że efekty są lepsze – ale w Polsce się nie da, a w szczególności nie da się dlatego, że nie chce tego część jego własnej partii.

Ale wróćmy do Cekanii. Z jakiegoś powodu idea krainy opisanej przez Musila wciąż kierowała moje myślenie w stronę Polski. A to nie było takie małe państwo, ale też nie wielkie, jak dowodził Musil, lecz raczej średnie, czasem drugie, a czasem przedostatnie – a jeśli najlepsze, to akurat w takiej dziedzinie, o której nikt nie wie. Cekania nie obejmowała Warszawy, chociaż obejmowała Budapeszt, ale nie wypadało mówić o tym zbyt głośno. W Cekanii był cesarz i król w jednej osobie, w Polsce jest zaś premier i prezes w dwóch osobach, a nawet i prezydent, chociaż o nim zwykle się nie pamięta, natomiast z pewnością ma znaczenie, czy coś jest premierowskie czy prezesowskie, ale jest to znaczenie inne niż opisano w Konstytucji. I przecież my również żyjemy w podzielonym kraju, jednak o ile w Cekanii było wiele narodów, które dusiły się w jednym państwie, tak u nas mamy jeden naród, który wyznaje dwa różne porządki prawne.

Czy jednak wyznaje on zresztą w ogóle jakiś porządek prawny? Polska rzeczywistość przypomina nieraz właśnie ową pozbawioną właściwości normatywną magmę z powieści Musila, przy czym nie ma tu światowej jakości administracji, natomiast w szkołach i szpitalach pewnego dnia po prostu nikt już nie przyjdzie do pracy, rząd zaś nawet tego nie zauważy i w dalszym ciągu będzie zwiększać liczbę lekcji historii w tygodniu, a także liczbę łóżek covidowych. Jeśli zapytać, dlaczego cokolwiek w Polsce działa, będzie to właściwie zagadką, choć trudno przecież zaprzeczyć, że różne rzeczy działają, ale też nie działają w sposób systematyczny i nie zawsze akurat te, co do których spodziewalibyśmy się, że będą działać. Na przykład, polskie państwo dysponuje supernowoczesnym oprogramowaniem do szpiegowania Pegasus i podobno postanowiło inwigilować za pomocą tego narzędzia akurat najnudniejsze miejsce w świecie, czyli Najwyższą Izbę Kontroli, o której można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest ona organizacją terrorystyczną, chociaż może tak wyglądać w oczach rządu, który zapowiedź kontroli pojmuje w kategoriach przemocy i groźby.

W „Ulissesie” Jamesa Joyce’a Irlandia jest przedmiotem żartów, ale też miejscem pełnym życia, ma pewną własną dumę i tożsamość – w związku z czym niekiedy podaje w wątpliwość irlandzkość żydowskiego pochodzenia Leopolda Blooma – a przy tym przejawia niejasny stosunek do większego, silniejszego i przyduszającego ją sąsiada w postaci królewskiej Wielkiej Brytanii, sytuujący się gdzieś między nienawiścią a podziwem. W takim razie jest więc może Polska trochę jak Irlandia.

Uprowadzenie Polski

Jeśli mówimy jednak o solidności istnienia i zastanawiamy się nad tym, jaka jest konsystencja polskiej rzeczywistości, to w gruncie rzeczy nie wiadomo, ponieważ nie jest jasne, jakie normy obowiązują, ale i nie ma w tym pewnie niczego dziwnego, skoro w czasie uroczystości państwowych śpiewamy o tym, że Polska jeszcze nie zginęła, a raczej nie o tym, że akurat coś ustanowiła. Gdyby normy pewnego dnia po prostu zaczęły obowiązywać, mogłoby to być szokujące doświadczenie. W małej skali dzieje się tak wtedy, gdy pociąg przyjeżdża na dworzec o wyznaczonym czasie, my zaś odczuwamy z tego powodu mieszaninę ulgi i zdziwienia. Jeśli jednak odczuwamy mieszaninę ulgi i zdziwienia, to wynika z tego, że dotąd odczuwaliśmy napięcie jako coś naturalnego – a zresztą odczuwaliśmy napięcie właśnie z tego tylko powodu, że rzeczywistość była niewyraźna, a na ten problem nie ma prostego rozwiązania w rodzaju okularów. Hegel twierdził, że wszystko, co istnieje, jest racjonalne, a więc można to zrozumieć jako część większego systemu pojęć, ale czy był kiedyś na Mazowszu, przebywał w Jenie, potem w Heidelbergu, aż wreszcie zmarł przedwcześnie w epidemii cholery. Równie dobrze może być więc i tak, że Pegaz nie istnieje, ale jest pojmowalny, natomiast Polska istnieje, ale jest niepojmowalna. Trochę jak w „Mieście ślepców” Saramago – można patrzeć, ale i tak nie widzieć.

Wszystko to jest zresztą trochę na wyrost, cóż to bowiem za dziwna tradycja kulturowa, żeby w duchu jakiegoś bieda-orientalizmu na własne życzenie nie rozumieć samych siebie. Polska jest z pewnością nie mniej zrozumiała niż każde inne miejsce na świecie, trudno więc uciec również od takiej oto idei, że Polska jest pojmowalna, a co najmniej jest pojmowalna na poziomie różnych lokalnych praktyk społecznych, partykularnych gier interesów albo ogólniejszych procesów ekonomicznych, które łącznie w swoim społecznym i politycznym sensie zwyczajnie nie układają się w całościowe pojęcie, z czego wynikałoby może, iż to życie i polityka po prostu nie mogą się spotkać w szczęśliwym związku, a więc nieszczęśliwie rozchodzą się, a przecież wcale by nie musiały. A nawet jeśli w tej chwili spotkanie takie nie jest jeszcze możliwe, to przynajmniej kusi, żeby pomyśleć, że za pomocą kilku zręcznych posunięć polska rzeczywistość mogłaby zyskać na solidności, chociaż nie jest całkiem jasne, jakie miałyby to być posunięcia.

Tak czy inaczej, w takich warunkach można przyjąć jedną z trzech postaw. Możemy albo żyć w stanie uogólnionego lęku i odczuwać ulgę, gdy wydarzy się cokolwiek dobrego, albo przestać się martwić i bez ceregieli demonstrować wolę mocy, albo przyjąć trzecie rozwiązanie, które będzie brzmiało bardzo nudno, ale pewnie jest najlepsze. Otóż można w takiej sytuacji wykazać pewną poznawczą ciekawość, przyjąć postawę wrażliwą na potrzeby innych i wspólnie dojść do rozwiązania, które najlepiej spełnia oczekiwania zainteresowanych. Często będzie to męczące, ale czasem przyjemne. Można pomyśleć, że w ten sposób buduje się zwyczaje, regularne praktyki, czyli normy społeczne, zaufanie i solidarność, a wreszcie może i rzeczywiste państwo, kiedy tych trwałych międzyludzkich związków powstanie wystarczająco wiele i będą wystarczająco silne. Jest to myśl abstrakcyjna i może utopijna, a zatem nie ma konkretnego znaczenia, ale też można sobie przecież wyobrazić, że tym sposobem pewnego dnia zjawiłoby się nam jako oczywiste, że istniejemy.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: New York Public Library Public Domain Archive.