Logika tego procesu jest jasna i wyraźna. Muzealnictwo współczesne odwraca się stopniowo od wystaw „wielkich [względnie: ponadczasowych, wiecznych, genialnych itp.] dzieł sztuki”. Kuratorzy coraz częściej decydują się na prezentowanie w salach muzealnych obiektów, które nie powstały dla przyjemności osób reprezentujących najwyższe szczyty – materialne lub duchowe – ludzkiej cywilizacji, koncentrując się raczej na przedmiotach mających bardziej bezpośredni związek z życiem codziennym, z praktycznymi czynnościami, jakie od zarania dziejów składają się na realne istnienie każdego człowieka i jakich żaden człowiek nie może nie wykonywać, jeśli chce żyć.

Fot. Agnieszka Rayss / Muzeum Narodowe w Warszawie

Ciało i duch

„Sztuka” nigdy nie była pojęciem jednoznacznym, ale aż do końca dwudziestego wieku kojarzyła się ogólnie z czymś niecodziennym, szczególnym, wyjątkowym i niepowtarzalnym – właśnie z tym, co umożliwia wyjście z codzienności, ale nie każdemu je umożliwia, lecz tylko wybrańcom (rzadziej wybrankom) zdolnym do pojęcia jej zasad, kodów, przesłań i tajemnic. Nie jest przypadkiem, że na rynku książek popularnych można znaleźć wiele publikacji typu „jak czytać/oglądać dzieła sztuki”, nie spotyka się zaś zbyt często przewodników w rodzaju „jak oglądać filmy” albo „jak czytać książki”, choć przecież oglądanie (niektórych) filmów i czytanie (niektórych) książek także wymaga sporych umiejętności. Jeszcze nawet w awangardowych utopiach z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy głoszono hasła „każdy jest artystą”, „wszyscy możemy tworzyć”, odcinając się od elitaryzmu „sztuki” zarazem potwierdzano go, windując tego „każdego” na piedestał przeznaczony dotychczas dla „geniuszy” i grzejących się w ich blasku mocodawców z elity społecznej. Negacja była tutaj równoznaczna z potwierdzeniem na tej samej zasadzie, na jakiej osoba demonstracyjnie okazująca innej osobie niechęć, potwierdza mimowolnie, że obiekt tej niechęci jest dla niej w jakiś sposób istotny i znaczący.

Ciało nadawało się do wyższych sfer głównie wtedy, kiedy było możliwie jak najbardziej odcieleśnione. Biedne rzeczy […] służące głównie potrzebom fizjologicznym ciała – traktowane były jak zło konieczne, jak słudzy, jak coś, co wzbudza niechęć, ponieważ chciałoby się, aby było zbędne, choć wiadomo, że jest najniezbędniejsze. | Paweł Majewski

„Sztuka” to „duch”, choćby był awangardowo zaprzeczony i obśmiany, a „duch” to „elita”, która jako jedyna dysponuje potencjałem uduchowienia. Jednak ludzkie istnienie w swoim codziennym wymiarze jest przede wszystkim cielesne. Można żyć bez czytania książek, oglądania filmów i słuchania muzyki. Nie można żyć bez jedzenia. Można się powstrzymać od myślenia (zwłaszcza o imponderabiliach i innych takich). Nie można się powstrzymać od wydalania moczu i kału. Te prosto-prostackie prawdy o naszej ziemskiej egzystencji były przez długi czas (ale wcale nie zawsze ani nie wszędzie) wypierane w procesach samouszlachetniania człowieczeństwa, dla których „sztuka” (czy raczej „Sztuka”) stanowiła istotne narzędzie. Zdolność jednostki do przeżycia estetycznego stanowiła przez co najmniej kilkaset lat jedną z ważniejszych przepustek do „wyższych sfer” w cywilizacji zachodniej. A kiedy ta przepustka zadziałała (iluż snobów i pozerów wyrobiło ją sobie, symulując to przeżycie), po wejściu do owych sfer należało pozbyć się ciała, zwłaszcza zaś ciała jedzącego, trawiącego, wydalającego i wydzielającego przykre substancje zwane w antropologii kulturowej sekrecjami. Ciało nadawało się do wyższych sfer głównie wtedy, kiedy było możliwie jak najbardziej odcieleśnione. Biedne rzeczy (tak nazywał je Rilke, który przejawiał wielką czułość dla przedmiotów i empatycznie spoglądał na ich poniewieraną kondycję wśród ludzi), służące głównie potrzebom fizjologicznym ciała – traktowane były jak zło konieczne, jak słudzy, jak coś, co wzbudza niechęć, ponieważ chciałoby się, aby było zbędne, choć wiadomo, że jest najniezbędniejsze.

Przestrzeń wystawy Stan rzeczy w Muzeum Narodowym w Warszawie, fot. Bartosz Bajerski / MNW

Zagadki przedmiotów

Warszawskie Muzeum Narodowe zorganizowało właśnie wystawę pod tytułem „Stan rzeczy”, na której zaprezentowano kilkaset przedmiotów codziennego użytku ze wszystkich epok. Wystawie towarzyszy, jak to jest w zwyczaju, obszerny, świetnie opracowany katalog, którego układ jest nader interesujący. Pierwszym opisanym w nim obiektem jest bowiem średniowieczny nubijski sedes, ostatnim zaś – dziewiętnastowieczna polska spluwaczka. Oba te przedmioty – podobnie jak prawie wszystkie pozostałe – mają silny, wyrazisty związek z istnieniem człowieka w jego wymiarze fizycznym, organicznym i zmysłowym.

Oto więc prawie tysiącletni sedes z Nubii. Jego kształt nie odbiega od współczesnych „tronów”, na których każdy i każda z nas zasiada przynajmniej raz dziennie. Ma również dokładnie tę samą funkcję. Odmienne są tylko materiały wykonania. Natomiast ze spluwaczką jest inaczej. W naszych czasach – mimo postępującej w błyskawicznym tempie brutalizacji życia publicznego – spluwanie w miejscach publicznych uchodzi za przejaw braku dobrych manier. Można jedynie – a i to z pewnym ryzykiem – splunąć na czyjś widok, ale tylko na podłoże, po którym porusza się dana osoba. Zdecydowanie niewskazane jest spluwanie na powierzchnię tej osoby, w szczególności na jej powierzchnię twarzową, jako że gest taki podpadać by już mógł pod konkretne paragrafy.

Gdyby na wystawie w MNW pojawił się Marcel Duchamp i chciał nadać nubijskiemu sedesowi status dzieła sztuki tak, jak nadał go współczesnemu sobie pisuarowi, miałby z tym sporo problemów – nie tylko dlatego, że interweniowałaby straż muzealna. Przede wszystkim: gest ten byłby całkowicie bezsensowny, ponieważ nie byłoby wiadomo, wobec kogo i wbrew komu jest skierowany. | Paweł Majewski

Jednak większość eksponowanych w MNW przedmiotów niełatwo byłoby opatrzyć takimi komentarzami. Nawet dla bystrego i złośliwego komentatora ich przeznaczenie jest bowiem na pierwszy rzut oka zagadką. Prasa do serwet stołowych, naczynie na muszki (nie chodzi o owady, lecz o sztuczne czarne znamiona przylepiane na twarz przez osiemnastowieczne damy, aby ukryć krosty i wągry), flakonik na sole trzeźwiące, agażant, egreta, szczypce do rozciągania rękawiczek, akwamanile i kulawka, maselnica i obcinarka do jajek, weriera i buliera – oto reprezentatywny wybór tytułowych „rzeczy” na wystawie „Stan rzeczy”. Trafniej może byłoby ją nazwać „Stany rzeczy”. Albowiem, chociaż fizjologia ciała ludzkiego nie zmieniła się od dziesiątków tysięcy lat, zmienne historycznie normy i systemy kultury żądały od tego ciała coraz to innych zachowań i reakcji. Społecznie dyktowane praktyki cielesne sprzed choćby stu lat, a tym bardziej sprzed trzystu są dla dzisiejszych ludzi zdumiewające i zagadkowe, a przede wszystkim – niepraktyczne. Wiele napisano już o modzie damskiej z dawnych epok, kształtowanej tak, by kobiece ciało było całkowicie unieruchomione wewnątrz ubioru, wręcz sparaliżowane w przestrzeni publicznej (oraz, oczywiście, możliwie niewidoczne). Ale trzeba też pomyśleć o wszystkich tych drobnych regulacjach procesu pojawiania się i funkcjonowania ludzkich ciał pod obserwacją innych ludzi, o których dziś pamiętają tylko historycy obyczajowości, a od których (nie)przestrzegania zależało kiedyś powodzenie życiowe wielu osób.

Fot. Agnieszka Rayss / Muzeum Narodowe w Warszawie

Zagadka sztuki

Ta historyczno-funkcjonalna zmienność rzeczy nie zmienia jednak ich cechy kardynalnej. „Sztuka” wzbudzała niekończące się debaty dotyczące swojej treści i znaczenia. Nie było nigdy i nadal nie jest jasne, czym właściwie jest dzieło sztuki, co może się nim stać, a co nie, i na jakich to się dzieje zasadach. Materia „dzieła” i praca postrzegającego je „ducha” rzadko układają się ze sobą w harmonii. Przedmioty codziennego użytku – potraktowane zgodnie z ich przeznaczeniem – są natomiast zachwycająco jednoznaczne i niepodległe względem ducha. Są tym, czym są. Robiły to, co robiły. Egreta nie była maselnicą, a weriera nie była bulierą. Gdyby na wystawie w MNW pojawił się Marcel Duchamp i chciał nadać nubijskiemu sedesowi status dzieła sztuki tak, jak nadał go współczesnemu sobie pisuarowi, miałby z tym sporo problemów – nie tylko dlatego, że interweniowałaby straż muzealna. Przede wszystkim: gest ten byłby całkowicie bezsensowny, ponieważ nie byłoby wiadomo, wobec kogo i wbrew komu jest skierowany – wobec publiczności muzealnej z 2022 roku i wbrew nubijskim mnichom, którzy wiele wieków temu korzystali z tej wygódki?

Nawiasem mówiąc, rozumienie „sztuki”, wokół którego tutaj krążymy, jest historycznie dość młode, ukształtowało się bowiem w epokach klasycyzmu i romantyzmu, nie dawniej niż ćwierć tysiąca lat temu. To wtedy ostatecznie powiązano „sztukę” z „duchem”, to wtedy – między innymi pod wpływem sublimacyjnych fantazji seksualnych Winckelmanna – uznano na przykład, że klasyczne rzeźby greckie są „dziełami sztuki” w tym sensie, że ich twórcy zamyślali je jako obiekty bezinteresownej i uduchowionej kontemplacji estetycznej, podczas gdy wiemy dziś, że na pewno tak nie było, choćby dlatego, że w klasycznej grece nie ma w ogóle terminu, który oznaczałby tak rozumiane „dzieło sztuki”. To wtedy radykalnie uniezależniono określone w ten sposób „dzieła” od kontekstów funkcjonalnych, zarówno społecznych, jak i politycznych (przynajmniej w teorii), stare ostatecznie umuzealniono, a nowe zaczęto wystawiać w galeriach, spierając się zawzięcie o to, które z nich na ten zaszczyt zasługują. Jednocześnie zaczął się proces namysłu nad ściśle estetycznymi rolami dzieł sztuki – proces, którego następstwem była między innymi autodekonstrukcja pojęcia „sztuki” trwająca przez cały XX wiek.

„Rzeczy” nie podlegały tym problematycznym konceptualizacjom. Wytwarzano je zgodnie z potrzebami, używano ich zgodnie z przeznaczeniem, a po zużyciu usuwano. Z tym ostatnim stwierdzeniem wiąże się jednak jeszcze jedna istotna kwestia, którą podjęto na wystawie MNW. Rzuca się mianowicie w oczy trwałość tych przedmiotów i troska w ich wykonaniu. Obie kwestie są pozornie oczywiste – ale przyglądając się z bliska precyzji detalu, staranności obróbki tych przedmiotów trudno nie mieć żalu do nowoczesności za jej taśmowy sztampowy plastikowy i masowy wytwór. Nawet z poprawką na polepszenie doli mas, dla których nylon i poliester okazały się bardziej dostępne od jedwabi i platerów.

Jedną z naczelnych wartości tej wystawy – poza tym, że jest fascynująca – jest ukazanie ograniczenia przedmiotów w czasie, a jednocześnie ich trwałości, ich jednoznaczności, a zarazem zagadkowości wywoływanej oddaleniem w czasie. Jest to wycieczka w przeszłość widzianą przez rzecz, a nie przez tekst, dzięki czemu można skonfrontować dawną trwałość i troskę z dzisiejszą nie-trwałością i bez-troską.

 

Wystawa: 

„Stan rzeczy”
Muzeum Narodowe w Warszawie, 29 kwietnia – 7 sierpnia 2022
Kuratorki: Grażyna Bastek, Monika Janisz