Szanowni Państwo!

Pokolenie czterdziestolatków ze wszystkich pokoleń, które zastała transformacja ustrojowa i gospodarcza Polski, jest najmniej widzialne. Nie ma za sobą legendy walki o demokrację, czy choćby starań o stabilne życie w czasie trudnego PRL-u, jak jego rodzice. Dzieci transformacji, które w latach dziewięćdziesiątych chodziły do szkoły, nie wniosły do wolnej Polski wielkich zasług, nie mają, czym się chwalić.

Problem jest tym większy, że nie zdążyły też podnieść leżących na ulicy okazji. Starsi o dziesięć–piętnaście lat koledzy weszli w nową rzeczywistość w wieku, w którym już można było brać – atrakcyjne posady w nowych instytucjach, w powstających firmach czy w nowych mediach. Kiedy dzisiejsi czterdziestolatkowie wchodzili w dorosłość, poprzeczka podniosła się pod sufit. Do rozpoczęcia kariery trzeba było już o wiele większych kompetencji, trzeba też było pokonać znacznie większą konkurencję niż wtedy, kiedy ich starsi koledzy brali w pracy tydzień wolnego, żeby napisać i obronić magisterkę.

O transformacji zwykle opowiada się w kontekście upadających PGR-ów i fabryk oraz złotych czasów dla przedsiębiorczych biznesmenów. Doświadczenia dzieci transformacji są pomijane. A one wchodzą właśnie w wiek średni i dokonują podsumowań. Chcą wprowadzić w obieg własną opowieść, odstawić wspomnienia kombatantów do muzeów i przejść do następnego etapu – realizacji własnych celów. Swoje doświadczenia chcą też pokazać należące do tego pokolenia dawne dzieci z dobrych domów w dużych miastach, a nie tylko z rodzin pokrzywdzonych przez powstający kapitalizm ze wsi i małych miast.

Czterdziestolatkowie podsumowują, co wpłynęło na miejsce, w którym się znaleźli. Co dostali, a czego nie dostali od pokolenia rodziców i czasu, w którym przyszło im dorastać i wchodzić w dorosłe życie. 

Dostali przeświadczenie, że należą do świata Zachodu, że ich udziałem może być tylko awans społeczny, naukowy, cywilizacyjny. Nie dostali jednak mapy, zgodnie z którą mogliby iść przez życie, bo kiedy byli dziećmi, świat, który znali ich rodzice, załamał się. Po raz kolejny w dziejach rozpoczął się czas nowej państwowości i wszystkie mapy straciły aktualność. 

Dostali za to bagaż tradycyjnej rodziny. Taki bagaż trudno porzucić, nawet jeśli bardzo chce się to zrobić. Jest nim rodzina wyposażona w nierówność. Polacy tylko w teorii odchodzą od konserwatywnego podziału ról, w rzeczywistości to kobiety sprzątają, piorą i prasują, choć mężczyźni twierdzą, że wykonują prace domowe (mówią o tym badania CBOS-u z 2018 i 2020 roku). Jakie to niekonsekwentne, niezachodnie, niepostępowe, zupełnie niezgodne z obietnicą przynależności, z którą wzrastali czterdziestolatkowie!

Tradycyjna rodzina w dodatku chwieje się na nogach. W Polsce Ludowej (na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych) 5 milionów osób nadużywało alkoholu. Jeśli policzymy ich rodziny, okaże się, że, przy modelu „dwa plus dwa”, około 20 milionów osób żyło w domach alkoholowych. To więcej niż połowa Polaków. 

Dzieci z tych domów zakładały własne rodziny i dziedziczone tendencje szły przez następne pokolenia. A polegało ono na dzielności kobiet, które dźwigały na barkach pijanych mężów, także na nieuzasadnionym możliwościami lęku kobiet przed samodzielnością. 

Czterdziestolatkowie nie złapali więc leżących okazji, ale za to wystarczyło dla nich toksycznego dziedzictwa. Nie jest tak, że wcześniejsze pokolenia go nie dostały. Chodzi raczej o to, że czterdziestolatkowie jako pierwsi postanowili poważnie się z tym uporać.

Pokolenie dzieci transformacji wyciągnęło na światło dzienne cierpienie wyniesione z domu. Ono pierwsze mówi o nim poważnie, nie mitologizuje picia ojców i poświęcenia matek, nie tworzy legend z tego, co było niszczące. Piszą o tym książki, robią filmy, mierzą się poważnie z traumą. Zdolność do tego zawdzięczają psychologii – nauce, która nie jest szczególnie nowa, ale od niedawna jest spopularyzowana oraz wykorzystywana do leczenia uczuć.

To oświecone samoświadomością pokolenie nie chce już przekazywać cierpienia swoim dzieciom. Nie chce nierówności w pracy i w domu, współuzależnienia żon od mężów, poświęcenia. Nie chce dominacji martyrologii w polityce. Chce odnieść korzyści z tego, że się z taką konsekwencją i determinacją uczyło. Rodzice walczyli o wolność, starsi koledzy walczyli o siebie, oni chcą walczyć o świat, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.  

W najnowszym numerze „Kultury Liberalnej” zapraszamy do kolejnej odsłony opowieści o dzieciach transformacji. Jakie nadzieje rozbudziło w nich dzieciństwo w urządzającym się na nowo państwie, co z tych nadziei zostało i jakie dziedzictwo społeczne dostali. 

„Moje pokolenie – kobiet urodzonych w latach osiemdziesiątych – jest pokoleniem Hermiony Granger”, pisze Helena Anna Jędrzejczak, współpracowniczka „Kultury Liberalnej”, doktorka socjologii i historyczka idei. Musiało poradzić sobie w nowej rzeczywistości jak bohaterka, która nie posiadała czarodziejskiego wychowania, bo nie pochodziła z czarodziejskiej rodziny, a brak doświadczenia nadrabiała sumienną nauką. „Byłyśmy socjalizowane do tego, by się nieustająco uczyć i rozwijać od najmłodszych lat”, pisze Helena Jędrzejczak. „Zinternalizowałyśmy przekonanie, że ciągłe doskonalenie się jest nie tylko pewną praktyką lub odpowiedzią na wyzwania współczesnej rzeczywistości, lecz także wartością, do której świadomy człowiek dąży. A może nawet, że bez tego dążenia nie jest w stanie uzyskać pełni człowieczeństwa”.

„Cieszę się, że nie żyję w tradycyjnej rodzinie” – mówi w rozmowie z Jarosławem Kuiszem Anna Dziewit-Meller, pisarka i publicystka, wychowane w latach dziewięćdziesiątych dziecko transformacji. Sama nie niesie pokoleniowej traumy wywołanej zagrożeniem bezrobociem czy przemocą. Jednak brakuje jej w dzisiejszych czasach opowieści o Polsce autorstwa jej pokolenia. „Uważam, że to jest podstawowa rzecz, którą powinniśmy zrobić. Powinniśmy tworzyć nową opowieść. Narzucić swój sposób myślenia, nowy, nieobciążony tak bardzo nie naszym doświadczeniem. My już mamy czterdzieści lat, naprawdę przeżyliśmy trochę i możemy o tym opowiedzieć, mamy do tego narzędzia. Nadszedł czas na zmianę opowieści, drodzy równolatkowie”. Zasługi wcześniejszych pokoleń „zachowajmy w muzeum odzyskanej niepodległości” – mówi dalej – „a teraz spróbujmy odwrócić się w stronę przyszłości. […] Proponuję, abyśmy odważyli się mówić własnym głosem, a nie ciągle słuchać tego, co suflują nam dużo starsi koledzy”. 

„Ja bym chciała, żeby tradycyjna polska rodzina była zdrowa”, mówi w rozmowie z Kuiszem Joanna Flis, psycholożka, pedagożka, terapeutka uzależnień. W rodzinie, która jest dysfunkcyjna, dzieje się coś bardzo szczególnego. Dzieci przyjmują pewne role rodziców po to, żeby przetrwać. W ten sposób wychowuje się kolejne pokolenie ludzi z ogromnymi problemami, co oznacza, że jeśli nic się nie zmieni, to nigdy nie wyjdziemy z problemów o których mowa”. Jak mówi Joanna Flis, „dzisiejsze pokolenie 35–45-latków wchodzi w kryzys wieku średniego i podsumowuje. Wielu z nas ma również doświadczenia własnego rodzicielstwa i szuka odpowiedzi na to, jak to rodzicielstwo powinno wyglądać. Nowa wiedza zmusza do cofania się i patrzenia na swoje życie z nowej perspektywy”.

Świadome psychologicznych mechanizmów, nieobciążone PRL-em, naturalnie nowoczesne pokolenie czterdziestolatków jest zaskakująco mało słuchane, jak na swoje kompetencje. Czas to zmienić. Tradycyjna rodzina, martyrologiczna, zakorzeniona z PRL i jego patologiach, powinna wypuścić je z uścisku.

Zapraszamy do lektury!

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: IPGGutenbergUKLtd, źródło: canva