Przed laty w Kijowie zapytał mnie znajomy, kiedy mam lot do Polski. Gdy powiedziałem, że w piątek wieczór, odparł, że „napatrzę się na lotnisku na rodaków”. I rzeczywiście się napatrzyłem na pijanych facetów w rozchełstanych koszulach, śmierdzących wódką i tanimi perfumami kobiet, z ramion których dopiero co się wydostali. Z przekrwionymi oczami wykrzykiwali rozkazy dla obsługi lotniskowych restauracji. Biła z nich radość z używek i rodzaj nieznośnego chamstwa, wynikającego z poczucia wyższości i dodającego odwagi kursu złotówki do hrywny. Z innej strony opisywał to przed laty Ziemowit Szczerek w swoich reportażach z Ukrainy: polscy turyści we Lwowie czy innych symbolicznych miejscach dawnej I Rzeczpospolitej, pełni nostalgii za polskością tych ziem, a równocześnie za pomocą Ukraińców leczący swoje kompleksy grzecznych uczniów w zachodniej szkole unijnych reguł.
Prawdziwe pojednanie polsko-ukraińskie
Przywołuję te obrazy i teksty w zupełnie innej rzeczywistości – faktycznego, a nie dekretowanego, jak to chcieli różnej maści „giedroyciowcy”, pojednania polsko-ukraińskiego. Pojednania w nieszczęściu, z Rosją jako przekleństwem tych ziem, wszystko jedno, czy ukraińskich, białoruskich, litewskich, czy polskich. Wojna zmienia wszystko i wszystkich.
Sam tej zmiany doświadczyłem na niedawnym wspólnym posiedzeniu komisji obrony polskiego i litewskiego parlamentu, poświęconym zagrożeniu ze strony Rosji. Jeden z litewskich uczestników chwalił Piłsudskiego, drugi powoływał się na wspólne dziedzictwo Sejmu Wielkiego – konstytucję 3 Maja i Komisję Wojskową, która miała powołać nowoczesną armię Litwinów i Polaków. Kto ma jakiekolwiek pojęcie o polityce czy pamięci historycznej Litwinów, zrozumie mój szok. A co dopiero mówić o władzach Lwowa, które po latach sporu o cmentarz polskich Orląt zdemontowały osłony lwów pilnujących wejścia do tej nekropolii, będącej obrazą dla nacjonalistów zachodnioukraińskich. Piękny gest, ale nic dziwnego, skoro w tych miesiącach oni walczą za nas, a my pomagamy prawie 3 milionom ich kobiet i dzieci.
Czy wobec tak oczywistego zagrożenia rozsądek nie dyktuje nam jakiejś formy wspólnoty nie tylko losu, ale i instytucjonalnej? Prezydent Wołodymyr Zełenski, który mówi, że między Polską a Ukrainą już nie ma faktycznie granicy, czy prezydent Andrzej Duda z satysfakcją podchwytujący wypowiedź Zełenskiego, że razem jest nas 80 milionów. A z konkretów – przyznanie Ukraińcom w Polsce, a potem Polakom na Ukrainie części praw obywatelskich (to znaczy numeru indentyfikacyjnego otwierającego dostęp do świadczeń). Najdalej poszedł przewodniczący PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, mówiąc, że to czas na nową unię polsko-ukraińską. Głosy te poruszyły nacjonalistów spod znaku Konfederacji – Krzysztof Bosak pisał płomienne teksty na Twitterze przeciw rozmywaniu polskości w jakichkolwiek projektach unii z Ukrainą.
Potworne laboratorium po I Rzeczpospolitej
Ale niezależnie od intencji i politycznych bieżących rachub, w tej idei jest zawarty sens, którego lekceważyć nie można. Oto ruszyły płyty tektoniczne, wszystko w wokół nas straciło powab trwałości i bezpieczeństwa. Czy wobec takiego świata powrót do sprawdzonych wcześniej reguł nie jest jakąś odpowiedzią? Oskar Halecki, emigracyjny historyk analizujący politykę mocarstw w epoce, kiedy Polski nie było, pisał, że brak ośrodka siły między Niemcami a Rosją był jedną z przyczyn wybuchu dwóch wojen światowych, kością niezgody od czasów Napoleona aż do czasów zimnej wojny.
Timothy Snyder w swoich pracach pokazywał, że na obszarze opuszczonym przez I Rzeczpospolitą utworzyło się coś w rodzaju potwornego laboratorium, w którym hitlerowskie Niemcy i stalinowska Rosja pozwalały sobie na najdziksze zbrodnie. Koszt to 14 milionów ludzi wymordowanych głodem, obozami, krematoriami, strzałem w głowę lub uderzeniem motyki. Coś jest w tym, że szukamy siły tam, gdzie jej nie było od XVII wieku. Coś jest w tym, że zdradzani lub pozostawieni na pastwę losu, nie wszyscy ufamy w obietnice transatlantyckie i równocześnie boimy się najazdu Mongołów z Rosji. W tym sensie to pragnienie i idee zrozumiałe. Tyle że świat zmienił się od tego czasu radykalnie.
Kiedy małopolscy panowie wybierali na króla Polski Władysława Jagiełłę, grali w strategiczne szachy: między Cesarstwem, Krzyżakami, niszczącymi najazdami Litwinów i narastającą obojętnością Andegawenów na losy Korony Polskiej. Trzeba było coś wybrać. Wybrali idealnie – wzięli wojowniczych Litwinów na pokład, ratując sytuację nie do uratowania. Decydujący nie musieli się wtedy pytać żadnych chłopów czy mieszczan. Teraz, by myśleć o tym, jak rozwiązać sytuację wiecznych peryferii, decyzja jakichś „panów” nie ma żadnego znaczenia. Liczą się tylko powszechne emocje obywateli, którym „panowie” muszą się podporządkować.
Narodowa i religijna monokultura
O ile w przypadku Ukraińców wersja państwa federalnego w Polską ma sens, także emocjonalny, w postaci przystąpienia do Zachodu (tym większy, im bardziej będzie zniszczony ich kraj), to w emocjach Polaków niekonieczne. W naszych głowach nie tylko nic nie zostało z odruchów i zrozumienia wieloetniczności I Rzeczpospolitej, ale wręcz przeciwnie – emocją jest raczej rozpoznawanie się w narodowej i religijnej monokulturze. Siedem lat rządów PiS-u tylko umocniło ten odruch. Nie można hodować nacjonalizmu zwróconego przeciw każdemu, kto nie jest Polakiem, katolikiem i to wyłącznie z PiS-u, a równocześnie próbować wielonarodowych, federacyjnych finalnie projektów. Nie można mieć ciastka i go zjeść. Taka idea wymaga powściągliwości i taktu wobec innych narodów. Wątpię w nasze zdolności w tym zakresie, mając choćby w oczach wspominane na początku lotnisko w Kijowie w piątek wieczorem parę lat temu. Nie należy mylić powszechnej empatii Polaków wobec uchodźców ukraińskich z gotowością zamieszkiwania we wspólnym państwie.
Jak by to obrazoburczo nie zabrzmiało – narodem w sensie etniczno-politycznym i równocześnie w tej polskości nieograniczonym wyłącznie do inteligencji i do elit, staliśmy się stosunkowo niedawno. I teraz tym Polakom świeżej daty mamy powiedzieć, że nie polskość będzie definiowała nasze państwo? Narody naszego regionu mają historię zatrutą nacjonalizmem niemieckiej proweniencji od XIX wieku – i ta trucizna będzie zagrożeniem każdego projektu wielonarodowego państwa. Na progu naszej niepodległości zamordowano pierwszego prezydenta Polski w imię tego nacjonalistycznego obłędu.
Nie będzie tu nigdy „Holandii”
Mimo tych doświadczeń, restytucja Rzeczpospolitej Narodów, otwartej na wszystkich, którzy chcą do niej przystąpić, jest sięgnięciem po historię zapierającą dech swoją wielkością. Ale na końcu zawsze jest pytanie o oś siły i słabości. Ostatecznie w tej idei chodzi tylko o siłę, o zdolność układania swojego losu bez innych potęg. Dotychczasowa siła Polski brała się z zupełnie odmiennego projektu. Po upadku komunizmu chcieliśmy powszechnie zamieszkać w czymś w rodzaju biedniejszej i większej Holandii, zintegrowanej z Zachodem, bogacącej się poza młynami historii, które tak boleśnie nas mieliły w przeszłości. Byliśmy pośród narodów naszego regionu prymusami w tej dziedzinie i wszystkie przewagi, jakie osiągnęliśmy w ostatnich dziesięcioleciach brały się z powszechnego konsensusu wobec tego projektu. Na tej drodze z zupełnego bankruta staliśmy się siódmą gospodarką UE i mimo różnic w poziomie życia w porównaniu z Zachodem nadal jesteśmy przykładem sukcesu dla takich narodów jak Białorusini czy Ukraińcy. Ale rosyjska agresja na Ukrainę pokazała nam, że niektóre rzeczy pozostają niezmienne. Po ostatniej bitwie Rzeczpospolitej Obojga Narodów w 1794 roku, rosyjskie wojska dowodzone przez Suworowa dokonały rzezi Pragi, która była bliźniaczą demonstracją do rzezi Buczy czy Mariupola – miała zastraszyć i sparaliżować wolę oporu. Nie można uciec od swojej historii. Nie będzie tu nigdy „Holandii”.
Dodawanie słabości do słabości to nie jest budowanie siły. I Polska, i Ukraina wobec wrogiej Rosji nie może budować niczego trwałego poza obszarem Zachodu. Tam kupujemy broń, polska gospodarka opiera się na rynkach UE i Ukraina będzie odbudowywana z także ze środków unijnych i amerykańskich. Ryzyko powrotu idei czy cienia „Rzeczypospolitej Narodów” polega na złudzeniu, że można poza tymi związkami samodzielnie zdobyć się na siłę gwarantującą bezpieczeństwo od Wschodu. To przecież rosyjska narracja, która dominowała na Ukrainie, zachęcanej do czasu tamtejszych rewolucji do utrzymania statusu buforowego, niezdolnej do wybrania, po której stronie lokuje swoje aspiracje. Jak to się skończyło, możemy obserwować teraz.
Może kiedyś otworzy się takie okno możliwości, w której da się pogodzić liczne obecne sprzeczności wizji Rzeczypospolitej Narodów. Niewykluczone, że stanie się to nawet koniecznością. Może po doświadczeniach ukraińskich uda się wciągnąć lub uzyskać neutralność Zachodu wobec takiego związku czy federacji, które mogą mieć kontynentalne znaczenie. Jedno jest jednak pewne – to nie obecna formacja rządząca jest w stanie podołać temu wyzwaniu. Do tego trzeba wiarygodności, a w ich wydaniu będzie to zawsze projekt równie antyrosyjski, co antyeuropejski i antyzachodni. A to oznacza ponowną klęskę Rzeczpospolitej, niezależnie do tego, jaka by ona nie była.