Łuk moralnego wszechświata
W Ameryce wybuchł skandal. Portal „Politico” opublikował przeciek z Sądu Najwyższego, zawierający projekt orzeczenia w sprawie dotyczącej prawa aborcyjnego. Kontrowersje budzi jednak nie tylko fakt przecieku, lecz przede wszystkim treść dokumentu. Od wyroku SN w sprawie Roe v. Wade z 1973 roku aborcja jest legalna w całych Stanach Zjednoczonych. Na poziomie stanowym można wprowadzić pewne ograniczenia prawne, jeśli chodzi o jej dostępność, ale jedynie w ograniczonym zakresie. Tymczasem z przecieku wynika, że konserwatywna większość sędziów zamierza odrzucić dotychczasową linię orzeczniczą. Teraz decyzja w sprawie prawa aborcyjnego ma należeć w całości do władz ustawodawczych poszczególnych stanów.
Patrząc abstrakcyjnie, nie ma w tym niczego złego. W gruncie rzeczy to lepiej i bardziej demokratycznie, gdy ważne sprawy prawne są kwestią debaty publicznej i głosowania w parlamencie, a nie kontrowersyjnej decyzji sądu. W praktyce jednak sprawa jest bardziej skomplikowana, choćby z tego powodu, że amerykańskiemu systemowi wyborczemu bardzo daleko do proporcjonalności. Nowy wyrok z pewnością będzie więc oznaczać poważne ograniczenia w dostępie do aborcji w tych częściach kraju, gdzie większość ma Partia Republikańska, niezależnie od tego, co sądzi na ten temat większość wyborców – która ogółem popiera dotychczasowy stan prawny.
Takie orzeczenie nie jest w pełni zaskakujące. To prawda, spośród pięciorga sędziów, którzy prawdopodobnie podpiszą się pod opinią, aż czterech mówiło w przeszłości publicznie, że uznaje wyrok w sprawie Roe v. Wade za stały element amerykańskiego porządku prawnego. Jednak w ostatnich dekadach zarówno stosunek do aborcji, jak i wybór sędziów Sądu Najwyższego, w coraz większej mierze odpowiadał pogłębiającym się podziałom partyjnym – puentę można sobie dopowiedzieć.
Martin Luther King Jr. powiedział kiedyś, że „łuk moralnego wszechświata jest długi, ale zagina się w stronę sprawiedliwości”, a za nim lubił to powtarzać Barack Obama. W takim razie w naturalny sposób rodzi się pytanie, czy na pewno miał rację, czy historię społeczną świata zachodniego również w przyszłości będzie można przedstawiać w kategoriach postępu. I czy obalenie orzeczenia mającego historyczne znaczenie dla praw kobiet w USA, na co amerykańska prawica ciężko pracowała przez kilka dekad, może być tylko elementem większego procesu – wyłaniania się świata postliberalnego.
Trzy znaczenia postliberalizmu
Postliberalizm może znaczyć wiele różnych rzeczy. Angielski filozof John Gray przekonywał w pracy „Post-liberalism: Studies in Political Thought” z 1993 roku, że wraz z zakończeniem zimnej wojny będziemy mieli do czynienia z powrotem nacjonalizmów i stosunków międzynarodowych opartych na zasadzie równowagi sił, a wraz z tym zmianie musi ulec również myślenie liberalne. Pisząc o postliberalizmie, miał na myśli stanowisko, zgodnie z którym idea postępu politycznego jest iluzją odziedziczoną przez liberalizm po chrześcijaństwie, zaś liberalny sposób życia nie może liczyć na uniwersalne oddziaływanie, ponieważ jest wytworem konkretnych warunków historycznych i kulturowych. W warunkach ponowoczesności nie może on oprzeć się na stabilnym gruncie – zasadach religii albo rozumu – a zatem pozostaje rozumieć go jako zbiór wrażliwych tradycji politycznych i kulturowych, które z czasem mogą odejść w przeszłość.
Tego rodzaju sposób myślenia sugerował, że liberalizm powinien przemyśleć własne założenia polityczne w warunkach ponowoczesności, przyjmował jednak liberalny sposób życia jako wartościowy. Inaczej jest w przypadku projektów politycznych, które współcześnie określają się mianem postliberalnych. Zwykle chodzi tutaj o projekty obalenia demokracji liberalnej i zastąpienia jej innego rodzaju porządkiem politycznym, które przybierają różne odcienie prawicowości.
Współczesny rosyjski faszysta Aleksandr Dugin, o którym pisałem w tym miejscu przed tygodniem, podobnie jak Gray, rozumie przez postliberalizm sytuację, która wykształciła się po upadku Związku Radzieckiego, w której to liberalizm został sam na placu boju, pokonawszy faszyzm i komunizm – i nie ma już globalnego ideologicznego przeciwnika. Jednak zdaniem Dugina liberalizm stał się w tym momencie „totalitarny”, obrócił się przeciwko wolności, dążąc do wykluczenia swoich przeciwników – i dlatego należy go zniszczyć w imię poszerzenia władzy Rosji.
Z kolei szereg zachodnich autorów określa mianem „postliberalizmu” ideę porządku politycznego, który powinien zastąpić demokrację liberalną. Filozof Patrick Deneen, autor bodaj najpopularniejszej krytyki liberalizmu w ostatnich latach (którą recenzowałem tutaj), nawołuje do budowy porządku odwołującego się do antycznych cnót i opartego na idei dobra wspólnego, choć bez szczegółów.
Postliberalizm jako przykrywka
Bardziej wyraźnie określa swoje cele Adrian Vermuele, profesor prawa z Harvardu i autor wydanej niedawno książki „Common Good Constitutionalism”. Opowiada się on mianowicie za integralizmem katolickim, czyli przyjmuje, że prawo i polityka powinny odzwierciedlać wynikającą z religii wizję dobra. Kilka miesięcy temu Vermuele postanowił streścić postulaty postliberałów w jednym tweecie w odpowiedzi na – jak stwierdził – uporczywe „pytania o to, czego dokładnie chcą postliberałowie”. Wedle jego wyjaśnienia owe postulaty brzmią następująco: „zakazać pornografii, zakazać pozytywizmu, prawo szabatu, solidaryzm gospodarczy i korporatyzm, sprawowanie pieczy nad naturą etc. etc.” – przy czym fragment „etc. etc.” nie jest może najbardziej fortunną ani uspokajającą odpowiedzią na pytanie o to, czego dokładnie chcą postliberałowie.
Hasło postliberalizmu może pełnić rolę wygodnego przebrania. Z pewnością sugeruje ono, że z liberalnym porządkiem politycznym coś jest nie tak, ale poza tym może oznaczać cokolwiek. I jeśli nie zawsze jest jasne, co z niego wynika, to przypuszczalnie z tego powodu, ze krytyk nie za bardzo potrafi określić, o co mu właściwie chodzi albo powiedzenie tego publicznie w sposób otwarty okazałoby się problematyczne.
A zatem, na przykład, czy postliberalizm stosuje przemoc polityczną? Według deklaracji autorów odwołujących się do tego terminu, raczej jej nie stosuje. Ale jak w takim razie wprowadza w życie własną wizję wspólnego dobra, która ma górować nad liberalną koncepcją pluralizmu społecznego, tolerancji politycznej i ochrony praw jednostki? I jakie są granice jego władzy, jeśli wywodzi je z tajemniczego ideału najwyższych wartości, a nie z demokratycznego porozumienia między ludźmi?
Radykalna prawica w działaniu
Wizje świata po liberalizmie opisuje Matthew Rose w wydanej niedawno książce „A World After Liberalism: Philosophers of the Radical Right”. Autor wysuwa przypuszczenie, że żyjemy w „momencie postliberalnym”, w którym liberalizm traci władzę nad wyobraźnią polityczną świata zachodniego. Sugeruje: „posłuchajmy uważnie, poczytajmy starannie, zignorujmy szum z mediów społecznościowych, a wykryjemy zmianę pokoleniową na intelektualnej prawicy. Młodzi konserwatyści szukają nowej teoretycznej podstawy dla naszej polityki”.
Rose przedstawia więc postliberalne projekty polityczne, które jego zdaniem inspirują lub będą inspirować współczesną radykalną prawicę. Pisze o filozofii znanego z tezy o „zmierzchu Zachodu” Oswalda Spenglera, włoskiego teoretyka faszystowskiego Juliusa Evoli, amerykańskiego radykała okresu zimnej wojny Francisa Parkera Yockey’a, francuskiego piewcy poganizmu Alaina de Benoista oraz proroka nacjonalistycznego zwrotu w amerykańskiej Partii Republikańskiej Samuela Francisa.
Rzeczywiście, w myśli tych autorów można znaleźć pewne idee wprowadzane współcześnie do polityki przez skrajną prawicę. Żyjący najwcześniej z nich wszystkich Spengler, który zmarł na zawał serca w 1936 roku, był przeciwnikiem uniwersalizmu i zwolennikiem relatywizmu kulturowego. Zgodnie z tym poglądem, poszczególne kultury posiadają własne standardy moralne, które są ważne jedynie na ich gruncie, przy czym cechą kultury zachodniej jest dążenie do wielkości, pragnienie „czegoś więcej”. Tyle że Zachód rzekomo upada i zastąpią go inni (może Rosja? – dumał Spengler), podobnie jak we współczesnej idei „wielkiego zastąpienia” białej chrześcijańskiej większości przez rosnące mniejszości, do której odwołują się politycy tacy jak francuski kandydat na prezydenta Eric Zemmour.
Urodzony na przełomie XIX i XX wieku Evola – poza tym, że po drugiej wojnie światowej twierdził, iż faszyzm niepotrzebnie szukał poparcia ludu, ponieważ prawdziwy wódz powinien inspirować masy do uległości, zaś „prawdziwa prawica” jeszcze nie nadeszła – przedstawiał wizję życia podporządkowanego rytuałowi i Tradycji. Podobnie jak współczesna radykalna prawica, utożsamiał ze sobą komunizm i liberalizm, przekonując, że mają one wspólne cele, a różnica między nimi polega jedynie na przyjmowanych metodach. Wyobrażał sobie również antyliberalną międzynarodówkę, opartą na wydawnictwach, fundacjach, klubach i dawnej arystokracji, która powinna wyglądać kryzysu demokracji, aby w odpowiednim momencie zbudować nowy porządek.
W przypadku Yockeya ciekawszy od twórczości wydaje się jego życiorys społecznego wyrzutka prowadzącego w czasach zimnej wojny życie w ukryciu przed służbami i podróżującego po świecie na fałszywych papierach – czasem pracującego jako gigolo, innym razem jako urzędnik propagandy w egipskim ministerstwie, pracownik kubańskiego czasopisma albo tajny kurier w bloku wschodnim. Ostatecznie Yockey (prawdopodobnie) popełnił samobójstwo w areszcie, w wieku 42 lat. W jego myśleniu najważniejszym wątkiem był antysemityzm, który prowadził go do krytyki tego, co dzisiaj określa się mianem „marksizmu kulturowego” – idei, że uprawiana przez (żydowskich) intelektualistów krytyka kultury prowadzi do zniszczenia Zachodu.
Z kolei Benoist, którego chętnie cytuje Dugin, jest pewnie jednym z prekursorów współczesnego nurtu postmodernistycznej prawicy. Jako zwolennik idei politeizmu wartości, przekonuje on, że prawicowa polityka powinna wywodzić się z nominalizmu – czyli stanowiska, według którego znaczenie słów jest kwestią konwencji, a nie rzeczywistości. Zdaniem myśliciela pozwala to ukazać różnorodność świata, w którym istnieją lokalne tradycje i cała paleta społecznych nierówności. W latach dziewięćdziesiątych Benoist pisał, że postliberalne ruchy polityczne będą wykraczać poza podział na prawicę i lewicę, atakując liberalizm z pozycji narodowych.
Natomiast chyba najciekawszy – po części dlatego, że najmniej znany – wydaje się Francis, który w napisanej w latach dziewięćdziesiątych, a wydanej pośmiertnie dopiero w 2016 roku książce, w gruncie rzeczy przewidział program polityczny Donalda Trumpa i wyobraził sobie wspierającą go koalicję społeczną białych wyborców z klasy średniej, którzy czują się jak obcy we własnym kraju.
Wielkość słabych mężczyzn
Chociaż Rose twierdzi, że opisuje projekty polityczne radykalnej prawicy, taka deklaracja budzi pewne wątpliwości. Autor ma rację, że warto uważnie studiować idee ruchów skrajnych, ponieważ w pewnym momencie mogą wejść one do głównego nurtu polityki. Ludzie, którzy przebierają się w szaty postliberałów, również mogą pokazać bardziej radykalne oblicze. O ile jednak łatwo powiedzieć, przeciwko czemu protestuje skrajna prawica, a także można wymienić niektóre jej przekonania, takie jak pochwała rasizmu, trudno do końca powiedzieć, o jaki właściwie projekt polityczny tutaj chodzi.
Na czym polega obrona nierówności odziedziczonych, można przynajmniej zrozumieć. Na przykład, szlachta będzie twierdzić, że jej panowanie jest czymś naturalnym, ponieważ boska wola albo szczególne pochodzenie daje jej tytuł do wyższej pozycji społecznej. W praktyce zyskała ona taką pozycję w drodze przemocy i zawłaszczania majątku, a także wyzyskiwania niższych warstw społecznych. Przyjmowanie w takiej sytuacji stanowiska konserwatywnego, czyli usprawiedliwianie przywileju wynikającego z urodzenia, jest dość żałosne, ale możliwe do pojęcia – jest to po prostu obrona historycznej grabieży.
Jednak współcześnie, kiedy władza arystokracji została obalona, program radykalnej prawicy zdaje się kompletnie absurdalny i arbitralny. Po pierwsze, kto mianowicie miałby teraz dobrać się do władzy z tytułu własnej wielkości i jakimi właściwie środkami? Po drugie, załóżmy nawet, że cała ta skrajnie prawicowa litania skarg i zażaleń zostałaby wysłuchana – biali będą dominować, prawa kobiet zostaną ograniczone, wolność słowa i wolność religijna zostanie zlikwidowana, globalizacja zatrzymana, migracje zakazane, a gospodarka będzie ogółem sterowana przez państwo. No i co wtedy, co dalej, gdzie tu jest wybitność, czy to już? Przecież miało być „coś więcej”.
Nie jest to więc z pewnością projekt zdziałania czegoś wielkiego, a może wręcz przeciwnie – wygląda to raczej na program mężczyzn słabych i zdesperowanych, którzy swoją ostatnią życiową szansę pokładają w zniewoleniu, wydaleniu lub zabiciu konkurentów. Jakie pozytywne wartości z tego wynikają i komu to służy, poza autorami takich koncepcji, których najwidoczniej nie kochała matka i ktoś powinien z nimi o tym porozmawiać, trudno określić.
W służbie autentyczności
Cóż, w teorii istnieje przynajmniej jedna taka wartość. Chociaż Rose pisze o ideach skrajnej prawicy, to można odnotować, że jest pewna rzucająca się w oczy cecha, która łączy myśl radykalnej prawicy z ideami lewicowymi – jest nią mianowicie przyznanie szczególnego miejsca ideałowi autentyczności. Zarówno więc Benoist czy Dugin, jak i ktoś taki jak Herbert Marcuse – jeden z najważniejszych filozofów czasu rewolucji kulturowej lat sześćdziesiątych – będą mówić z najwyższym uznaniem o znaczeniu życia autentycznego.
Tyle że autorzy prawicowi i lewicowi czynią to w przeciwnych celach. W obu scenariuszach chodzi o swego rodzaju wyzwolenie, przy czym w pierwszym przypadku zasada autentyczności jest przede wszystkim narzędziem zniszczenia demokracji liberalnej, a w drugim przypadku ma być celem samym w sobie. Prawica proponuje mianowicie odrzucenie „poprawności politycznej” i zburzenie dotychczasowego ładu. Natomiast lewica proponuje emancypację z opresyjnego porządku społecznego do porządku pozbawionego opresji. Różnica polega na tym, że dla prawicy naturalnym stanem ludzkości jest konflikt i nierówność, podczas gdy lewica ma nadzieję na ustanowienie harmonii między ludzkimi potrzebami i pragnieniami a życiem społecznym.
Jeśli mówię, że w wersji prawicowej zasada autentyczności jest przede wszystkim wygodnym narzędziem niszczenia dotychczasowego porządku, to przede wszystkim z tego powodu, że w prawicowym postliberalizmie autentyczność może przetrwać jedynie w ograniczonej postaci; wciąż istnieje, ale nie na poziomie indywidualnym. Naprawdę autentycznie może działać jedynie przywództwo polityczne. Pozostali muszą zgodzić się z decyzjami kierownictwa politycznego – znaleźć sobie miejsce pełniąc prawdziwie „autentyczną”, tradycyjną rolę społeczną albo podporządkować się rzekomej (autentycznej, rzecz jasna) woli narodu.
W tym kontekście można powiedzieć, że liberalizm przybiera podwójne oblicze. Z jednej strony, opowiada się za ludzką autonomią i wolną ekspresją. Ale z drugiej strony, stoi po stronie nieautentyczności, ponieważ tego wymaga cywilizacja – zgodnie z argumentem, że gdyby wszyscy byli zawsze autentyczni, to niczego nie dałoby się zbudować. Liberalizm przyjmuje więc rozróżnienie na sferę prywatną i publiczną, w związku z którym prywatna autonomia musi nieraz ustąpić celom publicznej solidarności, czyli regułom polityki demokratycznej. Tego rozróżnienia nie sposób usunąć inaczej niż przez przemoc.
Postliberalizm a PiS
Wieloznaczność terminu „postliberalizm” dobrze współgra z polityką PiS-u, którą nie tak łatwo zaszufladkować. Z pewnością istnieją pewne właściwości projektu politycznego PiS-u, które zbliżają go do radykalnie prawicowych wizji opisywanych przez Rose’a. PiS próbuje przekraczać tradycyjny podział na prawicę i lewicę, a zamiast tego przyjmuje opozycję wprost wobec liberalizmu. Odrzuca również moralny uniwersalizm na rzecz nacjonalizmu. Jest też w pewnych aspektach formacją rewolucyjną, a nie konserwatywną – mówi choćby o potrzebie swego rodzaju kontrrewolucji kulturowej przeciwko zgniłemu Zachodowi.
Jednocześnie, istnieją co najmniej dwie istotne różnice. Bodaj najbardziej charakterystyczną cechą opisywanej przez Rose’a radykalnej prawicy jest przekonanie o fundamentalnej nierówności ludzi – idea, że to elita silnych powinna przewodzić słabym. W wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego pojawia się pokrewny motyw podziału na ludzi bardziej i mniej uprawnionych do rządzenia – z jednej strony jest „obóz patriotyczny”, a z drugiej ludzie, którzy mają zdradę narodową „jakby w genach”. Z punktu widzenia programu politycznego nie chodzi tu jednak o ideę rządów silnych nad słabymi, co prowadzi zwykle do jawnego odrzucenia zasady demokratycznej, a wręcz przeciwnie – to PiS twierdzi, że staje po stronie słabszych przeciwko silnym, czyli establishmentowi, sędziokracji czy postkomunistycznym układom.
W praktyce ludzie władzy są obecnie traktowani w szczególny sposób, w związku z czym zasady nie zawsze są równe dla wszystkich. Ale jest to raczej kwestia głęboko rozwiniętego klientelizmu niż coś na kształt systemu kastowego. Innymi słowy, żeby zyskać dostęp do konfitur, wystarczy popierać odpowiednią partię. Mniej jak radykałowie Rose’a, a bardziej jak dwuznaczni postliberałowie w rodzaju Deneena, PiS nie opowiada się przeciwko zasadzie wolności ani szeregowi konkretnych swobód obywatelskich – przynajmniej, dopóki nie wchodzą one w konflikt z bieżącymi celami władzy.
Prawica przeciwko chrześcijaństwu
Druga różnica dotyczy stosunku do chrześcijaństwa. Wspólną cechą radykalnej prawicy, której myślenie przybliża Rose, jest mianowicie antychrześcijaństwo. Benoist miał przekonywać, że niepożądana rewolucja społeczna „zaczęła się od chrześcijaństwa, dojrzała za liberalizmu i znalazła kulminację w globalnym kapitalizmie”. Z kolei Francis pisał, że „chrześcijaństwo jest wrogiem Zachodu i rasy, która je stworzyła” – jako siła otwierająca drogę do upadku wszystkich tradycyjnych hierarchii. Chrześcijaństwo jest w tym sposobie myślenia blisko związane z liberalizmem – atak na liberalizm musi więc oznaczać również atak na religię, która go zrodziła.
To mogłoby sugerować, że konserwatyści, którzy wiążą nadzieje z radykalną prawicą, powinni przemyśleć swoje stanowisko. Powinni szukać współpracy z liberalizmem, który opowiada się za tolerancją religijną, a nie prawicowymi radykałami, którym chrześcijaństwo krępuje tylko ręce. W innym razie konserwatyści szykują sobie sznur – albo będą patrzeć, jak prawica punkt po punkcie odrzuca chrześcijaństwo, albo sami staną się poganami. W tym kontekście również liberalizm może wyciągnąć rękę do konserwatystów – jako następca i spadkobierca chrześcijaństwa, który mieści w sobie więcej prawd niż poszczególne wyznania i gwarantuje wiernym swobodę religijną.
Jeśli jednak postliberałowie poszliby konsekwentnie drogą religijną, jak chcą Deneen i Vermeule, również to nie gwarantuje dobrych moralnie wyników. W praktyce społecznej religia nie reprezentuje przecież wyłącznie tego, co dobre i piękne – dość powiedzieć, że współczesne rosyjskie prawosławie ma twarz Cyryla i Putina. Idea dobra wspólnego nie wystarczy – przydaje się również podział i równowaga władz, a także kilka innych praw i wolności obywatelskich.
Fikcja postliberalnej konstytucji
Na koniec możemy więc wrócić do Roe v. Wade. Warto zwrócić uwagę, że amerykański Sąd Najwyższy i polski Trybunał Konstytucyjny przyjęły w sprawie aborcji odmienne strategie orzecznicze. O ile na ostateczny wyrok amerykańskiego sądu musimy jeszcze poczekać, to jak na razie nie mówi on, że aborcja jest nielegalna, lecz przerzuca decyzję na parlamenty stanowe – a zatem w celu ograniczenia praw kobiet odwołuje się do zasady demokratycznej.
Z kolei Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej przedstawił inspirowaną religijnie interpretację ustawy zasadniczej – ogłosił, że konieczność zaostrzenia prawa aborcyjnego wynika wprost z Konstytucji, a zatem nie podlega głosowaniu. PiS nie ma głosów do zmiany Konstytucji ani odwagi, żeby przegłosować w Sejmie radykalne zaostrzenie prawa aborcyjnego, co byłoby społecznie niepopularne, więc odwołuje się do moralnego oszustwa – że postliberalizm już obowiązuje i można go wywieść z liberalno-demokratycznej konstytucji.