Okładka „Nowej Gaziety” – jednego z niewielu opozycyjnych mediów, które w Rosji nie przestało być wydawane po rozpętaniu przez Putina wojny z Ukrainą – z 21 marca pokazuje kobietę, która nad kubkiem herbaty wpatruje się w stół. Obok jest zdjęcie rosyjskiego poborowego w mundurze.

„Pokażcie mi syna”, głosi czerwony napis na okładce czasopisma, którego redaktor naczelny Dmitrij Muratow rok temu odebrał pokojową Nagrodę Nobla. Zmartwiona kobieta to matka żołnierza. Rozpoznała swoje dziecko po tym, jak strona ukraińska nawiązała z nią kontakt i umożliwiła wideorozmowę z synem-jeńcem, którego schwytano w Ukrainie. Rosjanka dzwoniła do dowództwa rosyjskiej jednostki, gdzie zapewniano ją, że z poborowym wszystko w porządku i znajduje się on w Rosji. Szybko jednak przestano odbierać telefon.

Takich matek jest w Rosji więcej. „Ładunek-200” – czyli stosowane od czasów sowieckiej interwencji w Afganistanie określenie na transport ciała zabitego żołnierza – jest w czasie wojny rosyjsko-ukraińskiej tematem, o którym się milczy. Czemu się zresztą dziwić, skoro dla kremlowskich władz bombardowanie Kijowa czy wyniszczające okrążenie Mariupola nie są wojną, a „specoperacją” mającą na celu denazyfikację Ukrainy. Za nazywanie rzeczy po imieniu można pójść do więzienia nawet na kilkanaście lat – stąd wycofanie się opozycyjnych mediów, wśród których „Nowaja Gazieta” stanowi wyjątek.

Rozbieżności w danych publikowanych przez Rosję i Ukrainę na temat rosyjskich strat świadczą o tym, że najeźdźcy celowo ukrywają rozmiary swojej porażki. Ostatnie szacunki, opublikowane przez ministerstwo obrony Federacji Rosyjskiej, pochodzą z 2 marca – poinformowano wówczas o 498 straconych żołnierzach. Według ukraińskich sił zbrojnych, Rosjanie do tego dnia stracili ponad 6 tysięcy żołnierzy.

Oczywiście, ukraińskie dane z pewnością są zawyżone, co jest elementem wojny informacyjnej i ma służyć mobilizacji całego społeczeństwa. Informacje wrzucane do mediów przez amerykański wywiad mówią jednak o nawet siedmiu tysiącach Rosjan, którzy zginęli w przeciągu trzech tygodni wojny.

Można przyjąć, że na każdy ładunek-200 przypada jedna matka. Nawet w realiach rygorystycznej blokady informacyjnej trudno zataić śmierć, jeśli zgony idą w tysiące.

Rosyjscy żołnierze w białoruskich kostnicach

Już od początku marca widać poważne rysy w przekazie medialnym Kremla. Na początku zastrzegano, że w „specoperacji” uczestniczyć będą wyłącznie zawodowi żołnierze. Kiedy jednak nie dało się dłużej ukrywać obecności w Ukrainie nieprzeszkolonych poborowych, rosyjskie władze odcięły się od tego i zapowiedziano inspekcję.

Głos zabrał również Putin. 9 marca zlecił prokuraturze wojskowej przygotowanie ekspertyzy na temat uchybień w wypełnieniu jego rozkazu o kategorycznym zakazie wysyłania nieprofesjonalnych żołnierzy z poboru do realizacji zadania „denazyfikacji” Ukrainy. To kolejny przykład cynizmu i nieliczenia się ze stratami wśród własnych obywateli przez Kreml. To, że w Rosji ludzkie życie „nie jest warte ni kopiejki”, dało o sobie znać powtórnie w momencie konfrontacji z „ostrzelanym” przeciwnikiem, czyli armią ukraińską.

Z pomocą w ukryciu rozmiarów rosyjskiej klęski przyszła Białoruś. Wnioskując ze szczątkowych relacji pozyskiwanych z białoruskich kanałów informacyjnych, to właśnie do tego kraju zwozi się rosyjskich rannych i martwych. Cytowany przez Radio Swobodę pracownik szpitala w Homlu w południowo-wschodniej Białorusi oszacował, że do 13 marca wywieziono stamtąd do Rosji ponad 2,5 tysiąca ciał. W Mozyrzu, położonym jeszcze bliżej ukraińskiej granicy, już na początku marca jedyna w mieście kostnica była ponoć przepełniona. Do białoruskich szpitali trafiają także ranni, co przyznał Łukaszenka, stwierdzając, że w ciągu pierwszych pięciu dni wojny Białoruś udzieliła pomocy medycznej blisko dwustu rosyjskim żołnierzom. Cytowani przez Deutsche Welle informatorzy podkreślają tragiczny stan wycofywanych z frontu Rosjan, którym trzeba amputować kończyny ze względu na postępującą gangrenę.

Matki nie wierzą własnym dzieciom

Jeśli nie nastąpi rozejm czy przełamanie równowagi sił na wszystkich frontach wojny, rannych i martwych będzie przybywać. Wyczyszczenie rosyjskiego pola informacyjnego z doniesień na temat skali strat oraz działanie rozgrzanej do czerwoności machiny propagandy doprowadziły do odrzucania przez Rosjan faktów dotyczących klęski armii i tragicznego bilansu „specoperacji”. Nie brak bowiem opublikowanych przez Ukraińców nagrań, na których dzwoniący do matek jeńcy płaczą i krzyczą, że rosyjski przekaz o interwencji jest kłamliwy, a dowódcy każą im strzelać do cywilów. Szokują reakcje matek, które nie wierzą własnym dzieciom.

To jednak nie będzie trwało wiecznie, a rodziców domagających się sprawiedliwości albo po prostu wieści o zaginionych dzieciach – czego przykładem jest Rosjanka z okładki „Nowej Gaziety” – będzie coraz więcej. Rosjanie zostaną zmuszeni do weryfikacji swoich poglądów.

Zdumiewająca w tym przypadku jest także powtarzalność biegu historii. To właśnie matki poborowych walczących w Afganistanie domagały się prawdy od władz odnośnie strat, a także dokumentowały systemowe nadużycia wewnątrz armii. W ostatnich latach istnienia Związku Sowieckiego zorganizowały się w Komitecie Matek Żołnierzy.

Sowieckie wojska weszły do Afganistanu w 1979 roku, aby nieść „pomoc bratniemu narodowi afgańskiemu”. Jakże to sformułowanie brzmi podobnie do obecnej propagandy, która powtarza, że zrzucenie „jarzma faszystowskiej junty w Kijowie” jest niezbędne, by bratni naród ukraiński mógł cieszyć się wolnością. Armia sowiecka wyszła z Afganistanu po dziesięciu latach bezsensownej wojny okupionej śmiercią 15 tysięcy żołnierzy – a to tylko według oficjalnych danych, co do których Komitet Matek Żołnierzy przez lata zgłaszał zastrzeżenia.

Historia się powtarza

Matki organizowały się również podczas obu wojen czeczeńskich, wyrażając sprzeciw wobec rosyjskich działań. Kobiety, w poszukiwaniu żywych bądź martwych synów, gremialnie jeździły na pogrążony wojną Kaukaz, narażając przy tym swoje życie. Porównując tę sytuację z dzisiejszą, nie można zapomnieć, że wtedy istniała wolna prasa – dowodem jest zresztą tytaniczna praca Anny Politkowskiej, dziennikarki, która kooperowała z komitetem. Później, 7 października 2004 roku, w dniu urodzin Putina, została zastrzelona w windzie własnego bloku – najprawdopodobniej na zlecenie władz.

Wciąż istniejący Komitet Matek Żołnierzy – choć obecnie o rozszerzonym profilu działania – wykazywał pod koniec lutego, że świeżo rekrutowanych poborowych wysyła się na „ćwiczenia” przy granicy z Ukrainą, a tych, którzy odmawiają podpisania kontraktu na „zawodową” służbę w armii, zmusza się do tego. Pojawiają się także doniesienia o desperackich próbach zwerbowania rekrutów za pomocą argumentów finansowych. Mimo wszystko, takie działania nie doprowadzą przecież do budowy armii zdeterminowanej i przeszkolonej Zwłaszcza w obliczu świadomości, że poprzedników rzucono do walki nieprzeszkolonych. „Deficyt” rąk do walki miałby, według pogłosek, zostać zniwelowany za pomocą putinowskiej młodzieżówki bądź zagranicznych najemników. Takie jednostki również nie za wiele zmienią na korzyść najeźdźcy.

Tymczasem napięcie będzie rosło. Podczas poprzednich wojen – które zawsze miały być „krótkie, czyste i zwycięskie” – ujawniana przez Komitet skala strat stanowiła istotny czynnik destabilizujący, groźny dla ówczesnych rządzących. Rosnący lawinowo bilans strat rosyjskiej armii, nawet jeśli trupy są zakopywane w zbiorowych mogiłach bądź palone w mobilnych krematoriach, by ukryć prawdę, jak od 2015 roku czyniono w Donbasie, będzie prowokować Rosjan do pytań o sensowność całej „specoperacji”. Tęsknota i wściekłość matek mogą przebić się przez blokadę informacyjną i zaklęcia putinowskiej propagandy.