Hell is empty and all the devils are here.
William Szekspir, „Burza”
Na początku było słowo. Film Eggersa otwierają słowa przepowiedni wypowiedziane chrypliwym głosem czarownika (Willem Defoe, który na ten tembr uczciwie zapracował). W ten sposób rozwija się uniwersalna, lecz niezwykle krwawa historia zemsty, którą syn starego króla, Aurvandila (Ethan Hawke) uczynił sensem swojej egzystencji. To historia stara jak świat, która przypomina wiele innych tekstów kultury (od „Hamleta” po „Króla lwa”), lecz w „Wikingu” wyróżnia ją sugestywność historiozoficznej wizji. Za każdym królestwem i dynastią kryje się jakiś mit. Mit może być kłamstwem lub wizją opętanego szamana, ale to on jest jedyną siłą, która popycha historię do przodu, a ludziom każe osiągać cele – niezależnie od trupów, które w filmie Eggersa szczególnie gęsto po drodze się ścielą.
Wydaje się, że Eggers poszedł dalej niż którykolwiek z reżyserów filmowych, opowiadając w tak brudny, okrutny i niepokojący sposób historię wikingów. Postaci są tu niemal zezwierzęcone, tkwią we władzy popędów: władzy i biologii. | Krzysztof Siwoń
Wieki ciemne
Scenariusz „Wikinga” powstał we współpracy reżysera oraz Sjóna (właśc. Sigurjón Birgir Sigurðsson). Islandzki literat nasycił tę historię nawiązaniami do nordyckich legend i wierzeń. Warto odnotować: słowo „wiking” kojarzy się raczej z konkretnym typem wojownika, podczas oryginalny tytuł filmu („The Northman”) kładzie nacisk na odrębną tożsamość ludzi z północy. Scenarzyści zatroszczyli się o zbudowanie realiów: od nawiązań do systemów religijnych Skandynawii po elementy języka Normanów.
W takim podejściu spotyka się szacunek dla folkloru i nie mniej legendarna skłonność Eggersa do zachowania autentyzmu inscenizacji. Aby zrozumieć dbałość amerykańskiego reżysera o filmowe detale wystarczy wspomnieć kostiumograficzny pietyzm z „Wiedźmy” [2015] lub tytaniczną pracę, jaką wykonali dialect coachowie z dwójką aktorów „The Lighthouse” (Robert Pattinson i Willem Defoe popisują się tu marynarską angielszczyzną rodem z Nowej Anglii, szczękając przy tym niczym dwa zardzewiałe garnki).
Wikingowie wciąż wędrują w popkulturze, dlatego surowy autentyzm filmu Eggersa stanowi jego mocną stronę – zwłaszcza w konfrontacji z serialową wizją „Wikingów” [2013–2020] czy komiksową wersją wierzeń nordyckich z filmu „Thor: Ragnarok” [2017]. Występujący w tytułowej roli Alexander Skarsgård to dziki mściciel. Jego namiętności i fatalistyczne zaślepienie pochodzą z zupełnie innej bajki niż kulturystyczny heroizm Chrisa Hemswortha (filmowego boga wyposażonego w potężny młot). Porównanie obu kreacji jest właściwie niesprawiedliwe. Wydaje się, że Eggers poszedł dalej niż którykolwiek z reżyserów filmowych, opowiadając w tak brudny, okrutny i niepokojący sposób historię wikingów. Postaci są tu niemal zezwierzęcone, tkwią we władzy popędów: władzy i biologii. To niezwykłe, że nawet tak wielką gwiazdę jak Nicole Kidman zdołał Eggers odrzeć z glamouru. Jednakże gwałtowne namiętności cechują przede wszystkim postacie mężczyzn: od rannych starców pragnących zginąć w bitwie po „ludzkie szczenięta” spragnione inicjacji w krwawą dorosłość.
To także seans kinowego mistycyzmu, który odświeża odwieczny konflikt pomiędzy kinem atrakcji a kinem narracji. O ile serialowi „Wikingowie” wciągają nas jako saga o nordyckich dynastiach i intrygach władców, o tyle kinowy „Wiking” ma ambicje rzucić nas na kolana olśniewającymi kadrami i basowym hukiem. | Krzysztof Siwoń
Wagnerowski ton
„Wiking” to podręcznikowy przykład spektaklu audiowizualnego. Seans tego filmu dostarcza o wiele więcej doznań wizualnych i dźwiękowych niż satysfakcji ze śledzenia fabuły. Przepowiednia, zbrodnia, przysięga zemsty, droga wojownika (łącznie z wyznaczeniem misji, spotkaniem mędrca i ukochanej) – to morfologia bajki magicznej w czystej postaci. Fabularna oś filmu Eggersa to zatem raczej przewidywalna wędrówka przez znane miejsca. Nawiasem mówiąc, o ile pierwszy akt niezwykle sprawnie przedstawia osoby dramatu i rozpędza motory ich działania, to finał wydaje się przeciągnięty, ciężki i patetyczny, niemal jak w dramatach muzycznych Richarda Wagnera.
Ale nie to jest najważniejsze. „Wiking” to przede wszystkim gra świateł i kolorów w głębokich otchłaniach prastarych świątyń, to surowy, a zarazem sugestywny krajobraz Islandii, który buduje nastrój filmu. Krótkie, rwane, krwawe i rytmicznie cięte ujęcia mordów. Znaczna część zdjęć do filmu utrzymana jest w bardzo niskim kluczu oświetlenia. Co charakterystyczne, najjaśniejsze sceny mają charakter wizyjny: ujęcia drzew genealogicznych i rozpędzonych Walkirii. Ta choreografia mogłaby się znaleźć w niejednej inscenizacji „Pierścienia Nibelunga” Wagnera.
Co nie mniej ważne, również aura dźwiękowa jest tu niezwykle oryginalna i wychodząca daleko poza klasyczne konwencje Hollywood. Tylko jeden temat muzyczny przypomina słynny motyw perkusyjny ze ścieżki dźwiękowej „Wikingów” Ramina Djawadiego. Poza tym w filmie Eggersa słyszymy kompozycje tandemu kompozytorskiego Robin Carolan–Sebastian Gainsborough ociekające dronowym brzmieniem, zaskakujące nieoczywistymi aranżacjami i niepokojącą artykulacją (twórcy muzyki przyznali, że Eggers częstował ich przed realizacją filmu klasykami sonoryzmu – Pendereckim czy Ligetim). Wojenne trąbki zawodzą jakby przytłumione zaschniętą krwią, a pogłos gongów grzęźnie w gęstej atmosferze filmu. Osobną atrakcję stanowią ponadto głosy samych aktorów – a występ Björk w roli Wieszczki skrzeczącej słowiańskim akcentem stanowi wartość samą w sobie.
***
„Wiking” to dzieło reżysera, który przypieczętował swój status filmowego autora dysponującego oryginalnym arsenałem stylistycznym. To także seans kinowego mistycyzmu, który odświeża odwieczny konflikt pomiędzy kinem atrakcji a kinem narracji. O ile serialowi „Wikingowie” wciągają nas jako saga o nordyckich dynastiach oraz intrygach władców, o tyle kinowy „Wiking” ma ambicje rzucić nas na kolana olśniewającymi kadrami i basowym hukiem. Owszem, fabuła Eggersa stanowi przy okazji aktualizację europejskich mitów i legend – ale czy po taką lekcję z dziejów Europy chodzimy do kina?
Film Roberta Eggersa można też oglądać jako kolejną odsłonę rywalizacji pomiędzy wielkim i małym ekranem. Szeroki krajobraz Islandii i wysmakowane detale rodem z wikińskich rytuałów to atrakcje przeznaczone do oglądania w kinie, które w domowych warunkach raczej nie wybrzmią z równą mocą szerokiego kadru oraz przestrzennego dźwięku. Fabuła wydaje się tu tylko szkieletem, wokół którego snuje się spektakularna opowieść. Nie daje mi spokoju tylko jedno pytanie: czy seans kinowy rzeczywiście musi trwać tak długo, abyśmy uznali go za atrakcje większego formatu niż wieczór z Netflixem?
Ikona wpisu: Ruben Vanderhoydonk; flickr.com