W środę czytałam wiersz Zuzanny Ginczanki: „Raz wzbiera we mnie nadzieja, raz jestem niespokojna / Zbyt wiele rzeczy się dzieje / – coś przyjdzie: miłość lub wojna”. W czwartek obudziłam syna i czułam się niczym – reprodukująca symboliczny gest – Matka Polka: a jednak przyszła wojna. A jednak znowu urodziłyśmy żołnierzy. Nie miłość, jasna strona życia, tylko kolejny konflikt zbrojny wbrew logice ponowoczesnego świata pełnego marzeń o równości i demokracji. Macierzyńskość włącza mi się zawsze, to jedna z najważniejszych tożsamości, które posiadam. Nic na to nie poradzę, od razu myślę o tych, które całują dzieci w schronach, na froncie, w ruinach, które rodzą dzieci w czasie nalotu lub tracą je pod obstrzałem. Od razu myślę o protestach matek na całym świecie, o łańcuchach życia, o desperackich gestach w stylu strajku reprodukcyjnego, o pustych oczach, kiedy przywożą trumnę. Pierdolona wojna, to się nigdy nie skończy.

A przecież w lipcu słuchałam Swietłany Aleksijewicz, która od wielu miesięcy zmuszona jest mieszkać poza granicami Białorusi. Mówiła na spotkaniu z Olgą Tokarczuk, że przez ostatnie dwie dekady wydarzyło się głównie to, czego się nie spodziewaliśmy. „Ludzkość nie nadąża za wydarzeniami, świat nam się już nie podporządkowuje, działa według własnych zasad, których nie możemy pojąć. Czasami możemy coś uchwycić w chaosie”. Widzę, jak teraz próbujemy desperacko trzymać się jakichś znanych ścieżek, stylów myślenia czy choćby językowych kalk. Wszystkiego, co przybliżyłoby nas do odpowiedzi na pytanie, dlaczego w XXI wieku, w Europie, matka budzi syna słowami: „zaczęło się, giną ludzie”. Czytam reportaż Aleksijewicz, biblię pacyfistek, „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Znajduję setki opowieści tych z Białorusi, Rosji, Ukrainy. Walczących, gwałconych lub czekających na wieści z frontu. Czy znajduję tam odpowiedź na pytanie o to, jak mamy zrozumieć to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą? Nie. Tego nie da się do końca pojąć, chociaż media społecznościowe pełne są wnikliwych analiz lub wybrzmiewających tonem nieznoszącym sprzeciwu mądrości. Na poziomie politycznym, społecznym można w nieskończoność międlić opinie. Na poziomie podstawowych wartości każde z tych stanowisk załamuje się jednak pod naporem prostego hasła widniejącego na radzieckich plakatach: Nigdy więcej wojny!

Nie wolno być teraz pacyfistką, karci jeden z bardziej wrażliwych reporterów, którego znam, Mikołaj Grynberg. Ten, który pewnie migał się przed służbą wojskową, kiedy była obowiązkowa. Teraz zachęca do wpłat na zbrojenie ukraińskiej armii i nie ma zamiaru na ten temat prowadzić dyskusji. Nie ma na nie czasu. Wierzę mu, staram się więc wziąć w garść i wyłączyć w głowie film „Hair” Miloša Formana, na którym wychowałam się i który wbił mi do głowy hipisiarskie obrzydzenie do każdej formy przemocy. Nie czas na przywołanie klasyki kinematografii, dziewczyno, ludzie giną! Moje wartości również, głównie pod naporem niemożliwego rozwiązania napięcia między tym, w co wierzysz (nazywanego „lewacką krytyką dofinansowania wojska”, której oczywiście jestem entuzjastyczną reprezentantką), a realnymi obrazami broniących się ludzi (filmik o przygotowywaniu koktajli Mołotowa przez mieszkańców Kijowa widziałam kilkanaście razy). Jak pogodzić empatię i chęć pomocy z życzeniem śmierci dyktatorowi? Czy w sytuacjach granicznych moralność wydaje się tylko akademicką błyskotką wyjmowaną na seminarium i chowaną do kieszeni, ilekroć przegląda się najnowsze wiadomości z frontu? 

Autorka ilustracji: Judyta Mierczak

Julia Fiedorczuk, której również wierzę, bo jest mądra i wrażliwa, zwraca uwagę na grożący nam backlash, który będzie nas czekał w nadchodzącym czasie. „Wojna to męska sprawa jak wiadomo, nikt nie będzie myślał o prawach mniejszości, a tym bardziej o takich fanaberiach jak klimat czy bioróżnorodność”. Przekonuję się o tym kilka dni później, kiedy jeden z wydziałów uniwersyteckich przygotowuje debatę o sytuacji w Ukrainie i na liście gości nie ma ani jednej kobiety. Na próby zwrócenia uwagi organizator pisze: „no tak, zróbmy jeszcze awanturę o płeć, w takiej chwili!”. Nie ma już odpowiedniej chwili na nic poza gorączkowymi dyskusjami w gronie tych, którzy mają ku temu możliwości.

Inni znajomi, przeciwnie, zamykają się w sobie i nie chcą rozmawiać. Przepraszają, że pracują, tworzą i w ogóle mówią o czymś innym niż wojna. Podkreślają swoje uprzywilejowanie, jest im wstyd, że mają dach nad głową. Używają słów: „nieodpowiednie”, „nie wypada”, „nie teraz”. Też tak robię i też tak czuję, kiedy po tygodniu trwania wojny biorę udział w nagraniu teledysku Majki Jeżowskiej, wystrojona i wymalowana latam po planie i czuję się absurdalnie. Ale potem rozglądam się naokoło i widzę, że dosłownie każdy obok mnie wykonuje w trakcie nagrania setki telefonów, załatwiając nocleg lub transport osobom z Ukrainy. Robimy swoje i pomagamy w tym samym czasie. Nie dajemy się wojennej atmosferze, pielęgnujemy codzienność. Żyjemy. 

W ogóle to jest czas łez i płaczu. Nikt się tego nie wstydzi. Nasze emocje są tu ważne, chociaż to nie jest przecież opowieść o nas. W Ukrainie giną ludzie, a ci, którym udaje się uciec, potrzebują nas. Skala pomocy jest ogromna, chwilami nie do opanowania. 

Trzeba jednak popsuć wzniosłą atmosferę. Bo jest jeszcze inna granica, ta z Białorusią. Zapomniana, z uchodźcami i imigrantami, których nikt nie chce. Ludzie nadal potrzebują tam pomocy. Matki, dzieci, ale i mężczyźni. Ci ostatni są najbardziej podejrzani i najczęściej oceniani: droga kurtka, wypasiony telefon. Podsumowaniem stosunku do tych ludzi jest wypowiedź jednego z operatorów numeru ratunkowego 112: „Nie ma znaczenia, czy umiera, czy nie umiera. Jest to osoba nielegalnie przebywająca w Polsce, tak?”. Ale o rasizmie teraz nie wypada mówić, bo to osłabia morale polskiego narodu, który wylewnie pomaga tym, którzy są „legalni”. Kiedy próbowałam zwrócić uwagę na ten dysonans, jeden z komentatorów wyjaśnił mi to na przykładzie: kiedy ktoś wchodzi przez drzwi, to go wpuszczasz, a kiedy oknem, to nie jest gość, to bandyta. Drugi natomiast nazwał mnie putinowskim trollem. Wychodzi na to, że nie jesteśmy rasistami, po prostu interesują nas ludzi jednolici kulturowo. I kolorowo. Słowa Ewangelii o pomocy bliźniemu, tak często przytaczane w czasie politycznych sporów, nagle tracą swój sens. A może są wręcz nerwowo zamazywane? Jakub Kiersnowski, prezes Klubu Inteligencji Katolickiej, który od samego początku włączył się w pomaganie na granicy białoruskiej, mówi jasno, nie czyniąc rozróżnień: „człowiek to człowiek, trzeba go ratować i tyle”. Zasada ta działa bez zarzutu tylko na granicy z Ukrainą. 

„Raz wzbiera we mnie nadzieja, raz jestem niespokojna”, nie wiem, jak skończy się ten morderczy taniec. Większość scenariuszy zostawiam dla siebie, nie chcę dodatkowo napinać i tak już naprężonych emocji. Patrzę na śpiącego syna, odruchowo oglądam się w stronę szafy, gdzie mamy plecaki i walizki. „Czy pójdę, czy pójdę górą / czy pójdę doliną?”.

 

W tekście wykorzystałam wiersz Zuzanny Ginczanki „Maj 1939” z tomu „Mądrość jak rozkosz”, Czuły Barbarzyńca, Izabelin 2017, cytat operatora zamieszczony w „Karcie” nr 110/2022 oraz wpisy i dyskusje facebookowe.

Autorka ikony wpisu: Judyta Mierczak