Jest to w sumie niesamowite. Viktor Orbán powiedział, że nie wiadomo, co naprawdę wydarzyło się w Buczy. Marine Le Pen musiała dosłownie niszczyć ulotki wyborcze, w których występowała wspólnie z Władimirem Putinem. Ale dla polskiej prawicy i tak pozostają oni dobrymi sojusznikami politycznymi.

Czy tak musiało być? Pewnie musiało. Ale z początku można było się zastanawiać, w jaki sposób potoczą się wypadki. Od czasu inwazji Rosji na Ukrainę w sprawie europejskich sojuszników PiS-u zrobiło się w partii jakby ciszej. Tak się bowiem składa, że są to w większości prorosyjskie partie skrajnej prawicy – przed czym obserwatorzy ostrzegali od dawna.

Podobnie było w sprawie ataków na Unię Europejską. Jeszcze niedawno na polskiej prawicy rozwijała się debata na temat polexitu. Padały pomysły, że może i w Polsce powinno się zorganizować referendum w tej sprawie. Teraz jednak głupio byłoby o tym przypominać. Bo przecież Ukraińcy głośno mówią, że chcą do UE. Co więcej, stało się bardziej widoczne, że w kampanię na rzecz brexitu były zaangażowane rosyjskie pieniądze.

Wystarczyło jednak trochę poczekać, a sprawy wróciły na swój dawny tor. W dniu węgierskich wyborów Zbigniew Ziobro stwierdził, że za „uzależnienie energetyki i gospodarki Węgier od Rosji odpowiadają dzisiejsi rywale Viktora Orbána” i w związku z tym trzyma „kciuki za zwycięstwo wyborcze Fideszu”. Z kolei europoseł PiS-u Witold Waszczykowski powiedział w „Rzeczpospolitej”, że partia powinna utrzymać współpracę z Orbánem, Salvinim i Le Pen, z których wszyscy wykazywali w przeszłości postawy zdecydowanie prorosyjskie. Polityk twierdzi, że PiS przekonało Salviniego do zmiany zdania, a Le Pen też je zmieniła, przy czym trudno stwierdzić, jakie są na to dowody.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na bodaj najdziwniejszy argument Waszczykowskiego, który powraca w wielu wypowiedziach polityków prawicy. Otóż jego zdaniem Salvini, Le Pen i Orbán „nie mają takiego wpływu na relacje ich państw z Putinem, jaki mieli politycy, którzy sprawują władzę”. W takim razie wypadałoby zapytać: gdyby mieli oni władzę, to czy UE byłaby mniej czy bardziej prorosyjska?

Jest to pytanie, którego znaczenie widać wyraźnie w kontekście aktualnej kampanii wyborczej we Francji. Polska prawica krytykuje Emmanuela Macrona, ponieważ ten rozmawia przez telefon z Władimirem Putinem. Macron jednocześnie udziela pomocy Ukrainie i wysyła wojska francuskie na wschodnią flankę NATO. Tymczasem obóz rządzący kibicuje Marine Le Pen, która dostawała z Rosji pieniądze, otwarcie uznała aneksję Krymu, opowiadała się za wyjściem z NATO, a w kampanii wyborczej zamierzała promować się na wspólnych zdjęciach z Putinem. Jeśli Le Pen wygra wybory we Francji, to Ukraina będzie miała gorzej.

Dlaczego więc polska prawica wciąż ma słabość do Salviniego, Le Pen czy Orbána? Cóż, można wymienić przynajmniej dwa powody, które widać wyraźnie. Waszczykowski wyjaśnił, że sojusznicy PiS-u mają wspólną wizję UE. W ten sposób wypowiada się również Jarosław Kaczyński. Przywódca PiS-u w rozmowie w Radiu Plus skrytykował Orbána za jego słowa w sprawie Buczy. Kaczyński zasugerował, że węgierski premier powinien się udać do okulisty, a jeśli nie zmieni on stanowiska w sprawie Ukrainy, to współpraca między Polską a Węgrami nie będzie mogła wyglądać podobnie jak dotąd. Powiedział również, że „nie wie”, czy dla Polski lepsze byłoby zwycięstwo Macrona czy Le Pen. Ale jeszcze kilka dni wcześniej prezes PiS-u przekonywał w wywiadzie dla „Sieci”, że na postawę Węgier wobec Rosji trzeba spojrzeć „na chłodno”, o różnicach dzielących polityków w tym temacie „zawsze wiedzieliśmy”, natomiast trzeba współpracować w innych sferach, szczególnie „w Unii” – i nie ma na razie dowodów, że takie stanowisko nie przeważy.

Drugi powód to kultura. Jak mówił mi ostatnio węgierski politolog Zsolt Enyedi, przyjęcie przez Orbána postawy prorosyjskiej związane było między innymi z „ideą trwającej wojny kulturowej. Orbán zajmuje w niej stanowisko zgodne z tym, które przedstawił niedawno rosyjski patriarcha, że kulturowa linia podziału przebiega między krajami, które zezwalają na parady gejów, a tymi, które tego nie robią. W sensie ideologicznym jego naturalne miejsce jest więc po stronie rosyjskiej”.

To stwarza pewien problem. Część zachodniej prawicy wyobraża sobie, że Rosja jest ich sojusznikiem, ponieważ jest poważną siłą reprezentującą konserwatywną wrażliwość. Co prawda trudno dowodzić tego w środku zbrodniczej wojny, w której dokonuje się masakr na cywilach, ponieważ takie obrazy nie za bardzo współgrają z wizją obrony chrześcijaństwa i tradycyjnej rodziny. Ale tym bardziej warto zdać sobie sprawę z realnego znaczenia takiego sojuszu.

Otóż owa „konserwatywna” narracja Putina była przede wszystkim fasadą dla rosyjskiego nacjonalizmu oraz imperializmu. Jest to część tego samego projektu, który obejmuje próby rozbijania Zachodu, a także wspierania w Europie oraz USA skrajnych sił politycznych. Politycy PiS-u wierzą, że poglądy, które łączą ich z sojusznikami, można oddzielić od tych w sprawie Rosji. Problem polega na tym, że w praktyce często jedno wiąże się z drugim. Postawy sojuszników PiS-u są prorosyjskie, ponieważ ich poglądy są w interesie Rosji.

Wreszcie, jest jeszcze jedna sprawa. Program polityczny skrajnej prawicy nie tylko jest w interesie Rosji, ale też powoduje upodobnienie się ustroju państw zachodnich do porządku panującego w Rosji i odejście od modelu zachodniej demokracji konstytucyjnej. Oznacza to osłabienie współpracy międzynarodowej oraz instytucji demokratycznych i praw obywatelskich, co dobrze widać na przykładzie rządów Orbána.

Odrzucenie przez PiS sojuszu z Orbánem czy Le Pen byłoby zatem korzystne z dwóch powodów. Po pierwsze, program skrajnej prawicy jest w interesie Rosji, osłabia Zachód i Europę, a także pogarsza sytuację Ukrainy. Po drugie, powinniśmy budować zdrową demokrację liberalną, a nie upodabniać ustrój do wschodniego autorytaryzmu. Jeśli PiS krytykuje Francję i Niemcy za naiwność w sprawie Rosji, to najwyższy czas, żeby partia rządząca wyzbyła się naiwności w sprawie własnych sojuszników.