Alberto Manguel to pisarz dobrze znany bibliofil(k)om. Za młodu – jeden z lektorów ociemniałego Borgesa, później zaś sławny znawca literatury, namiętny czytelnik i zbieracz książek. W Polsce zasłynął dwadzieścia lat temu jako autor „Mojej historii czytania”, a niedawno wydano u nas między innymi również współtworzony przez niego „Słownik miejsc wyobrażonych”. Pisma Manguela okazały się w naszym kraju ciekawsze niż na przykład książki Anne Fadiman, czytelniczki nie mniej gorliwej od niego, również piszącej głównie o swoich doświadczeniach lekturowych (stopień zainteresowania mierzymy przez porównanie cen książek obojga autorów na znanym portalu aukcyjnym i nie jest to ostatnia merkantylna uwaga w tym felietonie). Nic więc dziwnego, że najnowsza jego książka, „Pożegnanie z biblioteką”, została bardzo szybko przetłumaczona i wydana w naszym kraju.
Ta książka może się jednak wydać odrobinę rozczarowująca. Ma w sobie coś z erudycyjnego eseju i coś z czułostkowego wyznania osobistego, ale jej komponenty są ze sobą wymieszane w taki sposób, że trudno się domyślić, czym właściwie chciał ją uczynić autor. Impulsem do jej napisania była konieczność czasowego rozstania się z własną biblioteką (o czym dalej), a treścią są medytacje de omnibus rebus ześrodkowane wokół epizodów z biografii czytelniczej Manguela. W ogólnym pokroju przypomina to nieco eseje George’a Steinera, tylko z przykręconym potencjometrem filozoficznym. Kto ciekawy, przeczyta. Wypada jednak przestrzec przed pewnymi aspektami tej lektury, a jest to przestroga, której nie wymagają książki Steinera ani Borgesa.
Przykre jest mianowicie odkrywanie kolejnych lapsusów w tekście autora chlubiącego się, że od wczesnego dzieciństwa żyje na co dzień z książkami. Niektóre z tych błędów pochodzą od twórców polskiej edycji „Pożegnania z biblioteką”, lecz zdecydowana większość jest zawiniona przez samego autora. Przyjrzyjmy się bliżej niektórym z nich. Na stronie 22 pada imię jednego z głównych bohaterów „Satyriconu” Petroniusza. Jest nim Enkolpiusz, ale w polskim tekście mamy „Enklopiusz”. Na tę trochę komiczną omyłkę korekty można by machnąć ręką, ale już parę stron dalej (s. 28) Manguel przywołuje sławny esej Waltera Benjamina „Ich packe meine Bibliothek aus”, do którego tytułu czyni aluzję w tytule własnej książki (w oryginale „Packing My Library”), lecz w przekładzie polskim aluzja ta ginie bez śladu, przez co gubi się również wiedza o tym, że cały tekst Manguela jest w pewnym sensie „nadpisany” na tekście Benjamina. Co prawda przyjęcie w polskiej edycji tytułu „Pakuję moją bibliotekę” nie byłoby udanym chwytem komercyjnym, chodzi jednak o publikację, która niezależnie od tego, jaki jest jej tytuł, ma małe szanse, aby stać się bestsellerem.
Z kolei na stronie 48 staje się widoczne, że samego autora również niekiedy ponosi. Pisze on tam: „W starożytnej Grecji czy Rzymie zdarzali się pisarze samotni i zabiedzeni, jak cynicki filozof Diogenes mieszkający w beczce albo cierpiący nędzę wygania w Tomi poeta Owidiusz”. Zdanie to jest podwójnie wątpliwe. Po pierwsze, o ile wygnanie Owidiusza do Tomi, na najdalszy kres Imperium, jest pewnym, potwierdzonym faktem historycznym, o tyle zamieszkiwanie Diogenesa w beczce to raczej element anegdotyczny w przekazach o jego życiu. Możliwe jest, że zdarzało mu się sypiać w pithosie, wielkim dzbanie do przechowywania płynów i materiałów sypkich, ale trudno poważnie sądzić, że w nim na stałe zamieszkiwał (nawiasowo dodam, że wyobrażenie jego „beczki” w postaci naczynia z drewnianych klepek spojonych metalowymi obręczami jest całkowicie mylne, ponieważ ta konstrukcja weszła do szerszego użytku dopiero w późnym antyku). Osławiona nędza Diogenesa była prawie na pewno rodzajem filozoficznego performansu, uprawianego przez tę postać przez większość życia. Po drugie – spore wątpliwości budzi zaliczenie Diogenesa do „pisarzy”. Wprawdzie doksograf Diogenes Laertios w poświęconym swemu imiennikowi rozdziale „Żywotów i poglądów słynnych filozofów” wylicza tytuły kilkunastu pism Diogenesa Cynika, ale zastrzega, że inni badacze przekazów filozoficznych zaprzeczają ich autentyczności. Żaden autor antyczny nie cytuje ani słowa z tych domniemanych pism, a zachowany zbiór „listów Diogenesa” jest ponad wszelką wątpliwość apokryfem z początku naszej ery. W dość zgodnej opinii starożytników Diogenes, podobnie jak Sokrates, preferował nauczanie przez żywe słowo i prowokacyjne działania w przestrzeni publicznej, nie zaś przez pisanie tekstów. A tutaj napisałem na ten temat sporo, ponieważ nie jest dobrze, kiedy autor prezentujący się jako wyrafinowany znawca tradycji kulturowej przejawia niedbałość wobec szczegółów tej tradycji. Książki ma wprawdzie spakowane, ale pewne rzeczy jednak wypada mieć także w pamięci wewnętrznej.
Niestety, nie jest to koniec czarnej listy. Jeszcze na tej samej stronie 48 czytamy, że Owidiusz „zosta[ł] ukaran[y] za głoszenie prawdy” (w oryginale „speaking the truth”), co sugeruje, że w swoich tekstach głosił jakieś poglądy niewygodne dla władzy politycznej. Problem w tym, że przyczyny, które skłoniły Augusta do wygnania poety, są dla nas zagadką, a w dyskusji na ten temat przeważa pogląd, że mogło tu chodzić o jakąś intrygę na tle spraw osobistych – być może Owidiusz miał romans z córką albo wnuczką Augusta, być może ujawnił jakiś skandal obyczajowy w rodzinie cesarskiej („prawda” miałaby wtedy charakter cokolwiek tabloidowy), ale mogło być i tak, że ktoś go zwyczajnie wrobił. Oczywiście autor swobodnego eseju nie musi przeprowadzać detalicznej dyskusji każdego poruszanego przez siebie tematu, ale Manguel, nie dość, że podchodzi do tego akurat tematu nieco zbyt lekko, to na dobitkę przeczy sam sobie, pisząc na stronie 143, że Owidiusz został wygnany „z powodów, które nadal pozostają owiane tajemnicą i które – gdyby zostały ostatecznie ujawnione – zapewne wydałyby się nam banalne”.
Wróćmy do pechowej strony 48. Manguel wymienia tam w kolejnym akapicie „pomysły literackie, które powstały w przebłysku geniuszu, a skończyły jako irytujące banały”; jako pierwszy z nich pojawia się „Hamlet wyrzekający na wściekłość i wrzask”. To jest jednak błędem przekładu i redakcji polskiej, ponieważ w oryginale figuruje prawidłowo „Macbeth”. Ale już na następnej stronie znajdujemy informację, że „całość transakcji finansowych na Olimpie spoczywała w rękach podstępnego Hermesa”, co jest dość brutalnym skrótem myślowym, tym razem niestety zgodnym z tekstem oryginału („monetary transactions in Olympus”) i wywołującym wrażenie, że Zeus i Hera oraz ich otoczenie posługiwali się żywą gotówką, która w czasach powstawania eposów homerowych dopiero wchodziła do użytku w cywilizacji śródziemnomorskiej i ani wtedy, ani później nie była kojarzona z siłami wyższymi inaczej niż na zasadzie parodii.
Żeby nie przedłużać tego protokołu braków wykonawczych, wspomnę jeszcze tylko, że nie jest zgodna z prawdą informacja ze strony 67, że z dorobku Kallimacha z Cyreny „do naszych czasów przetrwało tylko sześć hymnów i sześćdziesiąt cztery epigramy” (Manguel uwzględnił tu tylko utwory istniejące dziś w całości i pominął wiele innych, zachowanych w sporych fragmentach), zaś na stronie 117 powiada, że „żaden angielski autor nie wpadłby na otwarcie For a long time I went to bed early w miejsce Longtemps, je me suis couché de bonne heure”. Niestety, autor kanonicznego przekładu Prousta na języka angielski, C.K. Scott Moncrieff, wpadł niemal dokładnie na takie właśnie otwarcie, ponieważ pierwsze zdanie brzmi u niego: „For a long time I used to go to bed early”. Co prawda Manguel ma tu na myśli nie akt przekładu tekstu literackiego, lecz autonomiczną kreację artystyczną wewnątrz danego języka, niemniej ten koncept wypadł mu raczej słabo.
A najsmutniejsze jest chyba to, że nikt mu tych wszystkich bałamuctw i uproszczeń nie wyczyścił w trakcie procesu edytorskiego. Tak bywa, kiedy autor ma zbyt silny autorytet. Żeby trochę osłodzić tę gorycz, wspomnę jeszcze, że na stronie 85 autor informuje nas, iż „gdy naukowcy z Instytutu Naukowego Weizmanna w izraelskim Rechowot zbudowali pierwszy model komputera, Gerschom Scholem zaproponował dla niego nazwę Golem I”. Każdy, kto zaznajomił się z postacią Golema XIV, zachwyci się tym zaiste mistycznym zbiegiem: Scholem – Golem (I/XIV) – Lem.
Dobra, dajmy już spokój szczególarstwu. Ale kiedy przejdziemy na drugi koniec skali oglądu, okaże się, że rozmiary biblioteki Manguela także wzbudzają nieufność w cierpiącym sezonowo na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne felietoniście. Powiada on, i to niejednokrotnie, że jego zbiór zawiera przeszło trzydzieści pięć tysięcy książek i trudno się oprzeć wrażeniu, że ta liczba pada między innymi po to, by przeciętny czytacz westchnął z podziwem i zazdrością: „ten to ma książek…”. Bibliofile są trochę jak wędkarze: „to była taaaaka ryba” – „mam tyyyyle książek”. Policzmy jednak z nosem przy ziemi (czy przy kartce). Alberto Manguel urodził się 13 marca 1948 roku. Niedawno skończył 74 lata. W dniu, kiedy piszę ten tekst, ma dokładnie 27058 dni. Jeśli założymy, że czytać masowo zaczął jako dziesięciolatek, to, aby przeczytać wszystko, co ma na półkach, musiałby przez 64 lata czytać półtorej książki dzień w dzień, włącznie z niedzielami i świętami, bez choćby jednej doby odpoczynku od lektury. Byłoby to nawet możliwe, gdyby nie robił nic innego, ale jego dorosłe życie było życiem aktywnym, wypełnionym rozmaitymi zajęciami. Każdy posiadacz i każda posiadaczka dużej prywatnej biblioteki ma tę nieco wstydliwą przypadłość – nie czyta dokładnie wszystkiego, co w niej zgromadził/a. Nie ma w tym niczego nagannego, ale warto sobie uświadomić, że wiele książek znalazło się na ich półkach nie tylko dlatego, że chcieli je przeczytać, ale również z powodu czystego zbieractwa.
Jest to skądinąd zbieractwo w pewnym sensie niewyszukane. Manguel powiada bowiem już na początku swojej opowieści (s. 11): „Byłem w posiadaniu ledwie kilku książek, które prawdziwy bibliofil uznałby za wartościowe: iluminowanej Biblii pochodzącej z trzynastowiecznego niemieckiego skryptorium […], szesnastowiecznego podręcznika dla inkwizytorów, pewnej liczby współczesnych książek artystycznych, kilku rzadkich pierwszych wydań […]. Ale zawsze mi brakło […] i funduszy, i wiedzy, by uważać się za profesjonalnego zbieracza”. Oznacza to, że autor skromnie oddziela się od „prawdziwych bibliofilów”, za jakich uważa kolekcjonerów starodruków i cymeliów oraz średniowiecznych manuskryptów, chociaż te ostatnie nawet dla ludzi naprawdę majętnych są trudne do zdobycia, ponieważ większość z nich znajduje się obecnie w wielkich bibliotekach, muzeach i archiwach publicznych. Jednak rozróżnienie to nie ma większego znaczenia z punktu widzenia osób, które gromadzą książki po to, żeby je czytać (choćby nie wszystkie), ponieważ kolekcjonerzy cymeliów rzadko traktują swoje skarby jako książki do czytania, częściej zaś jako dzieła sztuki lub środki inwestowania kapitału. W listopadzie ubiegłego roku jeden z trzynastu znanych obecnie ludzkości egzemplarzy pierwodruku Konstytucji Stanów Zjednoczonych został sprzedany za 43 miliony i dwieście tysięcy dolarów, a jego nabywca z pewnością nie wyłożył równowartości prawie dwustu milionów polskich złotych po to, aby móc zapoznać się z treścią tego łatwo dostępnego utworu. Jeśli zaś chodzi na przykład o manuskrypty Leonarda da Vinci, to tylko dwie osoby fizyczne na świecie mają niektóre z nich na własność – królowa Elżbieta II i Bill Gates, co nie wymaga dalszych komentarzy.
Przekazem książki Manguela – oprócz tego, że jej pisanie było dla niego zapewne rodzajem autoterapii po tym, jak przyjaciele zapakowali mu trzydzieści pięć tysięcy książek do kontenerów, ponieważ wskutek jakichś przykrych okoliczności, o których napomyka krótko i niechętnie, musiał wyprowadzić się z domu na francuskiej wsi – jest to samo, o czym czytaliśmy już po wielekroć: człowiek jest istotą dogłębnie samotną, odczuwającą swoje osamotnienie tym silniej, im bardziej próbuje je przezwyciężyć, znajdującą ukojenie w kontakcie z tekstem, który uobecnia mu niedosiężną i niebezpieczną rzeczywistość w bezpieczny i komfortowy sposób. Tę książkową melancholię demonstrowała spora grupa twórców tekstów, ojcem duchowym ich gildii jest Robert Burton, siedemnastowieczny autor „Anatomii melancholii”, a w XX wieku najpełniej zaprezentował ją Borges. Alberto Manguel wpisuje się w ten wątek sprawnie (z pewnymi wskazanymi wyżej wyjątkami), ale nie dodaje do niego żadnej nowej barwy. Papier pozostaje biały, a farba drukarska – czarna.
Książka:
Alberto Manguel, „Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień”, przełożył Michał Tabaczyński, Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny 2022.