Świadectwo kryzysu
Jestem przyzwyczajona do tego, że na Dworcu Centralnym w Warszawie mieszkają ludzie. Od dekad żyły tam osoby w kryzysie bezdomności, które próbowały stworzyć sobie w tym miejscu bezpieczną przestrzeń.
Teraz jednak obraz zamieszkanego dworca stał się wstrząsający. Setki kobiet z dziećmi zatrzymały się w miejscu, które stało się dla nich przestrzenią do zorganizowania rozsypanego życia, punktem zaczepienia po tym, jak wszystko, co pewne, rozpłynęło się w powietrzu.
Musiałam na chwilę wyjść, żeby ochłonąć. Bo przy ludziach potrzebujących pomocy trzeba uważać, żeby samemu nie potrzebować wsparcia, o czym mówi w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” psycholożka Beata Krzywosz-Rynkiewicz.
Dworzec Centralny jest dziś jednym z symbolicznych miejsc – świadectw kryzysu, w którym znalazł się nasz świat. Przepowiadana globalna katastrofa miała być może konsekwencją nadmiernej eksploatacji planety i nieodpowiedzialnego sposobu życia współczesnych społeczeństw. Ale nie brutalną, prymitywną, przypominającą drugą wojnę światową. Patrząc na matki z dziećmi na dworcu, świadomość czystej, fizycznej przemocy, z którą zetknęła się Ukraina, staje się znacznie bardziej bezpośrednia niż przy lekturze relacji i analiz.
Obrazy z dworca
A na Dworcu Centralnym wciąż ukazują się nowe obrazy. W pobliskiej galerii handlowej ukraińskie matki wybierają z dziećmi kolorowanki i kredki. Kobiety kucają przy regale, pokazują dzieciom książeczki i zastanawiają się, która lepsza. Kilka lat temu kupowałam w tym sklepie kolorowanki swoim dzieciom, żeby stworzyć im w pociągu namiastkę domu, w którym rozkłada się swoje rzeczy i organizuje w ulubiony sposób przestrzeń i czas. Gdzie uczyni to kobieta, na którą patrzę? Tu, na dworcu, dokąd uciekła przed bombami i gdzie dom tworzą walizki ustawione pod ścianą jak meble? A może w pociągu jadącym do kolejnej stacji?
Jednak pociągi są teraz tak zatłoczone, że nawet nie ma w nich jak usiąść. Jak opowiadała mi Karolina Wigura z „Kultury Liberalnej”, niedawno w pociągu do Berlina matki z dziećmi stały stłoczone na korytarzach, często z kilkumiesięcznymi niemowlakami na rękach. Na kolejnych stacjach wsiadały kolejne matki z dziećmi, choć wydawałoby się, że już nikt się nie zmieści. Aż nagle zrobiło się luźniej. Na niemieckiej granicy doczepiono wagony.
Kto „doczepi wagon” w Polsce?
Wróćmy więc na dworzec. Wolontariusze dają dzieciom soczki z rurką, kanapki, jajka z niespodzianką. Wpadli na pomysł, że dzięki temu nie tylko posmakuje im czekolada, ale przez chwilę coś zajmie ich uwagę. Dary przynoszą tysiące ludzi zaangażowanych w robienie kanapek i zakupów w pobliskich marketach.
Jednak ci sami wolontariusze coraz częściej powtarzają, że zasoby się kurczą, że są zmęczeni, nie mają komu przekazać pałeczki. Ludzie przynoszą mniej niż na początku. Empatia wypala się, jeśli nie można się zregenerować. A państwo wciąż nie doczepia tych symbolicznych wagonów.
Ciężar rezygnacji z pomagania
Ktoś ugościł ukraińską rodzinę w swoim domu, ale dłużej nie może. Co ma zrobić? Ktoś czuje, że rosnące ceny go przerosły. Jednak czyta apele innych zaangażowanych obywateli o kolejne kanapki i czuje, że zawodzi. Ktoś napisał na Facebooku: nie damy rady, musimy zamknąć nasz punkt noclegowy. To punkt, w którym w dzień uczą się dzieci, nocą od dwóch tygodni służył Ukraińcom. Ale nie może go dłużej otwierać. I jest mu z tego powodu ciężko.
Wolontariusz z Torwaru, gdzie mieści się kolejny punkt dla uchodźców, mówi: jest tu dwóch policjantów i dwóch funkcjonariuszy WOT, reszta to my. Tylko my już nie mamy siły.
Kiedy zaczęło się pomagać w państwie, które nie doczepia wagonów, bardzo trudno przestać. Ciężar rezygnacji z pomocy, jak sama pomoc, również jest przeniesiony na obywateli. Pojawia się więc myśl, że państwo zawiodło, nie przejmuje pałeczki, nie podpowiada, co zrobić, gdy brakuje sił. A więc odpowiedzialność za ciągłość pomocy również przerzuca na obywateli.
Państwo jak dworzec
Tak jest nie tylko na Dworcu Centralnym. Ze wszystkich punktów ochotnicy wołają na pomoc – nie mamy już zasobów. Zasoby to siły, jedzenie, leki. Ktoś pisze, że ustalenie między administracją państwową a samorządową, kto ma zapłacić za leki dla potrzebujących, trwa tyle, że wolontariusze kupują potrzebne rzeczy za własne pieniądze. Ktoś inny, że nawet nie wiadomo, co uchodźcom przysługuje, bo nie ma wytycznych, koordynacji. Wszędzie imponujący system pomocy opiera się na siatkach międzyludzkich połączeń, ofiarności i empatii.
Jednak Dworzec Centralny to symbol. Tam społeczna moc zderza się z państwową niemocą, bo to punkt, którym zarządza wojewoda. Tak właśnie działa ten niezwykły mechanizm, który podziwiają nawet zagraniczni dziennikarze zaskoczeni, że nie mogą znaleźć obozów dla uchodźców. Nie znajdują, bo Ukraińcy mieszkają w prywatnych domach. I na dworcu. I jeszcze w innych punktach pomocy.
A zatem co dalej? Pytanie pierwsze brzmi – co się stanie z uchodźcami. A drugie – co się stanie z Polakami, którzy nie dali rady im dłużej pomagać. Wiadomo, to nie jest zwyczajna sytuacja. Z takim kryzysem trudno byłoby sobie poradzić nawet najsprawniej zorganizowanemu państwu. Jednak jak dotąd ochotnicy noszą w sobie nie tylko poczucie odpowiedzialności za organizację pomocy, lecz również niepokój co do dalszych perspektyw.