Kiedy ogląda się dziś obrazki z Buczy, Irpienia czy Mariupola, poza smutkiem, współczuciem i gniewem rodzi się pytanie, jak mogło do tego dojść? Czy był taki moment w przeszłości, w którym można było zatrzymać lawinę zdarzeń prowadzącą do tej wojny? Który kontrakt na gaz lub ropę zawarty z rosyjskimi koncesjonowanymi gigantami był tym, który ostatecznie ośmielił Putina do inwazji? Czy Zachód powinien być bardziej stanowczy w 2014 roku? A może powinien ostro reagować już w 2008, kiedy putinowska Rosja zaatakowała Gruzję?
Całkiem możliwe, że Putina należało zwalczać i bojkotować od samego początku jego rządów. Pierwszym czołowym politykiem, do którego to dotarło, był prawdopodobnie Borys Jelcyn, a więc – o paradoksie! – osoba, która byłemu kagiebiście z Leningradu pomogła dojść do władzy. W dokumentalnym filmie Witalija Manskiego „Świadkowie Putina” jest niezapomniana scena. W Sylwestra 2000 roku Jelcyn w gronie domowników wznosi toast noworoczny. Manski pyta go o niedawno przywrócony przez Putina, od kilku miesięcy głowę państwa, radziecki hymn. Opuchnięty, schorowany Jelcyn krzywi się. Putin nie spytał go nawet o zdanie. „Może hymn ratują chociaż nowe słowa?”, dopytuje Manski. Eksprezydent zaprzecza ruchem głowy, milczy przez chwilę, a następnie rzuca z goryczą: „Czerwoniusieńki”. Wie już, w którą stronę Putin pociągnie Rosję i że zaczyna się nowa polityczna era.
Preludium wojny w trzech aktach
Kiedy w 2017 roku Éric Vuillard dostawał za swój „Porządek dnia” Nagrodę Goncourtów, charakter reżimu Putina nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Stany Zjednoczone i Unia Europejska przedłużyły w tym roku embargo nałożone na Rosję po zajęciu przez nią Krymu, a Amerykanie ogłosili dodatkowo listę 210 osób z otoczenia Putina, których miały dotknąć sankcje. Rosyjskie gaz i ropa płynęły jednak nadal wartkim strumieniem do Europy, a prezydent Donald Trump przekonywał, że jeśli mówi się, iż Putin ma ręce splamione krwią, to nie należy przesadzać, bo o demokratycznych Stanach Zjednoczonych można powiedzieć to samo.
Niewielka książka Vuillarda mogła być dla wszystkich swoistym memento. Na stu sześćdziesięciu stronach w skondensowanym i literacko wysmakowanym stylu autor opisał trzy charakterystyczne wydarzenia wyznaczające pochód Adolfa Hitlera do władzy nad połową Europy.
Pierwsze to uroczyste spotkanie Hitlera z tuzami niemieckiego przemysłu, które odbyło się w mroźne lutowe przedpołudnie 1933 roku. Hitler od trzech tygodni piastował urząd kanclerza Rzeszy. Gospodarzem spotkania był przewodniczący parlamentu, były as lotnictwa i członek NSDAP Hermann Göring – osoba dobrze zaznajomiona ze środowiskiem wielkiej finansjery.
W opowieści Vuillarda świeżo upieczony kanclerz zwraca się do przemysłowców z płomienna przemową. Przekaz jest prosty: „należy skończyć ze słabym państwem, usunąć zagrożenie komunistyczne, zlikwidować związki zawodowe i doprowadzić do tego, by każdy przedsiębiorca był führerem we własnym zakładzie”. Następnie mówi Göring, który przechodzi do konkretów. Zbliżają się wybory, kasa NSDAP świeci pustkami, czas finansowo wspomóc działania partii nazistowskiej. Przemysłowcom nie drga na twarzy ani jeden mięsień. „W budżecie wielkich przedsiębiorstw – pisze Vuillard – korupcja jest żelazną pozycją”.
Drugie wydarzenie to wizyta w Niemczech – na zaproszenie Göringa – przewodniczącego brytyjskiej Izby Lordów, Edwarda Fredericka Lindleya Wooda, pierwszego hrabiego Halifax. Jest listopad 1937 roku. Niemcy uchwaliły już ustawy norymberskie, zajęły Zagłębie Saary, zremilitaryzowały Nadrenię i zdążyły zbombardować hiszpańską Guernikę. Lord Halifax bawi się jednak znakomicie. Uczestniczy w polowaniu i wystawnych kolacjach. Spotyka się też z Hitlerem, którego w pierwszej chwili bierze za lokaja. Ta pomyłka nie wpływa jednak na jego ocenę niemieckiej polityki Hitlera. „Nacjonalizm i rasizm – napisze Halifax do lorda Baldwina po powrocie z podróży – to potężne siły, lecz nie uważam ich za wynaturzone ani niemoralne!”.
Trzeci epizod, będący preludium do wojny, to Anschluss Austrii. Vuillard rozpisuje go na kilka aktów i poświęca mu trzy czwarte swojej opowieści. Najpierw towarzyszymy kanclerzowi Austrii Kurtowi Schuschniggowi – „austriackiemu dyktatorkowi”, jak pisze o nim Vuillard – w jego wizycie u Hitlera w Berchtesgaden. Ten ostatni wie, jak upokorzyć słabszego polityka. Beszta Schuschnigga, nie dopuszcza go do głosu, obraża Austrię, następnie żąda podpisania upokarzającego porozumienia austriacko-niemieckiego, w którym Niemcy wskazują, których nazistowskich polityków należy mianować w Austrii ministrami. Schuschniggowi psim swędem udaje się wymigać od podpisania dokumentu, jednak Hitler odracza tylko wyrok. Austria w osobie jej prezydenta Wilhelma Miklasa ma trzy dni na zaakceptowanie porozumienia.
Potem wydarzenia toczą się szybko. Niemcy rozpoczynają widowiskowe manewry wojskowe przy granicy z Austrią i 16 lutego 1938 roku, kilka godzin przed upływem ultimatum, Miklas godzi się na wszystko: partia narodowo-socjalistyczna zostaje zalegalizowana, nazista Seyss-Inquart zostaje ministrem spraw wewnętrznych, a na ulicach zaczynają panoszyć się prawicowe bojówki.
Hitler mnoży jednak żądania. Tym razem chodzi o dymisję Schuschnigga, który, przestraszony, wpadł nagle na pomysł plebiscytu w sprawie niepodległości Austrii. Miklas w końcu znów ulega, ale nie chce mianować kanclerzem Seyss-Inquarta, czego oczekują Niemcy. Dopiero groźba inwazji i poczucie bezradności wobec rosnących w siłę rodzimych nazistów sprawiają, że ostatecznie kapituluje. Dzieje się to tuż po północy z 11 na 12 marca. Nad ranem niemieckie wojska wkroczą do Wiednia witane przez dwieście tysięcy rozentuzjazmowanych Austriaków.
A imię ich to Bayer, Opel, Siemens, Allianz i Telefunken
Vuillard nie jest historykiem, a „Porządek dnia” nie jest monografią historyczną. W tej cieniutkiej książeczce nie chodzi więc o skrupulatne referowanie zdarzeń i ważenie sądów. Zapomniał o tym, zdaje się, Robert O. Paxton, amerykański badacz państwa Vichy, który na łamach „The New York Review of Books” oskarżył Vuillarda o stronniczość i naginanie faktów. Nie spodobał mu się w szczególności opis spotkania przemysłowców z Hitlerem. Paxton podkreślał, że niemieccy potentaci wspierali nie tylko nazistów, lecz wszystkie niemarksistowskie partie, a ich głównym beneficjentem była konserwatywna prawica, a nie NSDAP.
Vuillard jest jednak przede wszystkim pisarzem i zwraca się do naszej wyobraźni, a nie analitycznego sądu. Nie opisuje niemieckiego biznesu po to, by wziąć udział w sporze, czy wspierał on tylko Hitlera i czy bez jego finansowej pomocy naziści doszliby do pełni władzy, lecz po to, by pokazać sposób jego działania. Ten jest niezmiennie taki sam i polega na maksymalizacji zysków. To dlatego w politycznych układankach większość ludzi interesu mniej lub bardziej sprzyja rządzącym lub robi partyjne szpagaty.
Gdyby Vuillard ograniczył się tylko do tego, byłoby to powtórzeniem banału. Autor „Porządku dnia” idzie jednak o krok dalej. W podsumowującym tę część opowieści akapicie nic dzisiaj nie mówiące nikomu nazwiska biznesmenów, którzy wzięli udział w pamiętnym spotkaniu, zamienia na nazwy ich firm: „Żaden z tych dwudziestu czterech nie nazywa się […] Schnitzler ani Witzleben, ani Schmitt, ani Finck, ani Rosterg, ani Huebel, jakby na to wskazywały akta stanu cywilnego. Nazywają się BASF, Bayer, Agfa, Opel, I.G. Farben, Siemens, Allianz, Telefunken”.
Brzmi to już bardziej znajomo, ale wymaga jeszcze uzupełnienia. O ile przemysłowcy są jedynie efemerycznymi awatarami wielkich koncernów, które przetrwają o wiele dłużej niż oni, o tyle same koncerny nie są niczym innym jak urzeczowioną odpowiedzią na naszą potrzebę komfortu: „Są naszymi samochodami, pralkami środkami czystości, elektronicznymi budzikami, ubezpieczeniami naszych domów, bateriami w naszych zegarkach. […] Są naszą codziennością. Leczą nas, ubierają, oświetlają, wożą po drogach całego świata i kołyszą do snu”. Innymi słowy, wszystko, co robią, robią dlatego, że im na to pozwalamy. Przecież dopóki możemy kupować ich towary i usługi, wygodnie jest nam nie dostrzegać ich politycznego skorumpowania i moralnych kompromisów.
Niemiecka sterta metalu
Głównym tematem „Porządku dnia” nie są jednak machinacje niemieckiego przemysłu, lecz polityka ustępstw wobec Hitlera prowadzona przez Zachód. Jedną z jej odsłon jest krótkowzroczność lorda Halifaxa. Inną – bezczynność europejskich polityków w obliczu Anschlussu, której finałem będzie układ monachijski, a konsekwencją – wojna.
Czy jednak w 1938 roku można było przeciwstawić się Hitlerowi? Vuillard nie odpowiada wprost, w swojej opowieści poświęca jednak dużo miejsca pewnemu znamiennemu incydentowi, na który – jak przyznał w rozmowie z France Culture – wpadł, wertując sześciotomową historię drugiej wojny światowej Churchilla.
Otóż w momencie, gdy niemieckie czołgi forsują w marcu granicę z Austrią, by triumfalnie wjechać do Wiednia, „między tryby wspaniałej niemieckiej machiny wojennej dostało się maleńkie ziarnko piasku”. Ciężki sprzęt uległ awarii i zatarasował przejazd. Niezwyciężone hitlerowskie oddziały zmechanizowane, które dwa lata później będą rozjeżdżać w bliztkriegu pola Szampanii i Île-de-France, utknęły w korku. Na paradę w stolicy Austrii trzeba je było transportować pociągami. „«Najlepsza armia świata» – pisze Vuillard – właśnie dowiodła, że na razie jest jedynie stertą metalu, blaszaną skorupą”. Ergo: w 1938 roku europejscy demokraci mieli jeszcze szansę, by powstrzymać Rzeszę.
Nic dwa razy się nie zdarza…
Dziś lektura „Porządku dnia” automatycznie przywodzi na myśl politykę resetu w relacjach z Putinem i pewne epizody z wojny w Ukrainie. W Polsce, gdzie nigdy nie dowierzaliśmy Rosjanom, możemy z politowaniem kiwać głowami i utyskiwać, że Zachód nie wyciągnął żadnych wniosków z przeszłości. Nie powinniśmy jednak zbyt łatwo osiadać na moralnych laurach. Dzieło Francuza każe bowiem zadać sobie fundamentalne pytanie: a jeśli przekonanie o tym, że historia może nas czegoś nauczyć, jest tak naprawdę złudzeniem?
Uzbrojeni w wiedzę o tym, jakie były konsekwencje polityki ustępstw na rzecz Hitlera, łatwo rozgrywamy geopolityczne szachy lat trzydziestych XX wieku. Robi to także Vuillard. Łaje Chamberlaina i Daladiera za deklaracje, że sieją pokój, podczas gdy tak naprawdę naiwnie przygotowują grunt pod nową wojnę. Hitler przecież nie jest tak silny. Jego armia to sterta metalu.
Vuillard bez wątpienia ma rację, krytykując układ monachijski i wypominając demokratycznym przywódcom brak charakteru i wyobraźni. Problem w tym, że jego wiedza dotyczy przeszłości i łatwo może się okazać, że na niewiele się zda w okrytej gęstą mgłą przyszłości. Historia uczy nas przecież również o tym, że bywa ona złą nauczycielką. Doświadczeni francuscy generałowie w roku 1940 doskonale wiedzieli, jak wygrywa się wojnę. Niestety, jak pisał w „Dziwnej klęsce” Marc Bloch, dotyczyło to tej, która skończyła się w 1918. Nowa zaskoczyła ich zupełnie. Czy lekcję z Hitlera będzie można więc wykorzystać jeden do jednego w starciu z Putinem? W końcu „Sowa Minerwy wylatuje dopiero z zapadnięciem zmierzchu”, a nie o świcie, jak mawiał pewien niemiecki filozof.
Ta Heglowska prawda przebija się ostatecznie do głosu w ostatnim akapicie „Porządku dnia”. „Nie wpadamy nigdy dwa razy w tę samą przepaść – pisze Vuillard. – Zawsze jednak wpadamy w ten sam sposób, komiczny, a zarazem przerażający”.
Czy kiedyś zatem będzie można przerwać ten niekończący się łańcuch tragedii zwany historią? Prawdopodobnie nie. Wiemy jednak, że dzięki konsekwentnemu przeciwstawianiu się złu za każdym razem można wydostać się z przepaści. „Wielkie katastrofy przychodzą często drobnymi kroczkami”, poucza nas Vuillard. Triumfy dobra – też.
Książka:
Éric Vuillard, „Porządek dnia”, przeł. Katarzyna Marczewska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022.