„Wybacz mi, jeśli w któryś momencie przestanę się odzywać i usunę naszą korespondencję”, pisze do mnie 28 lutego mój rosyjski przyjaciel, pracujący w branży kreatywnej w jednym z milionowych miast Federacji. Wiadomość dostałem wtedy, kiedy w Białorusi toczyły się rosyjsko-ukraińskie negocjacje, a na Charków spadały rosyjskie rakiety, zabijając cywili.

„Po prostu jesteś moim kumplem i chcę się z Tobą podzielić moją rozpaczą”, pisze dalej. „Jeśli możesz, przekaż swoim znajomym, że nie chcemy wojny. Chcemy pokoju. My też płaczemy przez to, co się dzieje”.

Odpisuję mu, że mam tego świadomość. Opowiadam, że w Polsce kamieniami obrzucono kierowców tirów na rosyjskich numerach, a podobnych aktów przemocy nie można wykluczyć w przyszłości. „Oni nie są temu winni, ale to wszystko było do przewidzenia”, kwituje Rosjanin. Jest w pełni świadomy, że nie znajdzie współczucia dla swojego położenia.

Nadciąga wielki kryzys

Wcześniej – jeszcze przed tym, jak Putin postanowił zerwać ze wszelką logiką i rozpoczął mord na Ukraińcach w sposób zupełnie otwarty – z moimi rosyjskimi znajomymi rozmawiałem głównie o groźbie wprowadzenia sankcji. Debatowaliśmy, w jaki sposób odcisną one piętno na ich życiu. Jeden z rozmówców zastanawiał się, do jakiego stopnia restrykcje będą dotkliwe dla jego pracy na wypadek eskalacji konfliktu w Donbasie. „Wiesz, na ten rok mamy podpisane umowy – ale czy nasi zagraniczni kontrahenci ich nie zerwą? Tego nie wiadomo”.

Szybko spełniły się jego najgorsze obawy. Sankcyjne pakiety wdrażane przez Zachód przeszły najśmielsze prognozy, a pełnoskalowa inwazja Rosjan na Ukrainę doprowadziła do głębokiego zerwania więzi gospodarczych z Zachodem. Przełożyło się to na płynność banków i problemy z dostępem do gotówki w bankomatach.

„Mój ojciec poszedł wypłacić zaledwie 10 tysięcy rubli. Nie udało się”, opowiedział mi inny znajomy, żyjący już na emigracji. To jeszcze było przed ostatnim dniem lutego, kiedy moskiewska giełda postanowiła po prostu przełożyć swoje otwarcie na następny dzień – jakby w strachu przed unaocznieniem paniki, jaka zapanowała na rosyjskim rynku.

W internecie krążą zdjęcia z kolejek przed bankomatami czy w sklepach, gdzie ludzie masowo poczęli wykupywać towary pierwszej potrzeby. I nie tylko w samej Rosji, do podobnych scen dochodzi również w Białorusi. W obu przypadkach opozycyjne kanały namawiają ludzi do jak najszybszej wypłaty wszystkich środków i wymiany na zachodnie waluty. Rzucili się więc wszyscy. „Pierwszego dnia inwazji wypłacono 100 miliardów rubli. Tego samego dnia byłam w sklepie, towarów było widocznie mniej niż przedtem. Coś jak w pierwsze dni pandemii”, opowiada mi znajoma z północy Rosji.

„Psiarni w pi**u”

Pytam – praktycznie wszystkich, którzy czują się na tyle bezpiecznie, żeby móc mi odpowiedzieć – czy wychodzą na ulicę. Czy protestują, czy czują, że nie mogą już tego znieść.

„W grupy manifestujących nie wchodzę, nie mam na tyle odwagi. Pikietuję, spacerując, wieszam plakaty”, pisze znajomy z Moskwy. Opowiada, że dziesięciu jego znajomych zaaresztowano, choć mundurowi nie mają z góry ustalonego modus operandi. „Wszędzie jest różnie. W Moskwie dają grzywny. Na piętnaście dni aresztu wsadzają znacznie rzadziej niż wtedy, kiedy zaczęły się protesty w obronie Nawalnego”.

Z jednym z rozmówców, z którym nawiązałem najbliższą relację, pozwalam sobie na odrobinę szczerości. A przy tym staram się uciekać przed paternalizowaniem, chociaż kieruje mną gniew. Po raz pierwszy w życiu, pomimo mojej fascynacji Rosją, nie empatyzuję i nie czynię rozróżnienia pomiędzy Kremlem a rosyjskim społeczeństwem. Nie jest mi nikogo żal. Myślę o moim znajomym z ukraińskiej stolicy, który wybudził mnie w nocy wiadomością o następującej treści: „W Kijowie totalna masakra. Nie wiem, czy dożyjemy rana”.

„Nie wiem, czy iść na protest”, pisze Rosjanin. Proszę go, żeby poszedł – pomimo tego, że wiem, ile to wymaga odwagi. „Boję się, że to w sumie nic nie da. Że będzie tak samo jak w Białorusi”. Odpowiadam, że to, czy to „coś da”, jest już chyba sprawą drugorzędną – po prostu chodzi o to, żeby spojrzeć ze spokojem w lustro. „Tak, masz rację. Chcę pokazać, że my tutaj jesteśmy przeciwko wojnie, że nie potrzebujemy śmierci ani Ukraińców, ani Rosjan”, odpowiada.

„Na głównej ulicy psiarni w pi**u”, pisze i relacjonuje dalej: że ludzie maszerowali niewielkimi grupami, policjantów i OMON-u było znacznie więcej. Protestujący byli przestraszeni, bano się nawet robić zdjęcia – wtedy bowiem od razu podbiegali mundurowi. „A ja się zastanawiałem, dlaczego tak mało zdjęć z protestów w internecie”, komentuje, „wszystko wygląda tragicznie”.

„Jesteśmy zakładnikami”

„Wy możecie nas wzywać do wychodzenia”, zastrzega znajoma. Wysłała mi notatkę głosową, w której brzmi na bardzo roztrzęsioną i pozbawioną nadziei. „W pełni rozumiem stan psychiczny całego świata – że nam nie wybaczycie. Te wszystkie obrazy z Ukrainy automatycznie wywołują odrazę i chęć pomszczenia tego wszystkiego jak najszybciej. Sankcje są przy tym świetnym narzędziem. Biją one jednak w tych, którzy są najmniej przed nimi chronieni. Czyli w nas”.

Wszyscy moi rozmówcy są przeciwko wojnie – i prawdopodobnie nie jest to reprezentatywna próba, bo każdy z nich to wykształcony mieszkaniec większego bądź mniejszego ośrodka europejskiej części Federacji Rosyjskiej. Każdy z nich w odniesieniu do Putina używa sformułowań, które pojawiają się w polskich mediach: „dziadek w bunkrze”, „socjopata”, „oszalały dziad”, „Putler”. W najlepszym wypadku określono go per „niezdrowy człowiek”.

Przez każdego z nich przemawia jednak strach i poczucie tego, że oni – jako społeczeństwo, którego być może nie są w pełni częścią – zostali sprowadzeni w ślepy zaułek. Wiadomość o postawieniu na rozkaz Putina rosyjskiego arsenału jądrowego w stan gotowości bojowej wspomnieli wszyscy. Obawa spowicia świata mgłą „nuklearnej zimy” jest dla nich realna. Czemu się zresztą dziwić, skoro rosyjska propaganda karmi się wizją jądrowego konfliktu od zawsze?

„Rosja musi przegrać tę wojnę”

Przez jednego z rozmówców przemawiał optymizm, wyrażony przewrotną frazą: „im gorzej teraz, tym lepiej później”. Rosja, według niego, musi przegrać tę wojnę, co podkreślił wprost. Można jednak założyć, że klęska Rosji na tę chwilę jest mało prawdopodobna. Przyznanie się do porażki przez „dziadka w bunkrze” byłoby jego osobistym blamażem, co – choć brzmi to straszliwie – należy do scenariuszy mniej prawdopodobnych niż rozpętanie przez niego trzeciej wojny światowej. I taka perspektywa jest podzielana przez innych rozmówców, dla których przyszłość rysuje się znacznie ciemniej. „Boję się, stary”, pisze 28 lutego mój przyjaciel.

I ten strach jest podszyty świadomością, że ta wojna jest klęską dla rosyjskiego społeczeństwa. I to od pierwszego momentu, w którym stało się jasne, że wojska wtargnęły na ukraińskie terytorium z zadaniem unicestwienia niezależnego od siebie państwa.

„Z waszej perspektywy łatwo mówić, że sami jesteśmy sobie winni i tak być powinno”, kończy swój wywód znajoma. „Prawda jest taka, że Rosjanie nie mają już przed sobą przyszłości. Ukraińcy ją mają, jak tylko wojna się skończy. Rosjanie zaś są jej pozbawieni. Jakiekolwiek drogi emigracji na Zachód są odcięte. Współpraca prywatnych firm z zagranicznymi podmiotami została ukrócona, tak samo wszystkie wymiany kulturalne czy naukowe”.

Rosjanka ciężko wzdycha, a potem znacząco przyspiesza. „Filip, Ty rozumiesz, co się dzieje? My jesteśmy zakładnikami. Nas po prostu schwytano i wzięto jako zakładników. Tak jak podczas zamachów terrorystycznych – co z nami będzie, tego nie wie nikt”. Biorąc to porównanie jako dosłowne, należy pamiętać, że rosyjskie państwo nigdy nie było dobre w przeprowadzaniu operacji antyterrorystycznych – wystarczy wspomnieć Biesłan czy spektakl „Nord-Ost” w Moskwie. „Zwykłych” Rosjan nic dobrego nie czeka.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Max Skorwider.