Mała ma kucyk spięty srebrną gumką, białą spinkę i różową kurtkę. Tyle widać, bo wtula się w mamę. Od godziny stoją przy schodach prowadzących do podziemi Dworca Zachodniego w Warszawie. Dwa dni jechały samochodem na zachód Ukrainy, potem w nocy autobusem przez granicę i do Warszawy. Czekają na pociąg do Berlina.
Za kilka godzin świat porazi informacja z Mariupola: Rosjanie zrzucili bombę na budynek teatru, w którym ukrywały się setki ludzi, głównie kobiety z dziećmi.
Matka dziewczynki zna uczucie paraliżującego strachu, kiedy bomby wybuchają nad głową, a nie w telewizji: „Przez tydzień siedzieliśmy w piwnicy, baliśmy się wychodzić, baliśmy się nawet uciekać. Mamy dom pod Kijowem. Strzelali na naszym podwórku, a samoloty bojowe latały nad nami, w pobliżu spadła rakieta, dom sąsiadów spłonął, sąsiadka zginęła”.
Dwa miliony to wielka liczba, określająca skalę ucieczki obywateli Ukrainy do Polski. Zawiera w sobie dzieci, które bały się huku bomb i ciemności w piwnicy. W Polsce dostają cukierki, kredki i kolorowanki. Nie ma bomb, ale nie ma też spokoju. Trudno czuć spokój, kiedy wyczuwa się lęk mamy, kiedy śpi się w obcych łóżkach i tęskni za domem.
Problemy z psychiką nie będą jedynymi, z którymi spotkają się te dzieci oraz ich rodziny. Na początek – język.
Największa od czasów drugiej wojny światowej emigracja w Europie jest inna niż dotychczasowe. Wcześniej emigrowały całe rodziny albo mężczyźni. Teraz są to głównie kobiety, młode i starsze, oraz dzieci. Niewielu jest starszych mężczyzn. Kobiety w średnim wieku muszą zająć się swoimi matkami i dziećmi jednocześnie. Przed wojną wcale nie zamierzały migrować. Było im dobrze tam, gdzie żyły.
Wiele z nich nadal nie planuje emigracji. Rozmowę zaczynają zazwyczaj od postawienia sprawy jasno: nie jesteśmy uchodźczyniami, przyjechałyśmy tylko na dwa tygodnie i zaraz wracamy. Jak tylko to się skończy.
Co to znaczy „skończy”? Obok naszej wcześniejszej rozmówczyni stoi kobieta z dziewczynką. Uciekły z Winnicy. W autobusie trzylatki bawiły się, rozmawiały przez wyimaginowany telefon. Nagle usłyszała, jak mówią: „Dziadku, jest wojna, strzelają”.
Jej matka mówi, że wojna skończy się wtedy, gdy Rosja wycofa wojska, wszystkie granice państwowe będą pod kontrolą Ukrainy. Kiedy ludzie będą bezpieczni w domu. „To oznacza koniec wojny, nic więcej”.
Za dwa tygodnie?
Córka Oleny zna kogoś w Niemczech
Olenę z Kijowa spotykamy na Dworcu Centralnym przy drzwiach do sklepu, na smyczy trzyma psa. Jej córki weszły do środka, bo były ciekawe, co to jest Biedronka.
Mówi: „W Kijowie są mój mąż i rodzice. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że będę mogła zostać w domu. Ale wiadomości z innych miast były przerażające. Bałam się o córki. Bałam się, że Kijów zostanie całkowicie zablokowany, jak Mariupol i Charków.
Spakowałam walizkę i plecak. Jedziemy do Niemiec. Córka ma tam znajomego. Kiedyś przyjechał do Kijowa i utrzymali kontakt przez internet. Obiecał, że pomoże w znalezieniu zakwaterowania. W Polsce nikogo nie znamy, więc jedziemy tam”.
Anna rozdziela rzeczy
Anna, rosyjskojęzyczna lwowianka, której, jak zaznacza, nikt nie prześladował, przed wojną miała ułożone, szczęśliwe życie, którego nie miała potrzeby zmieniać. Miała dobrą pracę, w której się realizowała (import i dystrybucja oświetlenia dekoracyjnego), zarabiała wystarczająco, aby zabezpieczyć potrzeby swoje i rodziny. Wiodła szczęśliwe życie z partnerem i siedemnastoletnim synem, który kształci się, by być programistą.
Opowiada: „Wyjechałam, bo trzeci poranek z rzędu budziła mnie syrena. Ten strach jest tak głęboki, obezwładniający, że przenika wszystko. Po drugie, mój syn niedługo wejdzie w wiek poborowy. Nie chcę, żeby walczył. Przecież to jeszcze nastolatek!
Całe nasze życie spakowałam w dwa plecaki i torbę. Ale na drugi dzień okazało się, że mój partner nie może jechać z nami. Musiałam rozpakować walizki i rozdzielić nasze rzeczy. To mnie przerosło. Nie byłam w stanie zrobić tego przez cały następny dzień. Wtedy zadzwonił kolega. Powiedział, że jedzie na granicę i ma miejsce w samochodzie. Pojechałam z synem. Nie wolno mi źle się czuć. To ja muszę być tą, która jest silna”.
Weronika pyta, o jaki plan nam chodzi
A zatem kobiety – przewodniczki stada. Córki, które stały się matkami dla swoich matek i ojcami dla swoich dzieci. Kobiety, które w głowach wciąż słyszą huk bomb, ale muszą być silne. I jeszcze boją się o mężów.
Na tym posłowie Konfederacji próbowali zbić kapitał polityczny. Tego samego dnia, kiedy dziennikarze zbojkotowali ich konferencję prasową na temat „przywilejów”, które przyznano Ukraińcom w Polsce, Weronika Jasynska, 28-latka z Kijowa, i jej matka Tetiana rozglądają się po Ośnie Lubuskim. Przyjechały tu na miejsce ojca Weroniki, który pracował w Polsce od dwudziestu lat. Teraz ojciec jest w Ukrainie, a jego żona i córka urządzają się w jego polskim pokoju. Szef ojca zgodził się w ten sposób pomóc.
Gdy rozmawiamy, czekają na pociąg. Mają za sobą drogę, która trwała ponad tydzień.
Weronika: „Mieszkaliśmy w sąsiedztwie obiektów strategicznych. Ukryliśmy się w podziemiach kościoła, w sumie były tam cztery rodziny. Warunki były dobre, ale nie mogłam spać, paraliżował mnie każdy dźwięk, szliśmy na stację kolejową. W tym samym dniu spadł na nią fragment rakiety. Byliśmy w szoku. Było tam niesamowicie tłoczno, dzieci krzyczały, psy szczekały. Nie zdołaliśmy wsiąść do pociągu. W końcu udało nam się pojechać do Kamieńca Podolskiego. Próbowaliśmy dojechać do granicy, ale nie byłyśmy jeszcze gotowe, żeby rozstać się z ojcem. W Chmielnickim cerkiew pomogła nam znaleźć mieszkanie na jakiś czas. Pomagałam w organizowaniu miejsc do spania dla ludzi, którzy musieli uciekać, tak jak my. W końcu pożegnałyśmy się z ojcem i pojechałyśmy przez Mołdawię do Rumunii. Zostałyśmy tam na jakiś czas, aby pomóc w tłumaczeniu na przejściu granicznym, znam angielski, potrzebna była pomoc. Potem 20 godzin autobusem przez Węgry, Słowację, a teraz jesteśmy tutaj.
Jaki mają plan? Weronika odpowiada: „To samo pytanie zadała mi belgijska gazeta, więc odpowiedziałam pytaniem: o piątej rano zrywają cię z łóżka trzy wybuchy w pobliżu twojego domu. Jaki masz plan? Przenosimy się z kraju do kraju, z miejsca na miejsce. Mój plan to wrócić do domu. A zanim to nastąpi, planuję przeżyć i zapewnić bezpieczeństwo mamie. Myślę też o tym, jak mogę być użyteczna dla mojego kraju nawet w tym miejscu. Po zakończeniu wojny chcę wziąć udział w odbudowie stolicy”.
Weronika wygląda na waleczną i silną. Trzyma matkę za rękę i spogląda na nią z zaniepokojeniem. Tetiana wygląda na załamaną, ma zamglony wzrok, łzy w oczach. Nie rozumie: „Co czuli Polacy, kiedy rakiety spadły tak blisko waszej granicy?”.
A potem nie rozumie jeszcze bardziej: „Dlaczego NATO nie pomoże chronić naszego nieba?”.
Jednocześnie powtarza: „Jesteśmy bardzo wdzięczne polskiemu rządowi, Polakom. Bo wiecie, że są kraje, które nie wspierają Ukrainy”.
Weronika opowiada, jak węgierscy pogranicznicy kazali im płacić po 10 euro od osoby za przepuszczenie autokaru przez granicę. Jeśli nie, grozili dziesięciogodzinnym przetrzymaniem. Dlatego, kiedy Weronika i Tetiana usłyszały, że w Polsce mają za darmo bilety, zachciało im się płakać.
Tetiana: „To wielka pomoc. Rozumiemy, ile to kosztuje. Widzimy też, jak ludzie od serca, tu na stacji, dają nam jedzenie, pomagają z dziećmi. Wiecie, w nieszczęściu poznaje się przyjaciela. Mój ojciec jest Rosjaninem, mama była Ukrainką. Nigdy nie myśleliśmy, że z tego powodu w naszym życiu mogą być konflikty. A jeśli są sąsiedzkie konflikty, to po to Bóg dał ludziom język do porozumienia, żeby używać go do życia w sąsiedztwie. Jeśli masz do sąsiada pretensje, to nie znaczy, że musisz niszczyć mu dom. Mój brat i synowa zostali w Kijowie, są zbyt chorzy, żeby wyjechać. Dziś rano zdjęli kryształki z żyrandola, bo dookoła grzmiało tak mocno, że cały żyrandol dzwonił”. Czyli bombardowali obok.
W Ośnie Weronika poszuka pracy zdalnej. W Kijowie zajmowała się PR, pracowała, jak mówi, w jednej z najpopularniejszych w agencji Europie. Teraz jest gotowa do pracy w dowolnych zawodach, byle zarobić.
Renata widzi kobiety zdane na cudzą łaskę
Uchodźczynie, które nie mają gdzie się zatrzymać, mogą przeczekać w ośrodkach organizowanych przez wojewodów oraz samorządy. Pomieszczenia organizowane w trybie kryzysowym wyglądają wszędzie podobnie. W wielkiej hali na 7 tysięcy osób, jak w Nadarzynie pod Warszawą czy w przystosowanej sali w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej w Dębicy pod Biłgorajem, w której jest miejsce dla 25 osób, stoją obok siebie łóżka polowe z kolorową pościelą. Niektóre ośrodki próbują zadbać o prywatność, ustawiając między łóżkami przynajmniej stelaż ze ściankami z papieru. W niektórych przy łóżkach stoją krzesła – namiastki domowych szafek.
A jak nie tu, to gdzie? W prywatnych domach. To dobre rozwiązanie przy założeniu, że wojna rzeczywiście skończy się za dwa tygodnie. A jeśli przyjmiemy inny scenariusz?
Na podstawie rozporządzenia rady ministrów z 15 marca ten, kto przyjmie do domu i zapewni utrzymanie uchodźcom z Ukrainy, dostanie 40 złotych dziennie od osoby.
Renata Brząkała, warszawianka, która dyżuruje jako wolontariuszka w jednym z miejskich ośrodków dla uchodźców, dostrzega w tym ryzyko przemocy. Opowiada: „Uchodźcy to głównie kobiety. Wiele z nich to kobiety z kilkorgiem dzieci, które nie mają pieniędzy, bo hrywny straciły na wartości i ciężko je wymienić. Takie młode matki nie mogą zostawić dzieci i iść do pracy. Są zdane na czyjąś pomoc, państwa albo Polaków. Czy te kobiety mają prosić właścicieli mieszkań, którzy dostaną pieniądze na ich utrzymanie, o każdą podpaskę, o jabłka dla dzieci?”.
W ośrodku, w którym pracuje Renata, mieszka młoda Ukrainka z trójką dzieci w zaawansowanej ciąży. Chodzi z lękiem w oczach i pyta wolontariuszy: „Czy dostanę mieszkanie? Skąd będę miała pieniądze?”. Renata wie, że ta kobieta nie może zadbać o siebie sama.
„Rząd powinien postawić kontenery mieszkaniowe i dofinansować bezpośrednio Ukrainki, a nie Polaków”.
Anna i Aleksandra mają przyjaciół i mieszkanie
Anna, która we Lwowie wypakowywała z walizki rzeczy partnera, w Warszawie mieszka u przyjaciół razem z koleżanką, Aleksandrą.
O mieszkanie na razie są spokojne. siedemnastoletni syn Anny ma lekcje zdalne ze Lwowa, patent przećwiczony w pandemii sprawdza się też podczas wojny.
Aleksandra, matka ośmio- i czterolatka opowiada: „Przyjaciele pomogli w znalezieniu szkoły i przedszkola. Od razu nas przyjęto. Syn chodzi do szkoły już tydzień”. Pytam: „Czy coś rozumiesz?”. Mówi: „Tak, rozumiem kilka słów. Córka próbuje uczyć ukraińskiego swoją wychowawczynię”.
Drugi cel to praca. Aleksandra to jedyna z naszych rozmówczyń, która nie wierzy już, że szybko wróci do domu. Idzie z Anną na kurs polskiego i będą szukać zajęcia. Aleksandra we Lwowie była barmanką w pięciogwiazdkowym hotelu i tatuażystką. Zostawiła tam męża, który bardzo rwie się do obrony terytorialnej, ale w dniu, w którym rozmawiałyśmy, wciąż się do niej nie dostał. Na szczęście, mówi Aleksandra, bo Oleksij ma 48 lat i dwoje dzieci, ale za to nie ma przeszkolenia wojskowego.
Zostawiła też rzeczy. Okazują się właśnie bardzo potrzebne. „Każde z nas wzięło plecak, a w nim dwie pary ubrań na zmianę, telefony, dokumenty. Nic ciężkiego, bo ustaliliśmy z mężem, że wyjeżdżam z dziećmi na dziesieć dni i wrócę. Nikt nie planował zostać tu dłużej”.
* Współpraca: Nataliya Parshchyk