Właśnie wydana po polsku książka Patricka Deneena „Dlaczego liberalizm zawiódł?” to jedna z najpopularniejszych krytyk liberalizmu opublikowanych w ostatnich latach. Jest to właśnie krytyka – autor nie tyle wpisuje się w nurt książek, które diagnozują upadek porządku liberalnego, co wysuwa wobec niego zarzuty i twierdzi, że zawiódł, ponieważ musiał zawieść. A zrobił to „nie dlatego, że mu się nie udało, lecz dlatego, że był sobą”. Jednocześnie autor dodaje nieco enigmatycznie, że chociaż liberalizm zawiódł, to jeszcze się nie skończył.
Szlachetne kłamstwo?
Książka Deneena zawiera szereg interesujących obserwacji na temat współczesnego liberalizmu. Jedna z nich dotyczy tego, że „liberalizm był uzasadniony, uzyskując powszechne poparcie jako przeciwnik i alternatywa dla starej arystokracji. Zaatakował dziedziczone przywileje, obalił przypisane role gospodarcze i zniósł ustalone pozycje społeczne, propagując zamiast tego otwartość opartą na wyborze, talencie, możliwości oraz przemyśle. Paradoksalnie stworzył jednak nową arystokrację” – w procesie, w którym dzieci bogatych idą na najlepsze uniwersytety, zawierają między sobą małżeństwa, zajmują najwyższe stanowiska, a następnie mechanizm ten odtwarzają następne pokolenia. Owej diagnozie towarzyszy w innym miejscu ładna myśl, że „samooszustwo liberałokracji nie jest, ogólnie mówiąc, ani złośliwe, ani przebiegłe. Liberalizm jest prawdopodobnie pierwszym ustrojem, który wprowadził w życie odmianę «szlachetnego kłamstwa» zaproponowanego przez Platona w «Państwie», którego teza zakłada nie tylko to, że rządzący mogą opowiedzieć bajkę o naturze ustroju, lecz co ważniejsze, że klasa rządząca też będzie w nią wierzyć”.
Inna obserwacja dotyczy tego, że „logika liberalizmu zakłada niemalże nieograniczoną ekspansję państwa i rynku”. Jak pisze autor, we współczesnych warunkach społecznych możliwy jest równoczesny wzrost indywidualizmu oraz etatyzmu – za cenę rozpływania się instytucji średniego rozmiaru, takich jak lokalne samorządy czy więzi sąsiedzkie. Jest to linia myślenia, którą rozważali w przeszłości socjologowie, a którą można by przedstawić następująco: chociaż wraz z rozwojem demokracji liberalnej rośnie sfera indywidualnej autonomii, to jednocześnie proces ten nabiera coraz większego znaczenia politycznego. Dzieje się tak dlatego, że indywidualne żądanie autonomii generuje w demokracji liberalnej roszczenie do ochrony prawnej przez państwo. Kosztem bezpośrednich relacji międzyludzkich rośnie zatem sfera relacji społecznych, które reguluje prawo państwowe. Zyskują zatem dwaj aktorzy: jednostka oraz państwo. Jednocześnie rośnie znaczenie myślenia utylitarnego, nakierowanego na cel, w związku z czym ważniejsza staje się także rola techniki oraz pieniądza, a relacje międzyludzkie są coraz bardziej wymierne oraz interesowne. Niemiecki filozof Jürgen Habermas mniej więcej pół wieku temu pisał w tym kontekście o procesie kolonizacji świata życia – świata codziennych, nierefleksyjnych relacji międzyludzkich – przez bezosobowe systemy, których niepowstrzymana dynamika prowadzi do wzrostu znaczenia racjonalności technicznej: nazwania, opisania, zmierzenia i proceduralizacji relacji społecznych, które istniały wcześniej w postaci niecelowej i nieskodyfikowanej.
Błędy i wypaczenia
Jednak ogólny problem polega na tym, że krytyka Deneena jest w różnych momentach fałszywa, nie trafia w punkt albo pozostawia niedopowiedzenia. Po pierwsze, jeśli Deneen pisze, że „liberalizm zakłada, że wypuszczenie kobiet z domu jest równoznaczne z wyzwoleniem”, to po prostu nie pisze prawdy, bo kwestia równości między kobietami a mężczyznami ma więcej wymiarów. Po drugie, niekiedy Deneen w nieuzasadniony sposób uogólnia lokalne zjawiska społeczne na liberalizm jako taki. Na przykład wytworzenie się w edukacji i biznesie „nowej arystokracji”, o której wspomniałem na początku, jest szczególnie widoczne w systemie edukacyjnym i gospodarczym Stanów Zjednoczonych, ale niekoniecznie „w liberalizmie”. Nie całkiem jest to też rodzaj bajki, w którą bezwiednie wierzą elity, skoro o problemie „nowej arystokracji Ameryki” pisał w 2015 roku na okładce liberalny „The Economist” – na rok przed publikacją książki Deneena. Co więcej, nawet jeśli obarczymy liberalizm winą za wzrost złożoności wiedzy, który wymaga pewnej profesjonalizacji i specjalizacji na rynku pracy, to powstanie „nowej arystokracji” nie będzie zjawiskiem typowym dla porządków liberalnych (ponieważ występuje choćby w większości porządków autorytarnych, gdzie pozycja blisko władzy oznacza szczególne przywileje), zaś rzeczywistość alternatywna polega na życiu w świecie pozbawionym owej wiedzy. Po trzecie, Deneen nierzadko krytykuje liberalizm za zjawiska, które mają głębsze źródła – i które pozostaną aktualne, przypuszczalnie w bardziej brutalnej wersji, nawet wówczas, jeśli upadną liberalne instytucje. Autor nie rozważa także praktycznych alternatyw, dlatego nie uzasadnia zadowalająco tego, czy krytykowane przez niego zmiany w kulturze były rzeczywiście zmianami na gorsze.
Weźmy kilka przykładów. W książce Deneena jak refren powraca krytyka odrzucenia „edukacji liberalnej” na rzecz edukacji utylitarnej – służącej zwiększaniu władzy ludzi nad rzeczywistością – w tym promowania studiów technicznych i biznesowych. Autor nie uzasadnia jednak w dostateczny sposób tego, dlaczego jest to zmiana, którą należałoby przypisać akurat logice liberalizmu. Oczywiście, Deneen ma rację, że celem edukacji powinno być „kształcenie wolnych ludzi”, a nie trybików globalnej maszyny gospodarczej i przemysłowej. Jednak można wspomnieć o tym, że współcześnie najwięcej inżynierów kształci się nie w krajach o kulturze liberalnej, lecz w Chinach – a jest to kultura, którą niekiedy podaje się jako przykład alternatywy dla zachodniego indywidualizmu. Co więcej, można by pomyśleć, że skoro rywal Zachodu o globalnych ambicjach politycznych kształci tylu inżynierów, to może Zachód powinien kształcić ich więcej, a nie mniej? Czy zatem w nie-liberalnych systemach politycznych humanistyka byłaby wyżej ceniona? Wydaje się właśnie, że jest w najlepszej kondycji w krajach liberalnych.
Deneen nie rozważa także praktycznych problemów związanych z dawniejszym modelem edukacji. Chociaż łatwo krytykować niedostatki edukacji w demokracji liberalnej – a najchętniej robią to przecież sami liberałowie – to dawny model edukacji, oparty na autorytecie hierarchii, rozpłynął się w procesie demokratyzacji kultury (a nie jej liberalizacji), i nie jest modelem, który można by dziś na poważnie kultywować. Autor twierdzi, że współczesna edukacja promuje rodzaj swawoli, czyli postawy dopuszczającej samookreślenie, jednak nie uczy zdyscyplinowanego „rządzenia sobą” (w szczególności wielokrotnie krytykuje „rozluźnienie norm seksualnych”). Nie rozważa jednak szerzej tego, że zawsze ktoś będzie rządził, a określenie z góry celu „liberalnej edukacji” polega po prostu na stwierdzeniu, że to edukator będzie rządził innymi, zaś „rządzenie sobą” uczniów będzie miało miejsce w granicach określonych przez edukatorów. W określeniu ram edukacji publicznej nie ma niczego złego – co więcej, one istnieją i nazywają się programem nauczania. Natomiast kwestia owych ram jest przedmiotem normalnej, demokratycznej debaty. W innym razie to edukatorzy pozostaną poza kontrolą i ulegną deprawacji. Jeśli nie liczyć Platońskiej idei republiki rządzonej przez filozofów, żadna władza z pewnością nie jest sama z siebie zdolna do odpowiedzialnego „rządzenia sobą”, z którego wynikałoby odpowiedzialne „rządzenie innymi”. Jest to uwaga szczególnie istotna, skoro Deneen zapowiada, że w postliberalizmie potrzebować będziemy „całego mnóstwa” cech, takich jak „ofiara i cierpliwość”.
Z kolei, tendencja do „podboju świata natury”, którą Deneen przypisuje liberalizmowi, była widoczna na równi, jeśli nie bardziej, w krajach komunistycznych. A zatem jej źródłem nie jest liberalny pogląd, lecz szersze zjawisko myślenia o człowieku jako władcy świata, nie obce także tradycji chrześcijańskiej – dzisiaj to właśnie z chrześcijańskiej prawicy można usłyszeć słowa o „czynieniu sobie Ziemi poddaną”. Idąc dalej, liberalizm polityczny nie jest źródłem rzekomego rozpadu kultury, lecz jest praktyczną odpowiedzią na sytuację pluralizmu społecznego, która rodziła się między innymi wraz z procesem reformacji i osłabieniem katolicyzmu jako siły współdefiniującej normy polityczne – tymczasem liberalizm nie doprowadził do reformacji, ponieważ go wówczas nie było. Alternatywą dla pokojowego współistnienia różniących się ludzi jest nietolerancja i wojna – a przynajmniej Deneen nie wyjaśnia w książce, jaka jest inna praktyczna alternatywa.
Pokusa hiperliberalizmu
Trudno właściwie uciec od wrażenia, że argumentacja Deneena rozpada się właśnie w zetknięciu z praktyką. Jednym z bardziej irytujących zjawisk, które to sugerują, jest uderzająca hipokryzja aktorów społecznych, którzy w teorii głoszą poglądy podobne do autora. Ludzie krytykujący razem z Deneenem rzekomą „redefinicję wolności, która porzuca starożytne i chrześcijańskie rozumienie rządzenia sobą i zdyscyplinowanej samokontroli na rzecz pojmowania jej jako braku ograniczeń naszych pragnień”, nawołujący do tego, by porzucić współczesną, fałszywą antropologię na rzecz antropologii lepiej odpowiadającej naturze (najbardziej szemrane wyrażenie, którego zwykle nie rozumieją nawet sami jego propagatorzy), potem nie mają większego problemu z tym, że ich koledzy, a może też oni sami, żyją w zupełnej niezgodzie z tymi zaleceniami. Czy wymiana żony na młodszą nie jest wyrazem nieograniczonego pragnienia? Czy posiadanie kilkunastu nieruchomości jest przejawem zdyscyplinowanej samokontroli, cokolwiek miałoby to znaczyć? Z jakiegoś powodu po stronie „tradycjonalistów” prawie nikogo nie oburzają podobne praktyki wśród swoich. „Nieuporządkowanie” dostrzegają zazwyczaj gdzieś indziej i trudno spodziewać się, a częściowo możemy to już wiedzieć na podstawie praktyki politycznej, że zmieniłoby się to w wyniku przejęcia przez nich władzy. A już tym bardziej trudno spodziewać się tajemniczej zmiany w postaci przywrócenia kulturowej dominacji starożytnej antropologii.
Ostatecznie można dojść do wniosku, że przedmiotem krytyki Deneena jest nie tyle liberalizm, co zjawisko, które John Gray określił mianem „hiperliberalizmu”, czyli wersji liberalizmu, która „nie tylko jest ślepa na zagrożenia, lecz sama je sprowadza”. Zostawiając na boku kwestię tego, ile z konkretnych wersji filozofii liberalnej jest do obrony, a ile nie jest – Deneen krytykuje na równi wszystkie wersje, „konserwatywne” i „progresywne” – wydaje się, że można formułować liberalne koncepcje etyki i polityki, które odpowiadają na wiele z problemów wymienionych w książce. Na przykład, jeśli autor pisze o tym, że liberalizm jest przeciwko pojęciu natury i w niebezpieczny sposób odrzuca pojęcie granic, to pragmatyczna wersja liberalizmu, o której pisałem w „Nowym liberalizmie”, pomaga odpowiedzieć na oba problemy. Deneen sam zwraca zresztą uwagę na to, że nie-liberalna odpowiedź na liberalizm może przybrać postać patologiczną i ostrzega przed „możliwym okrucieństwem przyszłego ustroju”, a jako potencjalnych ustrojowych następców demokracji liberalnej wskazuje „populistyczno-narodowy autorytaryzm” oraz „wojskową autokrację”. Jak pisze autor, kiedy społeczeństwo „zda sobie sprawę ze swej bezsilności względem potęgi rządu, ekonomii, technologii i globalizacji”, to nie jest prawdopodobne, by „postulowało Tocquevillowską samokontrolę. Jego odpowiedź przyjmie prawdopodobnie formę niewyartykułowanego postulatu rządów człowieka silnej ręki, który panowałby w imię odległego i nieposkromionego państwa i rynku”. Tyle że z jakiegoś powodu Deneen zapisuje wady nowego porządku na konto liberalizmu, a nie nowych sił nieliberalnych, odbierając sprawczość nie-liberałom. Deneen zarzuca liberałom, że mimowolnie wytwarzają zapotrzebowanie na nie-liberałów – a jednocześnie przez połowę książki opowiada o tym, że etyczne życie polega na budowaniu dobrych nawyków, ćwiczeniu samokontroli i unikaniu złych pokus. Nie spodziewa się chyba, że powstanie kiedyś porządek polityczny, w którym nie będzie złych pokus?
Nauka na koniec
Zdaniem Deneena, „liberalizm tworzą przede wszystkim dwa głębsze założenia antropologiczne, które nadają jego instytucjom charakterystyczną interpretację i kształt: 1) antropologiczny indywidualizm i woluntarystyczna koncepcja wyboru oraz 2) sprzeciw człowieka wobec natury i separacja od niej”. Na koniec książki Deneen proponuje natomiast trzy kroki rozważań na temat polityki „po liberalizmie”. Po pierwsze, przekonuje, że należy uznać osiągnięcia liberalizmu i odrzucić ideę powrotu do epoki przedliberalnej. Po drugie, należy wyrosnąć z wieku ideologii – w miejsce wskrzeszania istniejących ideologii, proponuje on pracę nad wytworzeniem nowych form kultury, „ekonomii gospodarstwa domowego” oraz wspólnoty politycznej. Po trzecie, jego zdaniem potrzebna jest lepsza teoria polityki i społeczeństwa, którą należałoby budować przy pomocy „zachowanych przez liberalizm kluczowych pojęć epoki przedliberalnej”, a szczególnie samej wolności. W jego ocenie nowa teoria polityczna powinna opierać się na „fakcie ludzkiej relacyjności, towarzyskości oraz wyuczonej zdolności do poświęcania własnego wąskiego interesu nie abstrakcyjnej ludzkości, lecz konkretnym ludziom”. Dodaje przy tym, że „wraz ze śmiercią porządku liberalnego takie kontrkultury zaczyna się traktować nie jako «opcję», lecz jako konieczność”. Następnie zaznacza, że tego rodzaju zmiana będzie wymagała szerokich gwarancji zapobiegających „nierówności i niesprawiedliwości wynikającej z przesądów rasowych, płciowych i etnicznych oraz prawny zakaz istnienia lokalnych autokracji czy teokracji”. Konkluduje stwierdzeniem, że nie potrzebujemy lepszej teorii, tylko lepszej praktyki, a ostatecznie rzecz biorąc, może być ona warta tego, aby określić ją mianem „liberalnej”.
Niezależnie od poglądów wyrażonych przez autora, wydaje się, że z książki Deneena może płynąć uniwersalna nauka, która brzmiałaby następująco: każda idea doprowadzona do skrajności z czasem zamienia się we własne przeciwieństwo, niezależnie od tego, czy jest to idea liberalna, konserwatywna czy socjalistyczna. Odpowiedzią na tę sytuację jest pewien podział pracy w kwestii prawdy; sceptycyzm w kwestii tego, że jedna osoba, jedna partia, jeden naród, jedna koncepcja moralna jest dysponentem całości prawdy. W praktyce wyrazem tego rodzaju postawy jest może pochwała niekonsekwencji (jak pisał kiedyś Leszek Kołakowski), może cnota umiarkowania, może zachęta do wszechstronnej edukacji, która uwrażliwia na dogmatyzm i krzywdę, a może regularna rozmowa z ludźmi odmiennymi od nas. Jednak przypadku każdej z tych odpowiedzi chodzi o to, żeby do własnego obrazu świata dopuścić nieco pluralizmu – właśnie po to, by uchylić intuicyjną wiarę w to, że jesteśmy władcami świata, a świat jest stworzony dla nas. Dlatego właśnie liberalizm polityczny to pomysł, który wciąż jest ważny i aktualny, ponieważ jest to instytucjonalna odpowiedź na podobne problemy. Zawiera on w sobie ideę, że uzasadnione użycie władzy zawsze wymaga zapośredniczenia – przez wspólne instytucje polityczne, przez prawo, przez relacje z innymi ludźmi.