Dwadzieścia lat po wybuchu pandemii grypy, która niemal unicestwia całą ludzkość, trupa aktorów i muzyków, nazywająca siebie Wędrowną Symfonią, podróżuje wokół jeziora Michigan i wystawia w okolicznych osadach sztuki Szekspira. Ich motto brzmi: przetrwanie jest niewystarczające. W trakcie oglądania „Stacji Jedenastej” można wielokrotnie odnieść wrażenie, że to samo zdanie przyświecało także twórcom serialu.
Na papierze „Stacja Jedenasta” mogła się wydawać przepisem na piękną katastrofę. Kto przy zdrowych zmysłach, po dwóch latach pandemii, chciałby oglądać dla rozrywki miniserial o innej, fikcyjnej pandemii?| Karol Kućmierz
Na papierze „Stacja Jedenasta” mogła się wydawać przepisem na piękną katastrofę. Kto przy zdrowych zmysłach, po dwóch latach pandemii, chciałby oglądać dla rozrywki miniserial o innej, fikcyjnej pandemii? Twórcy serialu zapewne stawiali sobie podobne pytania, kiedy na początku 2020 roku udało im się sfilmować w całości zaledwie dwa odcinki, podczas gdy realna pandemia covid-19 pokrzyżowała im plany zdjęciowe. Po powrocie do realizacji kolejnych ośmiu odcinków świat był już zupełnie innym miejscem, także dla ekip filmowych. Czytając wywiady, możemy dowiedzieć się tylko pośrednio, w jaki sposób to doświadczenie wpłynęło na pracę aktorów i twórców. Efekt końcowy jest jednak inny od tego, którego można się było spodziewać – nie chodzi wcale o ponowne przeżywanie pandemii, tym razem w odcinkach. Jeśli tylko przeskoczymy przedwstępną niechęć do samej tematyki serialu, „Stacja Jedenasta” ma bardzo wiele do zaoferowania.
Jak utrzymuje jej twórca Patrick Somerville, „Stacja Jedenasta” miała być postapokaliptycznym serialem o radości [a postapocalyptic show about joy] – a przynajmniej w ten sposób scenarzysta sprzedawał swój pomysł platformie HBO Max. I rzeczywiście, poza pewnym scenami, które mogą przypominać niektórym widzom pandemiczne traumy, w „Stacji Jedenastej” znajdziemy zdecydowanie więcej światła niż ciemności. Nawet kluczowe zmiany w przebiegu fabuły względem powieści Emily St. John Mandel, na podstawie której powstał serial, sugerują, że autorzy adaptacji wolą akcentować momenty solidarności i porozumienia, zamiast skupiać się na przemocy czy konfliktach.
Wizje postapokalipsy
Pierwsze ujęcia „Stacji Jedenastej” zabierają nas do wnętrza chicagowskiego teatru. Po pandemii jego przestrzeń przejęła natura. Bujna zieleń pokrywa alejki z fotelami. Rodzina dzików buszuje wśród gęstej roślinności. Ptaki przelatują pod sufitem, przez który wpadają promienie słońca. Teatr przypomina teraz starożytną świątynię gdzieś w głębi dżungli. Nagłe cięcie montażowe przenosi nas dwadzieścia lat wstecz. Na scenie trwa przedstawienie „Króla Leara”, będące zawiązaniem fabuły całego serialu – to tutaj przetną się losy większości kluczowych dla serialu bohaterów. Arthur Leander (Gael García Bernal), gwiazda spektaklu, ma zawał serca na deskach teatru. Pierwszy dostrzega to z widowni Jeevan (Himesh Patel), który wbiega w sam środek przedstawienia, żeby udzielić aktorowi pierwszej pomocy. Za kulisami Jeevan poznaje Kirsten (Matilda Lawler/Mackenzie Davis), dziecięcą aktorkę, którą w tym całym zamieszaniu nie ma kto się zająć. Jeevan próbuje jej pomóc w dotarciu do domu, kiedy dostaje wieści o niezwykle zaraźliwej i śmiertelnej grypie, która dotarła już do Chicago. Spanikowany Jeevan robi ogromne zapasy i zabiera Kirsten do luksusowego mieszkania swojego brata Franka (Nabhaan Rizwan), gdzie we trójkę spędzą pierwsze osiemdziesiąt dni pandemii.
Twórcy na każdym kroku starali się, żeby postapokaliptyczna przyszłość nie wyglądała złowrogo i niebezpiecznie, ale raczej jak świat, który po prostu się zmienił. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma w nim zagrożeń, ale nie jest to żadna dystopijna wizja. | Karol Kućmierz
Twórcy „Stacji Jedenastej” postanowili, że będą przełamywać audiowizualne konwencje kojarzone z filmami i serialami postapokaliptycznymi. Monochromatyczna, zakurzona paleta barw znana z serialu „The Walking Dead” [AMC, 2010–] czy „Drogi” [2009] Johna Hillcoata była nie do przyjęcia dla Patricka Somerville’a i jego współpracowników. Zdecydowano, że teraźniejszość – czyli moment wybuchu pandemii – ma przypominać przyszłość, a przyszłość – czyli świat dwadzieścia lat później – ma sprawiać wrażenie, jakbyśmy cofnęli się w czasie o dwieście lat. Stąd w pierwszej płaszczyźnie czasowej akcja rozgrywa się najczęściej w miejscach, w których eksponowana jest architektura, nieco futurystyczny design i sztuczne oświetlenie (na przykład lotnisko w Severn City), podczas gdy postapokalipsa pełna jest barw, soczystej zieleni oraz kolorowych strojów bohaterów, stworzonych ze znalezionych skrawków, pozostałości po dawnej cywilizacji. Czas początków pandemii jest klaustrofobiczny i mroczny, a dwadzieścia lat później Wędrowna Symfonia przemierza malowniczy region Wielkich Jezior, gdzie nie brakuje nasyconego błękitem nieba.
Za dopracowaną warstwę wizualną „Stacji Jedenastej” odpowiada między innymi reżyser Hiro Murai, znany z wielu pamiętnych odcinków serialu „Atlanta” [FX, 2016–], który dysponuje szczególnym talentem do przełamywania realizmu elementami poetyckiego absurdu i czarnego humoru. Murai wyreżyserował pierwszy i trzeci odcinek „Stacji Jedenastej”, ustanawiając estetykę całego serialu, którą kontynuowali i rozwijali inni filmowcy. To właśnie Hiro Murai stoi za wstrząsającym wizualnie zabiegiem, w którym za pomocą cięcia mamy błyskawiczny wgląd w to, jak dane miejsce – na przykład peron kolejki miejskiej czy pokój w mieszkaniu Franka – zmieni się w ciągu dwudziestu lat. Twórcy starali się na każdym kroku, żeby postapokaliptyczna przyszłość nie wyglądała złowrogo i niebezpiecznie, ale raczej jak świat, który po prostu się zmienił. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma w nim zagrożeń, ale nie jest to żadna dystopijna wizja. Autorzy zdjęć często podkreślają też rozległe przestrzenie tego nowego świata – robią to za pomocą szerokich planów, w których bohaterowie pozostają tylko niewielkim fragmentem krajobrazu.
Adaptacyjne przygody z chronologią i renesans odcinka
Inny aspekt „Stacji Jedenastej”, który poza imponującą warstwą wizualną wybija się na plan pierwszy, to przemyślana struktura całej opowieści. W przeciwieństwie do niektórych serialowych adaptacji – „Wiedźmin” [Netflix, 2019–] czy „Y: Ostatni z mężczyzn” [FX, 2021] – scenarzyści pod przywództwem Patricka Somerville’a zdają się na każdym etapie dokładnie wiedzieć, dokąd zmierzają. Podążanie za historią prowadzoną tak pewną ręką to rzadka przyjemność – już po pierwszych kilku sekwencjach wiadomo, że nie musimy się obawiać o sprawny przebieg fabuły.
Narracja „Stacji Jedenastej” wpisuje się w popularny ostatnio trend opowiadania historii, który bardzo swobodnie traktuje chronologię zdarzeń. Widzieliśmy to w „Wiedźminie”, który skonfundował wielu widzów w pierwszym sezonie, podobne pomysły pojawiły się ostatnio w takich serialach jak „Yellowjackets” [Showtime, 2021–] czy „Pam & Tommy” [Hulu, 2022]. Patrick Somerville komentuje to zjawisko w wywiadach, mówiąc, że zabieg ten ma sens tylko w wtedy, kiedy danej historii nie da się opowiedzieć inaczej. Jeśli ktoś miesza chronologię zdarzeń tylko po to, żeby ukryć coś, co nie do końca działa, albo uatrakcyjnić niezbyt porywający scenariusz, to wtedy wszystko sypie się jak domek z kart. „Stacja Jedenasta” czyni z tego stylu opowiadania swój znak rozpoznawczy i trudno byłoby znaleźć lepsze jego wykonanie.
Komiks z czasem stał się dla Kirsten czymś w rodzaju świętego tekstu, obsesyjnie czytanym i wyuczonym na pamięć, który pomógł jej przetrwać koniec świata. To kolejna warstwa serialu – sztuka jako terapia i element egzystencji, który jest czymś więcej niż tylko przetrwaniem.| Karol Kućmierz
Scenarzyści swobodnie przemieszczają się po osi czasu, ponieważ podążają za punktem widzenia bohaterów, obrazując ich sposób myślenia i przeżywania. Twórcy nie dzielą też sztywno opowieści na teraźniejszość i retrospekcje. Traumy z przeszłości są bowiem równie realne, jak chwila obecna, dlatego granica pomiędzy nimi pozostaje bardzo płynna. Kiedy dorosła Kirsten (Mackenzie Davis) przepracowuje jakiś emocjonalny problem, naturalnie przenosi się także do wydarzeń, które spotkały jej młodszą wersję, graną przez Matildę Lawler. Na nagromadzeniu takich zabiegów opiera się wybitny odcinek siódmy, podsumowujący osiemdziesiąt dni, które Kirsten spędziła z Jeevanem w mieszkaniu Franka. Kirsten scala w ten sposób dwie wersje swojej osobowości – małą siebie z początków pandemii, która nagle straciła rodziców bez pożegnania, i dorosłą Kirsten, która musiała nauczyć się, jak przetrwać w nowej rzeczywistości. Odcinek ten zawiera także jedną z najbardziej elektryzujących scen w całym serialu. Frank, sfrustrowany zgłębianiem materiałów do książki, nad którą pracował, znajduje intrygujący go fragment nagrany na dyktafonie. Prezentuje go Kirsten i Jeevanowi w zapętleniu, po czym nagle, bez żadnej zapowiedzi, zaczyna rapować piosenkę „Excursions” A Tribe Called Quest, wywołując w całej trójce coś w rodzaju katharsis. To zdecydowanie najlepszy muzyczno-emocjonalny moment całego serialu, odwołujący się także do naszych kolektywnych doświadczeń w lockdownie.
Scenarzyści „Stacji Jedenastej” cenią sobie także pojedynczy odcinek jako istotną cząstkę dramaturgiczną. Przy promocji serialu nie było mowy o żadnym dziesięciogodzinnym filmie ani innych porównaniach tego rodzaju. Miniserial Patricka Somerville’a opowiada jedną, wielowątkową historię, ale jednocześnie każdy odcinek pełni określoną funkcję w większej całości i ma indywidualny kształt. I tak na przykład po zarysowaniu świata przedstawionego przed i po pandemii w dwóch pierwszych epizodach, odcinek trzeci spędzamy w całości z Mirandą (Danielle Deadwyler), specjalistką od logistyki, która w pewnym momencie swojego życia związała się z Arthurem Leanderem, aktorem z „Króla Leara” z pierwszej sekwencji serialu. Dowiadujemy się też, jak powstawała tytułowa „Stacja Jedenasta”, czyli osobisty komiks science fiction stworzony przez Mirandę, wydany w dosłownie kilku egzemplarzach. Jeden z nich trafił do rąk Kirsten, która dostała go od Arthura podczas prób do spektaklu. Komiks z czasem stał się dla niej czymś w rodzaju świętego tekstu, obsesyjnie czytanym i wyuczonym na pamięć, który pomógł jej przetrwać koniec świata. To kolejna warstwa serialu – sztuka jako terapia i element egzystencji, który jest czymś więcej niż tylko przetrwaniem. Młoda Kirsten nawet wystawia amatorską sztukę na podstawie komiksu, angażując w przedstawienie Jeevana i Franka, co zapowiada jej karierę w Wędrownej Symfonii.
Szkoła scenariuszowa Damona Lindelofa
Scenariusz „Stacji Jedenastej” balansuje na cienkiej granicy prawdopodobieństwa, a dla niektórych widzów z pewnością ją przekracza. To jedna z tych opowieści, w których wszystkie wątki precyzyjnie splatają się w finale, a związki pomiędzy niektórymi postaciami przetrwają nawet pandemiczną apokalipsę. Jeśli ktoś śledzi amerykańskie seriale od ostatnich dwóch dekad, to nie sposób nie zauważyć tutaj wpływów Damona Lindelofa, twórcy takich tytułów jak „Lost: Zagubieni” [ABC, 2004–2010, „Pozostawieni” [HBO, 2014–2017] czy miniserialu „Watchmen” [HBO, 2019]. Nie ma w tym przypadku – ponieważ Patrick Somerville pracował także przy „Pozostawionych”, gdzie wiele się nauczył od swojego nieco bardziej doświadczonego kolegi, do czego często się przyznaje.
„Stacja Jedenasta” kontynuuje podejście do fabularnych zagadek, tajemnic i zwrotów akcji, które wypracował na własnych błędach Damon Lindelof, zmagając się z niemożliwymi oczekiwaniami widzów wobec „Zagubionych”. Patrick Somerville wciela w życie motto, które przyświecało ich wspólnemu serialowi, „Pozostawionym”, zawartym także w jego czołówce: „Let the mystery be”. Obaj scenarzyści zgadzają się co do tego, że widzowie tak naprawdę nie chcą nagłych zwrotów fabularnych. Lepiej stopniowo przygotować publiczność na to, co się wydarzy, zapowiadać to wielokrotnie na różne sposoby, a potem przeprowadzić zaplanowany ruch. Wtedy wszyscy są usatysfakcjonowani – ci, którzy wszystko przewidzieli, i ci odrobinę zaskoczeni.
„Stacja Jedenasta”, podobnie jak „Pozostawieni”, odrzuca paradygmat mystery box, spopularyzowany przez J.J. Abramsa w czasach szczytowej oglądalności „Zagubionych”. Dramaturgia serialu nie opiera się na wprowadzaniu mnóstwa tajemnic, a następnie ich stopniowym wyjaśnianiu, ale na tym, co poznawanie odpowiedzi znaczy dla poszczególnych bohaterów. Wszystkie potencjalne zwroty akcji są niemal od razu detonowane, a niektóre fabularne luki – chociażby: „Co się stało z Jeevanem?”, „Kim jest tajemniczy Prorok?” – są uzupełniane bez zbędnej zwłoki. Najczęściej widzowie po prostu wiedzą więcej niż bohaterowie i dzięki temu towarzyszą im w ich drodze do poznania prawdy.
„Stacja Jedenasta” oferuje nam czystą satysfakcję z dobrze opowiedzianej historii i obserwowania, jak bohaterowie zmieniają się w czasie. Nie przejmując się zwrotami akcji, łatwiej też czerpać przyjemność z przebywania w świecie przedstawionym – z dramatycznych spektakli wystawianych przez Kirsten i jej Wędrowną Symfonię; z poznawania kolejnych osad powstałych na ruinach cywilizacji; z rozmów, w których starsi bohaterowie starają się wyjaśnić tym urodzonym po pandemii, czym właściwie był internet. „Stacja Jedenasta” to także serial o nagłej i nieuleczalnej stracie, o traumach, które pozostają realne nawet po dwudziestu latach, a także o tym, że potrzebujemy czegoś więcej niż tylko przetrwania – na przykład wspólnotowego przeżywania sztuki. Dla niektórych może to być zbyt sentymentalne, ale twórcy „Stacji Jedenastej” nie boją się dramatycznych gestów. Kiedy opowieść dotyczy końca świata, można sobie czasem pozwolić na brak cynizmu.
Serial:
„Stacja Jedenasta” [Station Eleven], USA 2021.