Jedną z pierwszych refleksji, jaka nasuwa się po lekturze tej książki, to ogromna rola rosyjskiej propagandy, o której istnieniu przecież wiemy, i to nie od dziś, ale chyba dopiero teraz dociera do nas jej skala. Rosyjska propaganda robi swoje codziennie od lat. Zrobiła swoje w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Polsce, na Węgrzech, we Francji, w Niemczech, zrobiła w Donbasie. Jak wiele zależy od tego, w której stacji wiadomości oglądamy i jaką czytamy gazetę!

Forró daje nam niezłą lekcję historii, tłumacząc, skąd te rosyjskie pomysły na zachachmęcanie państw po kawałku, rzucanie się na kolejne regiony: Abchazję, Osetię Południową, Naddniestrze, Górski Karabach, Krym, Donbas… Wyjaśnia nam zasady wojny hybrydowej, która jest kombinacją znanych już, starych wojennych elementów połączonych ze sobą w jakiejś nowej, dziwacznej formie. To wojna jakby udawana, jakby nie do końca na serio. To znaczy jest ona serio, bo krew i ludzkie cierpienie, które są jej skutkiem, są na serio. Tyle że toczy się ona zarówno poza znanymi nam wojennymi ramami, jak i poza faktami – w sferze deklaracji, pustych stwierdzeń. Schemat „wojny-nieprowadzonej-przez-Rosję” jest zawsze taki sam: propaganda, propaganda, propaganda, a potem walka jakichś niesprecyzowanych oddziałów w celu pozornej obrony ludności. W wojnie w Donbasie przez długi czas nie uczestniczyli ci, których fachem są wojny, czyli żołnierze regularnej armii, ale zbieranina nieoznakowanych rekrutów z Kaukazu.

Zresztą w czasie pierwszej wojny w Donbasie po drugiej stronie nie było inaczej. Ze względu na prawo zabraniające obcokrajowcom (a i wielu swoim z różnych powodów) wstępu do armii ukraińskiej obok niej walczyły kolejne samoorganizujące się jednostki. Była to po części wolna amerykanka. Taka wojna niby jest, ale niektórzy politycy mówią, że jest bardziej, a inni mówią, że w ogóle jej nie ma. Brak tu oznaczeń, flag, chorągwi. Jakby wojna w XXI wieku w naszej części świata była nie na miejscu, nie do udźwignięcia przez nikogo, więc robiona jest w sposób nieoficjalny, tak że staje się cholera-wie-czym, przy okazji umykając międzynarodowym regułom, bo kto miałby niby za ich łamanie odpowiadać? To wojna bezwstydna, oparta na byciu sprytnym, szczwanym i brutalnym, wojna niehonorowa.

Obraz pełen szarości

Teraz, w 2022 roku, niby mamy inną sytuację, bo wiemy, kto na kogo napadł. Oficjalnie. Jednak obecność jakichś podejrzanych oddziałów pędzących tak, jakby napakowanego sterydami diabła spuścić ze smyczy, i zupełny brak jakiejkolwiek świadomości istnienia czegoś takiego jak honor żołnierza czynią te sytuacje dość podobnymi. Czy to, co teraz dzieje się w Ukrainie, jest lub miało być finałem tych lat dziwnych wojen?

Tomáš Forró kończy swą opowieść w 2019 roku, więc jeszcze nie wie, co stanie się w Mariupolu, Charkowie i Buczy. My dziś to wiemy i możemy czytać jego reportaż z tej właśnie perspektywy. Czytamy więc o funkcjonowaniu armii rosyjskiej, w której „najwyżsi dowódcy […] to bezwzględna i nienasycona banda złodziei, okradających władze rosyjskie i swoich własnych żołnierzy – z żołdu, jedzenia, mundurów i uzbrojenia”. To niby nic nowego, ale wiele tłumaczy. Czytamy o tym, że Rosji nie zależy na terytorium innego państwa, ale na jego zdestabilizowaniu i osłabieniu do takiego stopnia, by móc nim sterować za pomocą marionetkowych władz. Takie „Baćki”, Janukowycze, Kadyrowy to marzenia Kremla. Tego też jesteśmy dziś świadkami. Czytamy o tym, jak kobieta w samochodzie, który ucieka z terytoriów okupowanych i podwozi autora książki, na pytanie o to, skąd jadą, odpowiada: „My jedziemy z piekła, synok. Jedziemy z piekła”.

Forró był tam wielokrotnie: w Ukrainie po ukraińskiej stronie, w Ukrainie po stronie donbaskiej separatystycznej i na ich granicach przy froncie, czyli tam, gdzie te strony się mieszają, jedni uciekają, a inni ich przyjmują albo i nie. Jego książka jest napisana z wielu perspektyw i nie jest czarno-biała. Na tym polega dobrze napisany reportaż, że nie traktuje o starciu dobra ze złem, ale pokazuje szarości. Reporter pisze: „W niezauważalny sposób zgubiłem gdzieś moralny kompas, pokazujący, która ze stron jest ofiarą konfliktu. Po obu pełno jest gorliwych, ofiarnych, umierających żołnierzy i zrozpaczonych cywilów. I jak się wydaje, obie strony upadają coraz niżej”.

Nam w czasie lektury „Apartamentu w hotelu Wojna” też często ten kompas się wyłącza, a włączają się wtedy pokłady empatii. Staramy się dostrzec ludzi, bez względu na to, jakie decyzje podejmują. Próbujemy je zrozumieć i szukamy człowieka – każdego, nieważne, czy chowa się przed bombami tam czy tu.

Twarze wojny

„Apartament w hotelu Wojna” to przede wszystkim książka o ludziach, którzy z wyboru bądź nie znaleźli się w wirze historii. Zbudowana jest z trzech rozdziałów, a w każdym z nich na plan pierwszy wysuwa się jakiś główny bohater.

W rozdziale o stronie ukraińskiej jest to Mamuka Mamulashvili, Gruzin, który w wieku 14 lat poszedł za jednostką ojca podczas wojny w Abchazji, i tam się zaczęło. Swoje życie poświęcił walce z Rosjanami. Uczestniczył w wielu wojnach – w Czeczenii, w Gruzji. W międzyczasie skończył studia, mieszkał w Paryżu, gdzie uczył się dyplomacji, był doradcą prezydenta Micheila Saakaszwilego. W Donbasie stworzył Gruziński Legion Narodowy. Dziś też jest tam, gdzie powinien być – można wejść na profile jego lub Legionu na Facebooku – o swoich działaniach informują regularnie.

Bohaterem rozdziału poświęconego stronie separatystów jest Jura. To szemrany typ z Czech z zakurzoną przeszłością: kradzieże aut, Legia Cudzoziemska, mafia, więzienie. Do Ukrainy wyjechał z przyjacielem Kaukazem, by miłość do komunizmu i Związku Radzieckiego realizować na froncie u boku donieckich separatystów.

Trzeci rozdział o terenach przygranicznych w dużej mierze poświęcony jest Lizie, nieoszczędzanej przez życie kobiecie, która z mężem i dziećmi uciekła z Ługańska, by wbrew wszystkiemu zacząć nowe życie po drugiej stronie barykady – w ukraińskim Mariupolu.

To jedni z wielu bohaterów tej książki. Jest ich cała paleta. Militarni ochotnicy z całego świata – mężczyźni i kobiety, którzy nienawidzą Rosji. Ale też frustraci zachodniej cywilizacji, jacyś trzeciorzędni terroryści-amatorzy, wierzący we wszystkie możliwe teorie spiskowe, których do walki natchnęła kremlowska propaganda. No i oczywiście wszelkiej maści szaleńcy, popaprani rzeźnicy, żyjący na petardzie ryzyka, których jak magnes przyciąga każda wojna. Są tu przemytnicy, którzy na różne sposoby korzystają z okazji, kombinując, jak i gdzie się da, by zarobić i jakoś tam się utrzymać. Są mniejsi i więksi bohaterowie, ratujący rodziny, sąsiadów czy swoich podopiecznych. Są wreszcie skrzywdzone kobiety, wycieńczeni mężczyźni, młodzi, którzy skreślili marzenia, i starzy, którzy czekają na koniec. Ludzie porozrzucani po miastach, miasteczkach i wsiach jak te bomby, próbujący załatać swe domy i życia.

Koniec rzeczywistości 

Mówi się, że obecna wojna w końcu zbuduje ukraińską tożsamość. Faktycznie różnie z tą tożsamością było. Forró pisze, że dla mieszkańców Donbasu najważniejsza była tożsamość regionalna: „[N]iemal wszędzie w Donbasie przynależność do własnego kraju to pojęcie obojętne i abstrakcyjne”. Oni identyfikowali się z Donieckiem, Ługańskiem, z Donbasem właśnie. Wielu z nich czuło się gorszymi, a na pewno miało poczucie, że inni, ci z Zachodu, za gorszych ich uważają.

Znamy to? Pewnie, że znamy. Schemat ten powtarza się, jak świat długi i szeroki: bogatsi i lepiej wykształceni z jednych regionów śmieją się i krytykują biedniejszych i gorzej wykształconych z innych regionów, więc tamci czują się źle, nierozumiani, coraz bardziej sfrustrowani, co prowadzi do ataków z kolei na tych pierwszych, a często do wyborów, po których ci pierwsi krytykują tych drugich jeszcze bardziej, więc oni czują się jeszcze gorzej… Na tym polityczny kapitał zbili Kaczyński, Orbán czy Trump. Tylko ile w tym całym konflikcie jest prawdy, a ile powtarzanej przez lata mantry mediów, do których dotarły wszędobylskie macki rosyjskich trolli?

No właśnie. Propagandowy background pozwolił na to, co wydarzyło się w Donbasie. Tamtejsi mieszkańcy o czymś marzyli, do czegoś tęsknili, coś chcieli zrobić, ktoś im coś obiecał, ktoś coś powiedział, padł pierwszy strzał… I spadł na nich grom, pozostawiając na mapach szare plamy niby-państw niby-kij-wie-czego.

Tomáš Forró zapuszczał się tam wielokrotnie, ryzykując zdrowie i życie, i korzystając z pomocy ludzi, którzy też ryzykowali zdrowie i życie. Za każdym razem, gdy przekraczał granicę i wjeżdżał do Ukrainy, miało się wrażenie, że książka staje się kolorowa, gdy wjeżdżał do Donieckiej albo Ługańskiej Republiki Ludowej robiła się szara. Był to świat wytarmoszony przez historię, z którego każdy, który miał cokolwiek do przeżycia, wyjechał. Świat z wszechobecnymi podsłuchami, również w formie ludzkich uszu. Świat w którym wszystko jest udawane – prawo, produkty w sklepach, wybory, wyborcza frekwencja i wyborcze wyniki. Często udawana jest nawet walka na froncie, bo żołnierze potrafią umówić się, że strzelają na wiwat, by dowódcy dali im spokój.

A po tym świecie skradzionymi jeepami i limuzynami wożą się udawani tego świata gospodarze, udawane ważniaki na udawanych wysokich stanowiskach. Ludzie, którzy tak wyobracali istniejący system, że na jego resztkach gramolą się wyżej i wyżej. To świat jak w „Lewiatanie” Andrieja Zwiagincewa. Aż trudno uwierzyć, że istnieje w tym samym kraju, w którym istnieją lwowskie bary i kijowskie sklepy. Że to nie jest jakiś koniec rzeczywistości za górami, za lasami w piekle ciemnej dziczy. Tak jak trudno nam uwierzyć, że to, co widzimy w telewizorach od 24 lutego, to też ten sam kraj i ta sama Europa.

Gdzie kończy się Zachód?

Jedną z ostatnich refleksji, jaka nasuwa mi się po lekturze tej książki, to myśl o cywilizacyjnej przepaści. Szary świat, który opisuje Forró ma cechy jakiejś postapokaliptycznej przestrzeni, w której zostali już tylko ci skazani na zagładę oraz stwory, które tą przestrzenią się żywią. „Ruski mir” – dziś często z bolesną ironią używamy tego określenia.

Piszę to z perspektywy kwietnia 2022 roku, po zbombardowaniu teatru w Mariupolu, po kolejnych dniach walenia pociskami w Charków, po obrazach z Buczy. I po lekturze „Apartamentu w hotelu Wojna”. Wiem, że propaganda ma niejednego nadawcę. Wiem, że świat nie jest czarno-biały. Że nie jest tak, że jedni są na maksa źli, a drudzy krystalicznie czyści. Wiem to. I wiem, że działaniom ukraińskiego państwa w ostatnich latach można mieć wiele do zarzucenia, tak jak wiele do zarzucenia można mieć działaniom państwa polskiego, litewskiego, czeskiego czy słowackiego. 

Jednak wiem też i widzę to coraz wyraźniej, że my wszyscy, Polacy, Litwini, Czesi, Słowacy itd. itp., i Ukraińcy też jesteśmy częścią Zachodu i że ten Zachód tworzymy. Tak, również my. Nie tylko Francja i Niemcy. Pewnie nawet Donieck i Ługańsk są tego Zachodu częścią i mam nadzieję, że wciąż będą. Niestety, mam wrażenie, że Zachód kończy się zaraz za nimi, tam gdzie zaczyna się szary bezsens udawanego świata.

 

Książka:

Tomáš Forró, „Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu”, przeł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Czarne, Wołowiec 2021.