Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Wydawało się, że Franciszek to papież, który ma wyjątkowy słuch społeczny. Teraz zachowuje się, jakby stracił kompas moralny, akurat kiedy jest on potrzebny. 

Sebastian Duda: Postawa Franciszka wobec napaści Rosji na Ukrainę jest zauważalna i gorsząca dla wielu osób. Co prawda niektórzy zwracają uwagę na różne konteksty, że jest ona bardziej gorsząca w Polsce czy w naszej części Europy, a im dalej od nas, tym mniej ludzie się tym interesują. Ma na to wpływ odległość geograficzna i kulturowa. Pewnie ludzie w Ameryce Łacińskiej są skłonni bardziej rozumieć postawę Franciszka i przyjmować założenia teologiczne, które za nią stoją. Bo że stoją – to jest oczywiste.

Czy nie jest najważniejsze to, że giną ludzie? 

Brutalna prawda jest taka, że na każdej wojnie giną ludzie, a Watykan zawsze zachowywał się tak samo – nie stawał po żadnej ze stron. Pytanie brzmi, czy w obecnym kontekście również powinien tak zrobić. Ja tę postawę Franciszka przyjmuję z dużym smutkiem. Bolą mnie okropne błędy papieża.

Jakie?

Spotykanie się na telemoście z Cyrylem, patriarchą Moskwy. Tego się nie da obronić i wszystkie racje, które za tym stoją, są działaniem w imię iluzorycznego dobra. 

Nie mam powodów, żeby sądzić, że Franciszek jest złą osobą, że ma złe motywacje, że występuje z premedytacją i współpracuje w oprawcami, żeby coś zyskać. Bo tego typu głosy pojawiają się, także w Polsce. Agnieszka Graff i Elżbieta Korolczuk napisały w „Gazecie Wyborczej”, że chodzi o taktyczny sojusz Watykanu z Cerkwią moskiewską, by przeciwstawić się zmianom kulturowym na Zachodzie. Że łączą ich wspólne cele antydżenderowe. Jednak po Franciszku tego nie było dotąd widać.

To prawda. Dokonał przełomowych, jak na papieża, gestów wobec osób LGBT.

Jednak podobną do Graff i Korolczuk argumentację podziela wiele osób. Mój znajomy, jeszcze zanim ukazał się ten artykuł, napisał mi, że papież nie chce mieć parady równości w Donbasie. To jest teza z sufitu. To, że papież żyruje tę sytuację, bo tak to trzeba nazwać, nie znaczy, że zawarł sojusz antydżenderowy z Cerkwią. Tak nie jest. 

Więc co to jest?

To jest zapętlenie na kilku poziomach, które ostatecznie na metapoziomie ma u swego źródła kryzys klerykalnego systemu kościelnego w katolicyzmie. Kryzys ten ujawnił się w ostatnich dekadach z całą mocą przede wszystkim przez skandale seksualne. Teraz mamy jego kolejną odsłonę. 

Nie mam więc powodu, żeby myśleć o papieżu, że jest złym człowiekiem, ale że w ramach tego systemu nie potrafi działać w słuszny sposób. 

Kim jest w tej sytuacji? Politykiem watykańskim czy chrześcijaninem? 

Jednym i drugim. Co do polityki, Watykan to państwo, które wobec Rosji od dekad działa według tego samego modelu. Utrwalił się on po drugiej wojnie światowej i polega na tym, żeby, broń Boże, nie drażnić sowieckiego (a teraz rosyjskiego) niedźwiedzia. Związek Radziecki był państwem antyreligijnym, kościoły były zamykane, księża i wierni byli prześladowani. Chrztów i komunii świętych udzielano tajnie. I to jest pamięć, którą wciąż w sobie noszą watykańscy dyplomaci. 

Ważnym kontekstem jest Kościół unicki, ukraiński Kościół greckokatolicki, który pozostaje Kościołem obrządku wschodniego, ale uznaje zwierzchność papieża. Stalin go de facto zlikwidował, zmuszając kapłanów i wiernych do działania w podziemiu. Zwierzchnik tego Kościoła – arcybiskup Josyf Slipyj – był przez kilkanaście lat więziony w łagrach, a po uwolnieniu mieszkał w Watykanie. Był tam w czasach II Soboru Watykańskiego, ale nie przypadkiem w dokumentach sporządzonych w trakcie tego przełomowego momentu w dziejach Kościoła Katolickiego nie ma wyraźnego potępienia komunizmu i bezpośrednich odniesień do Kościołów, które cierpią w państwach komunistycznych. I to jest rezultat strategii dyplomatycznej, o której tu mówię.

Dawała się ona zauważyć także w pierwszych latach pontyfikatu Jana Pawła II. Kardynał Agostino Casaroli prezentował wówczas tego typu Realpolitik. Jan Paweł II ponoć próbował się temu przeciwstawiać, miał jednak na uwadze także losy wspólnot kościelnych i poszczególnych chrześcijan w Związku Radzieckim. 

Po upadku komunizmu ten model działania pozostał. W Rosji panowała już wolność religijna, ale Watykan dążył do zbudowania tam trwałych struktur Kościoła rzymskokatolickiego. W Rosji byli na przykład potomkowie katolików jeszcze z czasów carskich, na przykład polskich zesłańców syberyjskich. Watykan dążył do tego, żeby zająć się nimi po okresie laicyzacji, w dość nieprzyjaznym otoczeniu. Bo Rosjanie mają specyficzną tradycję myślenia o katolicyzmie, w szczególności polskim. My tego nie widzimy, to są konteksty historyczno-literackie, jak na przykład dymitriady w okresie Wielkiej Smuty na początku XVII wieku organizowane przez Zygmunta III Wazę, polską magnaterię i jezuitów w celu posadzenia na carskim tronie Dymitra Samozwańca. O tym jest między innymi „Borys Godunow” Puszkina. Oni czują, że polski katolicyzm to są wraże siły, które chcą wypłukać Rosję z rosyjskości i prawosławia.

Putin też żywi się wydarzeniami, które miały miejsce w XVII wieku, podbojem Kremla przez Polaków. My traktujemy to jako epizod sprzed wieków.

To jest trochę odprysk całej wschodniej mentalności. Kiedyś miałem poważną dyskusję z Grekami, którzy uważali za skandal, że my jako łacinnicy nie przeprosiliśmy ich za rzeź mieszkańców i splądrowanie Konstantynopola w 1204 roku. Dla nich to było wczoraj. 

Są rzeczy, które w pamięciach zbiorowych na wschodzie są żywotne. Możemy uważać, że to absurdalne, ale to jest fakt. I u Rosjan jest tak samo. Dymitriady żyją. Wielu Rosjan uważa, że rozbiory Polski to była sprawiedliwość dziejowa i słuszne zadośćuczynienie właśnie za to, co Polacy robili w Rosji na początku XVII wieku, kiedy na dwa lata zajęli Kreml. Zatem, gdy polski papież budował w Rosji rzymskokatolickie struktury kościelne, spotykało się to z głośną reakcją nacjonalistycznych, komunistycznych polityków i oczywiście Cerkwi, bo ona całe terytorium Rosji (a właściwie „świętej Rusi” z Rosją, Ukrainą, Białorusią i przyległościami) uznaje za właśnie chrześcijańskie „terytorium kanoniczne”. W praktyce znaczy to tyle, że decydenci Cerkwi moskiewskiej nie chcą, by na ich „terytorium kanonicznym” rozwijało się chrześcijaństwo inne niż prawosławie. Z drugiej jednak strony dialog ekumeniczny także dla Cerkwi jest w obecnym czasie koniecznością, bo w Rosji istotnie żyje wielu chrześcijan z różnych denominacji, którzy nie chcą przechodzić na prawosławie.

Nie przypadkiem jednak, gdy Jan Paweł II chciał przyjechać do Rosji, to się nie udało, bo planowaną wizytę powstrzymał Patriarchat moskiewski. Rosję chciał też odwiedzić Benedykt XVI i to samo chciał pewnie zrobić Franciszek. I akurat w jego przypadku szanse na to były największe. Do tej pory. 

Postawa Watykanu wobec Rosji od dawna polega zatem na tym, aby jej mimo wszystko nie drażnić i starać się budować tam własne struktury kościelne. Chodzi przede wszystkim o to, żeby chronić mieszkających tam katolików. W związku z tym powstrzymać się teraz od nazywania Putina agresorem, sprawcą wojny, zbrodniarzem. 

Kiedy słucham kardynała Pietro Parolina, szefa sekretariatu stanu w Watykanie, czyli takiego premiera i ministra spraw zagranicznych w jednym, to myślę, że może o to chodzić. 

Są jednak pewne granice, za którymi nie można już powoływać się na niedrażnienie. 

To są granice moralne. Pytanie o moralność w polityce odnosi się także do Watykanu i to w sposób szczególny, bo to jest szczególne państwo. Dlatego jego polityka budzi zgorszenie – słusznie.

Kolejną istotną sprawą jest stosunek Watykanu do Cerkwi moskiewskiej i dialogu ekumenicznego. On się rozwija od XX wieku dość intensywnie. Jest ważny, bo w sekularyzujących się społeczeństwach jest ważne to, że chrześcijaństwo staje się jednym frontem. 

Na początku chodziło raczej o względy teologiczne, żeby się spotkać po tych wiekach wzajemnych ekskomunik. Patriarcha konstantynopolitański i papież nawzajem się powyklinali w XI wieku, co formalnie było początkiem schizmy wschodniej (ekskomuniki zostały cofnięte dopiero podczas Soboru Watykańskiego II). 

Dla katolicyzmu prawosławie w dialogu ekumenicznym jest kluczowe, bo jest mu najbliższe doktrynalnie. Jest podobne w strukturze, również ma hierarchię kapłaństwa urzędowego, biskupów, nie wyświęca kobiet. Tym różni się od protestantyzmu. Dialog z kościołami protestanckimi jest dużo trudniejszy. Kardynał Ratzinger jako prefekt Kongregacji Nauki i Wiary uważał, że trzeba odróżnić „prawdziwe” Kościoły od „wspólnot kościelnych”, bo protestanci to są tylko wspólnoty, a miano „Kościoła” lepiej zatrzymać dla katolicyzmu i prawosławia. 

Wydawałoby się więc, że jest duża szansa na jedność z prawosławiem. Warunek? Należałoby przede wszystkim obejść spory wokół prymatu papieskiego. Prawosławni zawsze mają podejrzenie, że katolicy chcą bocznymi drzwiami wprowadzić prymat papieski na poziomie jurysdykcyjnym, a nie symbolicznym. Bo mogliby się zgodzić, że papież to jest primus inter pares, gdyby Kościoły występowały na jakimś zebraniu, to może wyszedłby jako pierwszy. Ale to mniej więcej tyle, niczym by nie zarządzał, a w szczególności nimi. 

Symboliczną głowa prawosławia jest patriarcha Konstantynopola i on przyjeżdża do Watykanu, papież się z nim spotyka. Jednak Konstantynopol to dziś mała, kilkudziesięciotysięczna wspólnota, a Cerkiew moskiewska to największy – liczący formalnie sto kilkadziesiąt milionów wyznawców – Kościół prawosławny na świecie. Jest kluczowa w dialogu ekumenicznym. Stąd takie zabiegi wokół Patriarchatu moskiewskiego. 

A w obecnym kontekście są z tym same kłopoty. Nie chodzi tylko o to, że Cyryl popiera Putina. 40 procent parafii Patriarchatu moskiewskiego znajduje się (czy też do niedawna się znajdowało) na terytorium Ukrainy. Jest to więc kluczowe terytorium dla Cerkwi rosyjskiej. A tam były zawsze tendencje odśrodkowe. Nie chodziło tylko o unitów. Po uzyskaniu niepodległości przez Ukrainę, z cerkwi rosyjskiej wyłoniły się grupy, które utworzyły Patriarchat kijowski. Długo nie był przez nikogo uznawany, aż nieco ponad trzy lata temu – w grudniu 2018 roku – patriarcha Konstantynopola i inne Kościoły prawosławne uznały autokefalię Kościoła ukraińskiego, czyli de facto jego niezależność od Moskwy. 

Były o to ogromne boje.

Olbrzymie. Doszło do zerwania stosunków między Patriarchą moskiewskim Cyrylem a patriarchą Bartłomiejem w Konstantynopolu. Inne Kościoły – między innymi bułgarski, rumuński, grecki – uznały jednak autokefalię. Nie uznały za to Cerkwie moskiewska, serbska i polska. Doszło zatem do wielkiego spięcia w światowym prawosławiu w związku z Ukrainą niedługo przed wojną. 

Wracając do Watykanu, mamy więc poziom dyplomatyczny i poziom dialogu z Cerkwią moskiewską, który jest ważny względu na szeroki front ateizacyjny (który jednak niekoniecznie należy utożsamiać z tak zwaną ideologią gender, choć czyni tak wielu chrześcijańskich konserwatystów z różnych denominacji) we współczesnym świecie, przede wszystkim na Zachodzie. W jego obliczu chrześcijanie powinni się łączyć.

Jednak część z nich dopuszcza się bestialstwa. Kto, jak nie chrześcijański papież, ma bronić krzywdzonych? 

Jan Paweł II nie zabrał głosu w konflikcie o Falklandy w 1982 roku. Nie zabierał głosu w sprawie Kosowa pod koniec lat dziewięćdziesiątych i nie zerwał wówczas stosunków dyplomatycznych z serbską Cerkwią. Oczywiście przywoływany jest wciąż Pius XII, który nie potępił jednoznacznie Hitlera. 

Dobrze, tyl, że my jesteśmy już w innym modelu cywilizacyjnym niż podczas tamtych wojen. Ze względu na komunikację ta wojna jest na wyciągnięcie ręki.

To prawda, mamy ją w smartfonach.

O wszystkim jesteśmy na bieżąco informowani. Dlatego mamy do czynienia z tak silnym zgorszeniem w związku z zachowaniem Franciszka. Jak papież, widząc to, co my widzimy, może reagować w ten sposób? 

Niektórzy próbują usprawiedliwiać go, że on nie rozumie tych wszystkich zawiłości, bo nie jest Europejczykiem. Nie wierzę w to. To jest przemyślane działanie. I trzeba szukać jego motywacji. 

Może chodzi właśnie o ten front antysekularyzacyjny z Cyrylem. Nie w tym znaczeniu, w jakim napisały Agnieszka Graff i Elżbieta Korolczuk, ale jako wspólny front chrześcijański, by przeciwstawić się odchodzeniu od wiary w Chrystusa w świecie. 

Jest to niepokojące. Bo u Cyryla widać wyraźnie związki z polityką Putina, który instrumentalnie wykorzystuje chrześcijaństwo moskiewskie do tego, żeby zbierać ziemie ruskie, ale i świętą Ruś pod swoim parasolem. Mówi o tym wyraźnie.

Putin i Cyryl mają ten sam cel – obrony swoich terytoriów.

Przed czym? Wedle Cyryla istotnie przed wartościami, które nie są „nasze”, przed „gej-Europą”, przed „zgniłym Zachodem”, który chce przejąć kolebkę prawosławia. A zatem pod wodzą Putina zbieramy ziemie ruskie, zbieramy to, co nasze, i zachowujemy integralność. To właściwie nie jest specoperacja, tylko rodzaj świętej obrony przed wszystkim, co niesie „zgniły Zachód” ze swoją demokracją i wolnością.

Czy to pasuje do Franciszka?

Nie pasuje. Kompletnie. I tu chodzi także o poziom doktrynalny. W zachodnim chrześcijaństwie przez wieki rozwijano koncepcję wojny sprawiedliwej, która z resztą jest też analizowana także poza kontekstem religijnym. Zgodnie z nią, wojna jest sprawiedliwa w trzech sytuacjach: kiedy jest obronna, interwencyjna albo prewencyjna. Prewencyjna zapobiega złu, które mogłoby się wyrodzić w coś większego. Interwencyjna jest wtedy, kiedy zło już się dzieje i trzeba zadziałać. A wojna obronna jest wtedy, kiedy trzeba bronić się przed agresorem. 

A papież odstępuje od tej koncepcji w encyklice „Fratelli tutti”, którą wydał ledwie dwa lata temu. Mówi, że w obecnych warunkach cywilizacyjnych nie ma wojny sprawiedliwej, bo każdą wojnę można tak przedstawić, maskując działania agresywne.

Ale tu nie ma wątpliwości.

I to jest to pewne zapętlenie doktrynalne, bo to rozumowanie Franciszka jest nieadekwatne do obecnej sytuacji. 

Niektórzy mówią, że Franciszek niczego innego nie robił, kiedy była wojna w Syrii. Są jednak znaczące różnice – to przede wszystkim postawa Cyryla i Putina, którzy traktują tę „specoperację” w kategoriach chrześcijańskiej świętej wyprawy. 

Kolejny bardzo ważny argument przeciw papieżowi to jego brak reakcji na to, co powiedział Putin podczas tego spędu-koncertu na Łużnikach kilka tygodni temu. Putin, by uzasadnić „specoperację” przytoczył cytat z Ewangelii według świętego Jana: „Nie ma większej miłości nad tę, gdy jak ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich”. To jedno z najważniejszych zdań w chrześcijaństwie, mieści się w nim sedno etyki chrześcijańskiej. Jest to wezwanie Chrystusa, który idzie nawet dalej niż przykazanie „miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”. I Putin uzasadnia tym zdaniem agresję! Czyli dokonuje zafałszowania przekazu chrześcijańskiego. Dopuszcza się bluźnierstwa, wykonuje karykaturę Ewangelii. A papież jako głowa największego chrześcijańskiego Kościoła na to nie reaguje. 

Tymczasem owo zdanie cytowane przez Putina w takim właśnie kontekście to z całą pewnością fałszowanie chrześcijaństwa. Z czym to się kojarzy? Mamy w Nowym Testamencie figurę antychrysta. W Apokalipsie według świętego Jana są dwie bestie. Jedna, występuje z przemocą, wychodzi z morza i miota bluźnierstwa. Druga, która jest fałszywym prorokiem, żyruje poczynania pierwszej bestii. Myśląc o tym mam nieodparte skojarzenia z tym, co się dzieje w Rosji i Ukrainie, z Putinem i Cyrylem. 

I zastanawiam się, kim w tej sytuacji jest papież? Papież, który prezentował się jako prorok. Wykonywał gesty prorockie, które nie będą miały ścisłej ekspozycji doktrynalnej w piśmie, ale mają już teraz i będą miały znaczenie w przyszłości. „Kim ja jestem, żeby osądzać gejów?”, powiedział w samolocie. 

Wielu odczytywało to jako gest profetyczny – Kościół nie zmienił doktryny, nie napisał niczego nowego, ale to już było dużo. 

Bronił uchodźców, reagował, kiedy Donald Trump stawiał mur na granicy, dał ofiarom przemocy domowej moralne prawo odejścia od przemocowców. To były ważne gesty.

A teraz coś się załamało. Bo teraz gestem profetycznym byłoby nazwanie bluźnierstwa bluźnierstwem, a on nie jest w stanie skarcić w ten sposób Putina. 

Owszem, mówi, że jest wojna, ale nie mówi, kto atakuje. Mówi, że cierpią ukraińskie dzieci i starcy, ale też rosyjscy żołnierze. 

Rozumiem, że na poziomie teologicznych rozważań teoretycznych, trzeba zawsze odróżniać grzech od grzesznika, wzywać do przebaczenia i pojednania. Ale nie można tych wezwań abstrahować od czasu i kontekstu, w którym właśnie dokonują się akty brutalnej przemocy. Pojednanie i przebaczenie jest i zawsze pozostanie imperatywem chrześcijańskim, ale pojednanie może się wydarzyć dopiero wówczas, gdy ustaje przemoc. Nie można się pojednywać z kimś, kto zadaje mi ciosy siekierą (choć można komuś takiemu przebaczyć). Pamiętać przy tym jednak należy, że przebaczenie jest prerogatywą własną ofiar. Nakazywanie im tego w momencie, gdy doświadczają brutalnej przemocy, walczą o swoją godność i życie, jest niepojęte. W przebaczeniu ważne są konteksty emocjonalne, psychologiczne, moralne. Przebaczenie nie dokonuje się na pstryk, ze względu na nakaz kościelnego autorytetu. 

Mówienie dziś o pojednaniu między Rosjanami i Ukraińcami na pewno jest przedwczesne, nieadekwatne do kontekstu, z którym mamy do czynienia. A kontekstem jest trwająca wciąż przemoc, która wymaga powstrzymania. Przemoc względem niewinnych. 

I skoro tak jest, to mam pytanie, czy chrześcijanie nie są wezwani także do tego, żeby powstrzymywać przemoc względem niewinnych za pomocą odpowiednich środków? Czy tylko do tego, by godzić się na to i nadstawiać drugi policzek? Łatwo coś takiego zalecać z Rzymu, ale czy mamy moralne prawo, by tego żądać i oczekiwać? Zerowe.

Rozsierdziło mnie, gdy w poniedziałek wielkanocny na balkonie watykańskim papież ciągle mówił o pojednaniu. Nie można o nim teraz mówić, bo to naprawdę jest gadanie in abstracto. Trzeba raczej wykonywać wszelkie zabiegi, aby przemoc ustała. 

Podobnie nieadekwatny był papieski tweet: „Wszyscy jesteśmy winni”. Z punktu widzenia teologii jest to prawda obecna w chrześcijaństwie od jego początków – wiadomo z Nowego Testamentu, że wszyscy zgrzeszyli z wyjątkiem Jezusa. Ale nie należy przywoływać dziś tej prawdy in abstracto, poza kontekstem dziejącej się wojny, w której jedni są agresorami, krzywdzicielami i oprawcami, a drudzy – niewinnymi ofiarami przemocy. My, chrześcijanie, jesteśmy bowiem wezwani do tego, żeby stać po stronie ofiar i w nich widzieć cierpiącego Chrystusa z Wielkiego Piątku.

Mam stały kontakt z przyjaciółmi we Lwowie. Schroniła się u nich czterdziestopięcioletnia uciekinierka ze wschodniej części kraju, którą zgwałciło czterech rosyjskich żołnierzy, dwudziestoletnich bandytów. Pyta – w jaki sposób ja jestem winna w tej sytuacji? Czy w odpowiedzi na to pytanie mamy występować z wyabstrahowaną od dziejącej się przemocy teologią i zamiast solidarności z ofiarami podkreślać uparcie uniwersalność grzeszności katów i skrzywdzonych? Na to naprawdę nie jest teraz dobry moment. Tak samo, jak nie jest dobrym kontekstem cytowanie tej kobiecie ustępu z Ewangelii Janowej o jawnogrzesznicy, na którą nikt nie rzucił kamienieniem. To tylko przysparza jej bólu. Nie ma sensu głoszenie ofiarom teologicznej tezy „wszyscy jesteśmy winni” w chwili, gdy one są brutalnie krzywdzone.

Dlaczego więc Franciszek zszedł z tej drogi proroka, jak to pan nazwał? 

Jak powiedziałem, nie sadzę, że papież jest złym człowiekiem, raczej tkwi w inercji systemu. Mówiliśmy o wymiarze dyplomatycznym, ekumenicznym, teologicznym, doktrynalnym. I nagle się okazuje, że facet, który zachowywał się porządnie w innych sytuacjach, przez to wszystko teraz nie jest w stanie zachować się porządnie. To jest dramat Kościoła. 

To jest kolejna odsłona tego, co ujawniło się z całą mocą w sprawie skandali pedofilskich. Nie godzę się na generalizację typu: ten Kościół to jest totalnie opresyjna, zakłamana struktura. Sam znam osobiście paru porządnych biskupów i wielu porządnych księży. Ale widzę, że gdy mają się zachować godziwie w ramach systemu, często nie umieją, nie są w stanie, ze względu na jakieś naciski, interakcje z innymi duchownymi, a także ze świeckimi wiernymi. I sami to postrzegają jako swój dramat. 

Pytanie, co z tym zrobić. Trzeba to jakoś odsłaniać. Jak? Przez lata mówiono, że skandale pedofilskie to nie jest tylko sprawa Kościoła, ale tylko tu próbuje się je tuszować, w imię „dobra Kościoła”. Odsłoniła się perwersja kapłaństwa urzędowego w katolicyzmie. 

Tłumaczenie „dobrem Kościoła” jest wpisane w naturę systemu. Narodziło się w dojrzałym średniowieczu, kiedy zapanowało przekonanie, że księża noszą w sobie sakralny autorytet boski. Poprzez święcenia kapłańskie miała się w nich dokonywać zmiana ontologiczna. Mówiono, że są drugimi Chrystusami. Z tego wyszło przekonanie, że tylko Bóg może ich sądzić, a nie świeckie trybunały. 

Ten model jest przez wieki powtarzany i dochodzimy do sytuacji z początku XX wieku, kiedy dzieci odważały się mówić o tym, że były gwałcone, a rodzice im nie wierzyli. Bo ksiądz jest drugim Chrystusem i trzeba go chronić. I to jest właśnie iluzoryczne dobro, w imię którego tuszowano pedofilię.

I teraz papież w imię iluzorycznego dobra – czy to ekumenizmu, czy to dyplomacji, czy to pewnych racji teologicznych – robi w przypadku wojny Rosji z Ukrainą coś podobnego. Widzi dobro tam, gdzie go nie ma, a powinien mieć na względzie dobro ofiar polegające na zaprzestaniu przemocy. 

To przemilczenie jest niezdarnością, która przyczynia się do eskalacji zła. Bo ta zgwałcona kobieta u moich przyjaciół we Lwowie pyta, jak papież może mówić, że wszyscy jesteśmy winni. Ona czuje i my wraz z nią też czujemy, że w ten sposób pada ona ofiarą wtórnej wiktymizacji. Papież powtarza prawdę teologiczną, która ma uzasadnienie w doktrynalnym schemacie, ale która w tym momencie jest pusta dla tak bardzo skrzywdzonego człowieka. Powinien teraz solidaryzować się z ofiarami w imię Chrystusa, próbować powstrzymać przemoc, a nie w momencie zadawania przemocy zastanawiać się nad zbawieniem zbrodniarza. Taka nieczułość na los ofiar jest skandalem i to skandalem nie tylko dla niechrześcijan, ale i w obrębie samego chrześcijaństwa.

Wygląda na to, że Kościół jest niepotrzebny. 

Nie wiem, w jakim kierunku to pójdzie, ale skandale pedofilskie, czy to, co się dzieje w związku z wojną w Ukrainie, to będzie asumpt do zmiany. Odsłoniło się coś, od czego nie jesteśmy w stanie się odwrócić. Wiemy, że ten model kapłaństwa urzędowego i tej władzy w Kościele nie może być utrzymany. Pytanie, jak to ma być zmienione i przez kogo. 

Zmiany dokonają społeczeństwa. Teraz można zapytać: po co komu Kościół? Po co komu papież?

Wielu ludzi tak myśli.

Jednak są ludzie, którzy potrzebują religii. 

Ludzie potrzebują wiary i religii. Ale czy potrzebują Kościoła rzymskiego? W chrześcijaństwie było wiele Kościołów, które umarły. Były wielkie, ważne historycznie wspólnoty, których już nie ma. Na przykład donatyści w północnej Afryce w IV wieku. Zostało po nich wspomnienie w podręcznikach. 

Czy Kościół rzymski może pójść tą samą drogą? Nie wiem. Katolicyzm do tej pory zawsze w najtrudniejszych momentach w swoich dziejach zbierał w sobie jakieś siły żywotne. Papiestwo w historii bywało naprawdę w wyjątkowych tarapatach i odradzało się. 

Jednak od kilku lat mamy zero procent nowych kleryków w niektórych seminariach duchownych w Polsce. Za piętnaście lat możemy nie mieć nowych księży. Jeżeli nie będzie reprodukcji tego modelu, coś będzie musiało go zastąpić. W tej sytuacji rozumiem zabiegi starych kardynałów, żeby się zabezpieczyć materialnie na starość. Jeżeli nie będzie młodych księży ani wiernych w kościołach, z czegoś trzeba żyć. Tak zwana Nycz Tower jest zrozumiała z tej perspektywy [śmiech].

Są więc zgliszcza symbolizowane przez to, co zostało po pożarze w paryskiej katedrze Notre Dame. Ale potrzeby duchowe zostają i myślę, że chrześcijańska opowieść o zbawieniu, śmierci, zmartwychwstaniu Chrystusa, ewangelicznych prawdach, może być ciągle atrakcyjna dla wielu ludzi. Instytucje jednak mogą upadać. Być może Watykan będzie za sto lat muzeum, dla niektórych zabawnym z powodu facetów w sukienkach ze złotymi pastorałami. 

A może ciśnienie będzie takie, jak po reformacji. Po wystąpieniu Lutra, Kościołowi rzymskiemu zajęło trzy dekady, żeby sensownie na to zareagować. A co było sensowną reakcją? Nie politykierstwo, bo szybko się okazało, że niektórzy władcy europejscy w imię partykularnych interesów politycznych odchodzili od Kościoła rzymskiego. Odpowiedzią był sobór trydencki, na którym podjęto refleksję doktrynalną. Próbowano przedstawić opowieść chrześcijańską w formule katolickiej tak, by była atrakcyjna dla ludzi i odpowiadała na ich potrzeby duchowe. Na tym polegał sukces kontrreformacji. 

Teraz należy zrobić coś podobnego. Tego jednak na pewno nie da się zrobić za pomocą obrony kostycznej tradycji, teologii kapłaństwa urzędowego, drugiego Chrystusa, autorytetu, przemocowości. Sama kosmetyka struktur kościelnych nie wystarczy. Progresiści katoliccy mówią, że koniecznością jest kapłaństwo kobiet, błogosławienie związków jednopłciowych, zmiana stosunku Kościoła do antykoncepcji, do władzy, do podziału środków materialnych. Zgadzam się z wieloma z tych postulatów, ale pytam: czy gdyby wszystko to się dokonało, ludzie naprawdę zaczęliby masowo wracać do Kościoła? To za mało, potrzebne jest zejście na głębszy poziom.

Jaki? 

Zastanawiam się, na ile diagnozy Houellebecqa są trafione, przy czym nie chodzi mi o islam francuski. Na Zachodzie, w naszej konsumpcyjno-hedonistycznej cywilizacji, mamy do czynienia powszechnie z poczuciem pustki egzystencjalnej. Kościoły tradycyjne nie są już najczęściej na to poczucie odpowiedzią, co nie znaczy, że ludzie nie szukają odpowiedzi duchowych. Szukają w różny sposób, bardzo desperacko. Szukają w religiach Wschodu. Szukają w erzacach, w kulturze terapeutycznej, o czym pisał Tomasz Stawiszyński. W coachingach, receptach na szczęście, u wróżek. W Czechach 60 procent dorosłego społeczeństwa chodzi do wróżki. Ateiści. 

Dramatem chrześcijaństwa jest to, że przestało na te potrzeby odpowiadać swoją opowieścią. Jest skompromitowane. Mam trzydziestoletnich przyjaciół, którzy mówią „nie chcemy tego”. „Ja się czułem winny, podły, zopresjonowany przez ten cały system, który jest okropny”. 

Rozumiem to. Akceptuję, ale jednak wciąż pytam, czy i jak na głębszym poziomie chrześcijańska narracja wciąż może działać. 

Wiem w każdym razie, że ona musi znaleźć nową ekspresję symboliczną. Mniej więcej tak, jak barok odpowiedział na potrzeby po wojnach religijnych. To był spektakularny teatr, sztuka, w którą ludzie wchodzili, żeby zanurzyć się ostatecznie w pewnej duchowości. I zadziało się to właśnie w kontekście poreformacyjnym. Z jednej strony, katolickie, barokowe teatrum, a z drugiej – kantaty i pasje Bacha. W obu przypadkach to wspaniałe postaci kultury i duchowości chrześcijańskiej. 

Czegoś takiego teraz brakuje. Zatem nie kosmetyka kościelnej struktury, ale właśnie tego typu poszukiwania nowych doktrynalnych ujęć oraz nowej chrześcijańskiej duchowości będą centralne w najbliższych latach.

Skandale pedofilskie, wojna w Ukrainie, brak reakcji papieża, pokazują, że system jest niewydolny, jego inercja jest na tyle posunięta, że wielu ludziom nie ma nic do zaoferowania, jest pusty i gorszący. To jest dramat, ale on już prowadzi do poszukiwań czegoś innego. 

I w tym kontekście niezdarność papieża Franciszka może okazać się impulsem do reformy.

Myślę, że tak. Najpewniej tak zapamiętamy tę jego prorocką nieudolność podczas tej wojny. Tomasz Terlikowski opowiada, że Pius XII był nazywany papieżem Hitlera, tak Franciszek będzie papieżem Putina. Nie wiem, czy tak będzie, bo jest cały publicystyczny horyzont, ale postawa papieża będzie oceniana jako dramatyczna nieudolność. 

Mam poczucie zawodu i smutku. Odsłania się perwersja strukturalna, a brakuje sensownej odpowiedzi papieża, który milcząc w tej kwestii, przez wielu odbierany jest jako zdegradowany, przemocowy autorytet. Po raz kolejny objawia się jakaś przemoc związana z sakralnym autorytetem.