Unica Zürn (1916–1970) dotychczas była w naszym kraju znana jako partnerka życiowa fotografa i rzeźbiarza Hansa Bellmera. Dociekliwsze osoby mogły zwrócić uwagę na to, że Georges Perec wymienił ją wśród osób, od których zaczerpnął kryptocytaty wpisane w tekst „Życia instrukcji obsługi” – była jedną z dwóch kobiet w tym zestawie obok Agathy Christie i bodaj jedyną osobą nietłumaczoną dotychczas na język polski. Teraz, dzięki pracy przekładowej Małgorzaty Łukasiewicz i Maryny Ochab oraz pracy edytorskiej Wydawnictwa Drzazgi, możemy usłyszeć, jak Unica Zürn mówi własnym głosem. Z pewnością jest to głos warty usłyszenia.

Unica to prawdziwe imię tej kobiety, nie pseudonim literacki, jak można by w pierwszej chwili uznać. Imię to, trzecie z czterech, jakie jej nadano, po łacinie oznacza „Jedyna”. W dzieciństwie idealizowała swojego ojca, który rzadko przebywał w domu rodzinnym, a z matką – stale obecną – miała trudną relację. Twierdziła później, że jako dziecko została wykorzystana seksualnie przez starszego brata. Przejawiała od wczesnej młodości zainteresowania artystyczne, zarówno na polu literatury, jak i sztuk plastycznych, ale rozwinęły się one w pełni dopiero po wojnie, kiedy wyjechała do Paryża i tam weszła w kręgi bohemy surrealistycznej, gdzie poznała Hansa Bellmera, który zachęcał ją do samodzielnej twórczości, lecz jednocześnie uprzedmiotawiał jej ciało, używając go w swoich kreacjach artystycznych i dokonując na nim fetyszyzacji. Bellmer zobaczył w niej prawdopodobnie materiał do realizacji swoich fantazmatów. Przez długi czas Unica Zürn była znana światu głównie jako skrępowana sznurami postać kobieca na jego fotografiach. Od początku lat sześćdziesiątych doświadczała narastających epizodów psychotycznych, co skutkowało pobytami na oddziałach zamkniętych i ostatecznie doprowadziło ją do odebrania sobie życia po tym, jak na pół sparaliżowany po wylewie Bellmer oświadczył jej, że nie będzie mógł się nią dalej opiekować. Oboje leżą dziś w jednym grobie na paryskim Père-Lachaise.

Unikę Zürn łatwo byłoby zakwalifikować jako typ ambitnej „groupie” orbitującej wokół plejady późnych surrealistów i próbującej ogrzać się w ich blasku. Ale jej teksty, jeśli przeczytać je uważnie, pozwalają uznać ją za całkowicie samodzielną autorkę, której pomysły artystyczne nie tylko nie były naśladownictwem cudzej twórczości, ale stanowiły wartościową alternatywę dla innych prób zrelacjonowania w języku literackim stanów nazywanych potocznie „szaleństwem”. Wydany teraz w Polsce tom przekładów jej próz składa się z trzech tekstów stanowiących rodzaj tryptyku – pierwszy i ostatni zajmują po około pięćdziesiąt stron, środkowy – około stu. Ta symetria objętości wiąże się z symetrią treści.

Tak więc w pierwszym z nich, „Ciemnej wiośnie”, dostajemy relację z dzieciństwa i wczesnej młodości bohaterki. Zürn opisała tam bez osłonek zarówno swoje uwielbienie dla figury ojca, jak i odrazę do matki (a zwłaszcza do jej ciała) oraz gwałt dokonany na niej przez starszego brata. Niezwykłe jest w tym opowiadaniu przechodzenie od werystycznej brutalności opisów doznań fizycznych, od których autorka rozpoczyna narrację, do wyraźnej sublimacji, z jaką wiąże się jej uczucie względem dorosłego mężczyzny, w którym ewidentnie lokuje figurę ojca i do którego bliskości dąży w finale utworu. Zarówno ten, jak i pozostałe teksty w tomie zapraszają odbiorcę do lektury psychoanalitycznej, której zresztą krytyka francuska i angielska już dawno dokonała. Tu zauważmy tylko, że trajektoria „Ciemnej wiosny przebiega w kierunku odwrotnym względem tych najczęściej spotykanych w zapisach dojrzewania. Zamiast „utraty niewinności” i wejścia w świat realny z jego dosłownością fizjologiczną mamy tutaj ucieczkę od tej właśnie dosłowności, która stała się udziałem bohaterki bardzo wcześnie, do sfery fantazmatycznego ideału, z którym relacja przeżywana jest głównie w wyobraźni. Tę sublimację można odczytać jako próbę przepracowania traumy.

Główny tekst tomu, „Mężczyzna w jaśminach”, jest – może od tego warto zacząć uwagi o nim – popisem sprawności translatorskiej. Tłumaczka stanęła tu przed zadaniem przełożenia czy raczej przetransponowania na inny język licznych anagramów, których tworzenie należało do ulubionych zajęć literackich Uniki Zürn. Wykonała to zadanie tak, że nawet Mistrz Barańczak mógłby tylko skłonić głowę. Tematem „Mężczyzny w jaśminach” jest rozwój psychozy bohaterki. Kolejne stadia pogrążania się w obłędzie są opisane w sposób niemający chyba odpowiednika w literaturze poświęconej temu tematowi. W najsłynniejszej relacji z psychozy – w pamiętnikach sędziego Daniela Paula Schrebera – dominują usilne próby jej racjonalizacji, ponieważ celem sędziego było udowodnienie, że pomimo tego, iż jest „wariatem”, ma prawo do życia w „normalnym” społeczeństwie. Sylvia Plath w „Szklanym kloszu” beznamiętnie (a przez to tym bardziej dojmująco) sprawozdawała czytelnikom kolejne próby samobójcze. W Polsce Jerzy Krzysztoń w trzech tomach „Obłędu” przedstawił chorobę psychiczną z najdrobniejszymi szczegółami, jak gdyby chciał ją udokumentować w protokole. Natomiast Unica Zürn opisała swoje doświadczenie psychotyczne w sposób oszczędny, a jednocześnie przepełniony emocjonalnym pięknem, przekształcając je w ten sposób w przygodę – nieprzyjemną bardziej dla osób postronnych niż dla przeżywającej ją bohaterki. Zamiast prób zobiektywizowania szaleństwa przedstawiła próbę jego estetyzacji, nie przekraczając przy tym jednak ani na chwilę granicy kiczu i czułostkowości.

Ostatni utwór, tytułowe „Trąby jerychońskie”, jest w tym tomie najbardziej zbliżony do poetyki surrealizmu literackiego. Otwierająca go scena z kobietą rodzącą dziecko w wieży – kobietą, która czuje wstręt do porodu i nienawiść do istoty, którą wydaje na świat – stanowi punkt wyjścia dla serii obrazów wyraźnie wymykających się już „normatywnej” logice opisu literackiego. W ten sposób całość zbioru tworzy drogę od „realności” do „fantazji”, zarówno w planie narracyjnym, jak i językowym.

Są to bardzo piękne prozy, a ich uroda jest niepokojąca i frapująca. Ich autorkę historycy kultury XX wieku sytuują zazwyczaj w obrębie surrealizmu, ale podobieństwo jej wizji do pozornie „szalonych”, a w rzeczywistości starannie, czasem aż nazbyt pedantycznie wypracowanych łańcuchów skojarzeniowych surrealistów jest powierzchowne i złudne (większy ich wpływ widać w jej pracach plastycznych). Wizerunek Zürn jako surrealistki wynika głównie z faktu, że obracała się w kręgach twórców należących do tego nurtu, z nimi się przyjaźniła, wobec nich pozycjonowała się też emocjonalnie. Zresztą weszła w ich towarzystwo, kiedy sława surrealizmu jako nowatorskiego nurtu w sztuce i literaturze już nieco przygasła. Świat tekstów Uniki Zürn rządzi się jednak inną mechaniką wyobraźni. Nie jest na chłodno wykoncypowany w celu wywołania silnych wrażeń, chociaż opisanie jej doświadczenia psychotycznego w formie skończonego, dopracowanego warsztatowo utworu literackiego musiało, rzecz jasna, być efektem wyrozumowanej roboty twórczej. Autorce jednak wyraźnie zależy nie na przyciągnięciu uwagi innych ludzi (pamiętajmy, że do większości surrealistów znakomicie pasuje często dziś używany termin „atencjusz”), lecz na daniu świadectwa własnego przeżycia. Przeżycia, które ostatecznie zdobyło nad nią przewagę i zmusiło do odebrania sobie życia.

 

Książka:

Unica Zürn, „Trąby jerychońskie”, przeł. Małgorzata Łukasiewicz i Maryna Ochab, posłowiem opatrzyła Agnieszka Taborska, Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny 2021.

 

* Ikona wpisu: materiały promocyjne Wydawnictwa Drzazgi.