Po ponad miesiącu od wybuchu wojny w Ukrainie, media i niektórzy ich odbiorcy zaczynają być zmęczeni tematem. Doniesienia z frontu wciąż trafiają na pierwsze strony gazet, ale coraz częściej będą zajmować dalsze strony. Tymczasem polską granicę przekroczyło już ponad 2,5 miliona osób z Ukrainy. Jak teraz wygląda sytuacja w kluczowych punktach dla uchodźców?
Do słynnego w okolicy Tesco w Przemyślu w strugach deszczu docieram w środę wieczorem. To dawna hala hipermarketu, którą po konsultacji z właścicielem, przemianowano na nieoficjalny punkt recepcyjny. Dookoła namioty kuchenne, rejestracja wolontariuszy, kilka radiowozów i karetka.
Punkt jest nieoficjalny, bo powinien go zorganizować prezydent miasta w porozumieniu z wojewodą, ale prezydent Wojciech Bakun, wybrany z list Kukiz’15, z wojewodą ma napięte relacje. Pomiędzy politycznymi animozjami rozgrywa się ludzki dramat, wolontariusze więc organizują się sami. Chętni do pracy rejestrują się przed wejściem. Dostają opaskę z kodem QR i kamizelkę, na której markerem wypisuje się znajomość języków. Dwa główne wejścia są pilnowane przez funkcjonariuszy Wojsk Obrony Terytorialnej, ci sprawdzają opaski za pomocą oddolnie postawionego systemu.
Dawne butiki na obrzeżach hali hipermarketu zostały zagospodarowane na punkty medyczne, informacyjne, przestrzeń dla dzieci z zabawkami oraz bajkami po ukraińsku czy jadłodajnie. W korytarzu wolontariuszki przy jednym ze stolików zorganizowały coś na kształt improwizowanego salonu SPA, robiąc makijaż dwóm uchodźczyniom, próbując stworzyć imitację normalności. W korytarzu jest kilka stolików, starsza kobieta opowiada coś przygnębionym głosem, a wolontariuszka wyrozumiale kiwa głową, trzymając ją za rękę.
Wejście do dawnego sklepu z biżuterią zostało zasłonięte, w środku są łóżka dla kobiet z noworodkami. Obok punkt z jedzeniem dla zwierząt, smyczami i legowiskami. Gdyby jakimś cudem dało się zapomnieć, dlaczego wszyscy tu są, można by pomyśleć, że to jakiś zlot czy zaplecze festiwalowe. Korytarze są zapełnione plakatami informacyjnymi, na ścianach wiszą rysunki dzieci z różnych krajów, wyrażających solidarność z Ukraińcami.
Na największej, rozświetlonej jarzeniówkami hali znajdują się setki polowych łóżek. Słychać gwar rozmów, zwykłych i telefonicznych. Część osób siedzi nieruchomo, wpatrzona w ścianę. Niektórzy próbują spać, mimo rażącego światła. Grupka dzieci biega w prowizorycznie zorganizowanej bawialni.
Miesiąc wielkiej improwizacji
Od wybuchu wojny minął ponad miesiąc i do dzisiaj nie wiadomo, kto kieruje tym miejscem. Na miejscu są strażacy, harcerze, tłumacze i chętne do pomocy osoby z całego świata. Co jakiś czas przyjeżdżają auta z pomocą – żywnością, ubraniami, lekami – która szybko jest rozdzielana do odpowiednich magazynów. Całość – podobnie jak w innych tego typu punktach w Polsce – opiera się na improwizacji i pospolitym ruszeniu.
„Pod kątem logistyki przez ten miesiąc nie zmieniło się zupełnie nic. To ciągle chaos, nie widzę tutaj żadnego systemu. Nikt z nami nie rozmawiał o tym, co powinniśmy robić. Byli tu jacyś samozwańczy koordynatorzy, ale nie opanowali chaosu. Niby są tu jacyś ludzie z miasta, ale status tego miejsca jest niejasny. Nie ma oficjalnych decyzji, bo ludzie boją się odpowiedzialności” – mówi Gierogij Nurmanow z Fundacji WOT, aktywista i rosyjski dysydent, który od 9 lat mieszka w Polsce. Gosza, jak wołają na niego na miejscu, niemal od początku wojny organizuje pomoc dla uchodźców na granicy. To w dużej mierze dzięki niemu oraz wspomagającym go wolontariuszom ludzie dostali dach nad głową, ciepłe posiłki i podstawową opiekę medyczną. Pojawiły się pogłoski o zamknięciu Tesco i przekierowaniu obecnych tam osób do znacznie większej Hali Expo w Nadarzynie pod Warszawą. Nie wiadomo, kto i na jakiej podstawie miałby podjąć taką decyzję.
Lepsza sytuacja panuje w oficjalnych punktach recepcyjnych – w Medyce, Korczowej czy Budomierzu. W ogromnej Hali Kijowskiej w Korczowej stoją autobusy z Hiszpanii, które zabiorą chętnych uchodźców. Przyjeżdżają też autokary i samochody osobowe z innych krajów, a kierowcy i pasażerowie są rejestrowani przez policjantów obecnych na miejscu. Podobnie jak w Tesco, na miejscu są zorganizowane specjalne punkty informacyjne z Portugalii, Wielkiej Brytanii, Francji, Hiszpanii, Niemiec, Szwecji, Norwegii czy Izraela, które informują o możliwości pomocy uchodźcom w tych krajach.
Nowych uchodźców jest coraz mniej. Obecnie w Tesco zajętych jest 1300 łóżek, wcześniej w ciągu doby przez punkt przewijało się nawet dziesięć razy tyle osób. Punkt w Budomierzu jest niemal pusty, na miejscu było jedynie kilkoro uchodźców, którzy czekali na transport. Ludzie jak najszybciej jadą stąd dalej. Odbierają ich rodziny, znajomi albo jadą na własną rękę do największych miast lub za granicę.
III RP im. Zrzutka.pl
Jednak sytuacja w dużych ośrodkach nie jest znacząco lepsza, a znalezienie mieszkania w rozsądnej cenie w Warszawie, Krakowie czy we Wrocławiu graniczy z cudem. Po tym, jak minęła pierwsza fala entuzjazmu i chęci do pomocy, w punktach recepcyjnych czy noclegowych brakuje podstawowych produktów – bułek, słodyczy, owoców, kosmetyków. Po miesiącu ludzie już nie dostarczają na dworce po kilkaset kanapek dziennie, które szykowali za własne pieniądze.
Dość mają też sami wolontariusze, czego doświadczyłem podczas jednej ze zmian na Dworcu Centralnym w Warszawie. Schemat był następujący: dostajemy paczkę od darczyńców, niezależnie z czym i w jakiej ilości, następnie ustawia się po to kolejka kobiet i dzieci, która ciągnie się tak długo, dopóki nie zniknie ostatni batonik, kanapka czy drożdżówka. Zawsze dochodzi do momentu, w którym jakiemuś dziecku trzeba powiedzieć, że dla niego już nie ma. „To jest straszne, już nie wytrzymuję”, mówi jedna z dziewczyn z namiotu gastronomicznego po niemal sześciu godzinach pracy bez przerwy. Podobnie wygląda to w innych miejscach, na dworcu w Katowicach są coraz większe problemy z pozyskaniem podstawowych produktów.
Wolontariusze wciąż widzą, że pomoc jest potrzebna, ale chcą też wrócić do własnego życia, pracy, hobby. Nie mają siły wyręczać państwa w jego obowiązkach. Boją się jednak przestać pomagać, bo nie widzą nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Państwo nie przyszło w zastępstwie.
„Mamy absolutnie wyjątkowy poziom zaangażowania się zwykłych Polaków i Ukraińców, działają też samorządy, ale to za mało”, mówi prof. Paweł Kaczmarczyk, dyrektor Ośrodka Badań Migracji Uniwersytetu Warszawskiego. „Osoby, które przyjmowały Ukraińców do siebie, przestają sobie z tym radzić, psychicznie i finansowo. Państwo przerzuca swoje obowiązki na obywateli, a zasoby organizacji pozarządowych są na granicy wytrzymałości, kończą się też pieniądze”.
W Polsce stało się już regułą, a nie wyjątkiem, że w sytuacje nadzwyczajne angażują się obywatele. W efekcie każdy poważniejszy wysiłek musi być poprzedzony zbiórką lub sąsiedzką mobilizacją. Nie wynika to niestety tylko z potęgi społeczeństwa obywatelskiego, a ze słabości państwa. Niektórzy wiedzą, że lepiej liczyć na pieniądze ze zrzutka.pl niż na wsparcie ze strony urzędników.
Tak jak podczas pierwszej fali pandemii obywatele woleli zostać karnie w domach niż trafić do niewydolnych szpitali, tak teraz wolą sami zanieść kanapki uchodźcom niż liczyć na to, że kupi je państwo. Tak – pierwsze dwa tygodnie wojny i jej konsekwencji byłyby szokiem dla każdego kraju. Teraz minął już jednak miesiąc, a rząd wciąż robi niewiele, poza przypisywaniem sobie wysiłków obywateli.
Ukrainka dumna, że jest wśród Rosjan
Wielu jest zdeterminowanych, by pomagać dalej. Gosza twierdzi, że dla niego nic się nie zmienia. „Jeśli zdecydują się zamknąć Tesco. Część z nas zostanie tutaj, część pewnie pojedzie w miejsce, w którym będzie bardziej potrzebna. Wciąż bardzo brakuje tłumaczy”, mówi.
Wraz z nim w wynajętym w Medyce domu jest około dwudziestu innych wolontariuszy, w tym ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, prawie połowa to Rosjanie. Część z nich mieszkała już wcześniej w Polsce, inni przyjechali z Holandii, Łotwy, czy Wielkiej Brytanii. Jest też Ola, która od lat mieszka za granicą, ale pochodzi z Chersonia, obecnie okupowanego przez Rosjan, jej bliscy zostali na miejscu i nie mają możliwości wydostania się. „Mam rodzinę i na Ukrainie, i w Rosji. Wcześniej nie było to dla nas problemem. Ale po wydarzeniach tej wiosny nigdy już nie będzie tak, jak wcześniej. Nie da się tego ani zapomnieć, ani naprawić. Jesteśmy rozdzieleni na zawsze. Przez tę wojnę Ukraińcy stracili domy, rodziny, wszystko, ale cały świat chce im pomóc. Natomiast Rosjanie teraz są najbardziej niechcianym narodem na całym świecie. Bez względu na to, co myślą o obecnej sytuacji. Ktoś, kto mieszka teraz w Rosji i chce bezpieczeństwa, spokoju dla własnej rodziny, w pewnym momencie musi być cicho i pójść na ugodę z własnym sumieniem. Jest to bardzo przykre”.
„Osoby, które wyjechały wcześniej, mają czyste sumienie i klarowną sytuację. Nie muszę zrywać z nimi kontaktu tylko dlatego, że urodzili się w Rosji i rozmawiają po rosyjskiu. Robią dużo dobrego na wielu płaszczyznach, i mogę być dumna, że znam tak wspaniałych ludzi”. Wśród nich jest Wera, Rosjanka, która uciekła z kraju i będzie starać się o status uchodźczyni w Polsce.
Marina pochodzi z Archangielska, ale od lat mieszka w Polsce, niemal codziennie po kilkanaście godzin pracuje jako tłumaczka w Tesco. Mówi, że wraca do Rosji co roku, ze względu na rodzinę. „Nie wiem, co się stało z tym krajem, który nie tak dawno cieszył się z upadku ZSRR”.
Zwracam uwagę na to, że obecni tutaj Rosjanie to na pewno szlachetna, ale niewielka mniejszość. Do badań w Rosji należy podchodzić z rezerwą, ale poparcie dla Putina od początku wojny wzrosło i teraz ma wynosić ponad 80 procent.
„To jest bzdura, nie wierzę w to. Kto robi te sondaże, Putin&Co? Oni robią te wybory i swoje badania. Słyszałeś o tym, że na Ukrainie zostały wyhodowane gęsi, które miały chipy w głowie zaprogramowane do niszczenia rosyjskich samolotów? Dla mnie to informacja równie wiarygodna co te sondaże” – ironizuje Ola.
Marina dodaje, że teraz w Rosji każdy może zostać uznany za zagranicznego agenta, a to wystarczy, żeby zniszczyć mu życie i karierę. „Ludzie wiedzą, że nie mają na nic wpływu, wsparcie z Zachodu nigdy nie było duże, są zastraszeni, zarówno wewnętrznym terrorem, jak i propagandą, która straszy nazistami. Teraz za mówienie o wojnie grozi piętnaście lat więzienia. Dlatego lepiej nie rozmawiać z obcymi, a już szczególnie nie o polityce. Do tego nie każdy może sobie pozwolić na wyjazd z kraju. Budowa dyktatury przez Putina to był proces, który można było wcześniej zatrzymać i o to możemy mieć do siebie żal. Po dwudziestu latach, kiedy zniszczone są wszystkie niezależne instytucje, trudno sobie to wyobrazić”.
Gosza w miesiąc po rozpoczęciu wojny porównał Rosję do Andrieja Czikatiło, seryjnego mordercy z Rostowa, który w latach 1978–1990 zamordował, zgwałcił i okaleczył co najmniej pięćdziesięcioro dwoje kobiet i dzieci.
„Dokładnie miesiąc temu mój kraj zaatakował Ukrainę. Kiedy ludzie pytają mnie, jak się do tego odnoszę, odpowiadam tak:
Wyobraź sobie, że twój tata to Czikatiło. W dzieciństwie miałeś z nim trudne relacje, być może nie rozmawiałeś z nim przez wiele lat, ale teraz musisz zaakceptować to, co niemożliwe – jest on absolutnym złem.
Nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobił, ani sposobu na naprawę. Nie jesteś odpowiedzialny za jego czyny. Ale ponieważ dzielisz z nim nazwisko, resztę życia będziesz musiał mierzyć się z tym, że – co najmniej – ludzie będą na ciebie krzywo patrzeć.
Żeby nie zwariować, możesz zrobić dwie rzeczy: zmienić nazwisko, wyjechać i zapaść się pod ziemię albo dalej przekonywać wszystkich, że to wszystko było prowokacją i spiskiem, a tatuś nikogo nie zabił. Ta druga opcja prędzej czy później przestanie działać. Nawiasem mówiąc, dokładnie to samo stało się z dziećmi Czikatiły. Córka wybrała wariant pierwszy, a syn drugi.
Jest jednak jeszcze trzeci sposób na zachowanie zdrowego rozsądku i czystego sumienia – próba wyeliminowania skutków zbrodni ojca. Nieść pomoc ofiarom, podarować pieniądze, czas i zdrowie, aby chociaż w jakikolwiek sposób spróbować zrekompensować to, czego zrekompensować nie sposób.
Nigdy nie zmyjecie tej hańby – pogódźcie się z tym. Będziecie znienawidzeni i nikt was nie będzie bronić. Staniecie się pariasami/wykluczonymi/odszczepieńcami.
Nie powinieneś tracić czasu na tłumaczenie, że nigdy dobrze nie dogadywałeś się z ojcem – nikogo to nie obchodzi. Idźcie i pomóżcie tym, którzy zostali skrzywdzeni przez waszego szalonego chorego krewnego”.
Pełne pociągi do Ukrainy
Przez kilka tygodni ludzie przechodzili przez granicę do Polski, teraz jadą w obydwu kierunkach. 2 kwietnia z Polski do Ukrainy wyjechało 21 tysięcy osób. Do Polski wjechało tego dnia 23,8 tysiąca.
Na przejściu w Medyce panuje atmosfera jak na jarmarku. Obok siebie stoją tutaj namioty żydowskich organizacji pomocowych, Marszu Niepodległości, foodtrucki z tostami, a Sikhowie kroją warzywa na curry, dookoła błoto. Zagaduje Lucasa, Kanadyjczyka w średnim wieku. Lucas ma ukraińskie korzenie, ale nigdy nie przywiązywał do nich specjalnej wagi. To się zmieniło kiedy zobaczył zdjęcia z wojny. Poczuł, że ściskają mu trzewia. Przyjechał sam, na miejscu spotkał wiele osób ze swojego kraju. Od trzech tygodni gotuje przy granicy dla osób, które stawiają pierwsze kroki po polskiej stronie. Mówi, że ludzi jest mniej i coraz więcej osób wraca. Dlaczego?
Część z nich jest rozczarowana, nie ma dla nich tutaj ani dalej na Zachodzie miejsca i pracy. Szybko pozbyli się swoich oszczędności i nie mają zbyt wielu perspektyw na przyszłość. Wracają szczególnie te osoby, które uciekły pod wpływem impulsu i strachu, bez żadnego dalszego planu. „To straszne, bo część z nich nie jest pewna, czy ich dom jeszcze stoi, ale i tak chcą tam jechać”, dodaje Lucas.
Widać to na dworcu w Przemyślu, gdzie wciąż wiele osób chce przedostać się do jednego z większych polskich miast lub dalej na Zachód. Jednak pociągi z południa Polski przyjeżdżają wypełnione pasażerami wracającymi do Ukrainy. Część decyduje się na marszrutkę z Przemyśla do Medyki i tam pieszo przechodzi przez granicę. Kierowca jednego z busików opowiada, że w ostatnich dniach jest coraz więcej pasażerów, dziennie nawet pół tysiąca. Na pociągi do Odessy i Kijowa, oba przez Lwów, bilety wyprzedają się na pniu. Dima, wolontariusz z Rosji, opowiada, że coraz więcej osób pyta o to, jak można wrócić, a nie – jak uciec dalej. Do odprawy paszportowej na pociąg do Odessy kolejka wychodzi za budynek. Stoją głównie kobiety i dzieci.
Trzy Ukrainki w różnym wieku wracają z Niemiec. Skarżą się na biurokrację i brak wsparcia. „W porównaniu z Polakami Niemcy nic nam nie pomogli”, mówi jedna z nich. Wracają do Białej Cerkwi, niezdobytej przez Rosjan miejscowości na drodze do Kijowa. Córka kobiety wraca do szkoły, na miejscu została tam też dwójka dzieci. Mówią, że się nie boją. Inna pani zostawiła kota, musi do niego wrócić.
Jest też kilku mężczyzn, którzy chcą walczyć. Czech jedzie do Odessy, tam jest już jego znajomy, a potem dołączą do obrony terytorialnej lub zagranicznego batalionu. Prosi, żeby nie robić mu zdjęć. Virgil, Belg ubrany w moro i wojskowe buty wraca pod Kijów. Był tam trzy tygodnie jako medyk wojskowy, potem wyjechał na kilka dni do domu, głównie po to, żeby uzupełnić zapasy leków i sprzętu, których brakuje na miejscu. Jest też drugi Czech, Martin, z którym trudno się porozumieć, mamrocze coś pod nosem i pokazuje swój dowód osobisty. Rocznik 1995, chce walczyć. Raczej mu się to nie udało, bo dzień później spał na podłodze dworca.
W hali dworca spotykam Lorę, Ukrainkę z Zaporoża, która uciekła do Niemiec i tam znalazła mieszkanie. Razem z psem czekały na jej mamę, która miała przyjechać pociągiem. Do tego czasu mamą opiekował się brat Lory, zaangażowany w obronę kraju. W międzyczasie zmarł ich ojciec, wcześniej mama nie chciała wyjeżdżać, bo nie wierzyła w wojnę. Lora też nie, inaczej uciekliby znacznie wcześniej. Wspominam o osobach, które wracają do Ukrainy i wycofaniu się rosyjskich wojsk spod Kijowa. Lora puka się w czoło: „Ja od pierwszego dnia wojny słyszę, że wygrywamy, a dookoła ciągle ginęli ludzie. Teraz tam wracać?! Chyba zwariowałeś. Oni pewnie tylko się wycofują, żeby użyć broni chemicznej”. Rozmowy pokojowe z Rosją uważa za bezcelowe. „Mówili, że nas nie zaatakują i wojny nie będzie. Jakie znaczenie mają teraz ich słowa?”.
Niestety, koszmarne wiadomości o setkach zamordowanych cywilów w Buczy i kolejnych ofiarach w Irpieniu i Stojance, które zostały ujawnione kilka dni później, sugerują, że osoby z terenów być może najbardziej dotkniętych brutalnością wojny nie zdołały jeszcze uciec. Trudno wyobrazić sobie skalę zbrodni w Mariupolu.
Powinniśmy być gotowi na ich przyjęcie, im nie pomoże gasnący entuzjazm wolontariuszy. Problemy będą narastać, a widać, jakim wyzwaniem była nawet czysto techniczna kwestia nadania numeru PESEL. Wciąż nie zostały wdrożone systemy dostarczania żywności, kończą się tymczasowe dopłaty dla osób, które udostępniły mieszkania uchodźcom. Wkrótce zacznie się sezon letni i powstanie presja na zwalnianie hotelowych miejsc, w których obecnie zakwaterowani są Ukraińcy. Potrzebujemy rozwiązań w zakresie dystrybucji pustostanów i mieszkań komunalnych. Włączania w system edukacji, a nie, jak życzyłby tego sobie minister Czarnek, zmuszania dzieci z Zaporoża do pisania rozprawki z „Ogniem i mieczem”.
Mamy od tego świetnych specjalistów, jest jednak jeden szkopuł. „Funkcjonujemy w kraju, gdzie przed wojną były prawie 2 miliony imigrantów i który nie miał polityki migracyjnej, zlikwidowano wyspecjalizowany w tym zakresie departament MSW. Rząd nawet nie udostępnia konkretnych danych dotyczących migracji, poza Twitterem Straży Granicznej. Przepraszam, ale to świadczy, że funkcjonujemy w jakimś matrixie”, mówi prof. Kaczmarczyk. Na koniec rozmowy pytam go, czy rząd w ciągu tych pięciu tygodni konsultował się z ich ośrodkiem w jakiejkolwiek sprawie. „Nie, ani razu” – usłyszałem w odpowiedzi.
***
Serdecznie dziękuję za pomoc w przygotowaniu tekstu Aleksandrze Pogorzelskiej, Gieorgijowi Nurmanowowi oraz wolontariuszom i wolontariuszkom z Fundacji WOT.