Przekładów z literatur obcych wciąż nam przybywa, mimo że podobno coraz mniej ludzi czyta książki. Na rynku księgarskim pojawiają się tłumaczenia autorów niepierwszorzędnych, mało znanych, a z dorobku tych najsławniejszych przekłada się utwory marginalne, juwenilia i odrzucone szkice – czasami zaś również rzeczy największe, po raz drugi, alternatywnie, lepiej niż poprzednio. Można rzec, embarras de richesse. A jednak przy całym tym bogactwie musieliśmy czekać prawie sto lat na pierwszy obszerniejszy polskojęzyczny wybór twórczości Karla Krausa (1874–1936).
Warto więc na początek przypomnieć w kilku zdaniach, kim był Kraus. Był publicystą, ale szczególnym, choćby dlatego, że gardził dziennikarstwem, a dziennikarzy uważał niemal bez wyjątku za sprzedajne narzędzia kapitału. Był dramatopisarzem, którego najsłynniejszy utwór, „Ostatnie dni ludzkości”, nigdy nie został wystawiony w kompletnej postaci, ponieważ jest na to zbyt obszerny (przeszło sześćset stron druku). Był satyrykiem, lecz jego dowcipy nie należały do tych, które wzbudzają rechot szerokich kręgów. W naszych czasach bez wątpienia byłby może nie królem, ale co najmniej baronem mediów społecznościowych. W czasach, w których przeszło mu żyć, miał do dyspozycji tylko słowo drukowane i posługiwał się nim z rzadko spotykaną żywiołowością. W 1899 roku założył czasopismo „Die Fackel” („Pochodnia”) i prowadził je do śmierci, przez prawie cztery dekady, przy czym – w co trudno uwierzyć, chociaż to prawda – od 1912 roku był praktycznie jedynym autorem ukazujących się w nim tekstów. W nich zaś nie liczył się z nikim i z niczym. Każdego, kogo uznał za godnego krytyki, atakował otwarcie, po nazwisku i bez pardonu – z tym, że tylko wtedy, kiedy miał twarde dowody jego przewin (ten drobny szczegół różni go od dzisiejszych hejterów). Piętnował wszelkie formy obskurantyzmu, wyzysku i przemocy, a także drobnomieszczaństwa i kołtunerii. Miał dziesiątki procesów, które z reguły wygrywał. Dostawał setki inwektyw, anonimów, gróźb i listów z obelgami – ich statystyki publikował w swoim piśmie. Tego człowieka, opisywanego jako źródło niewyczerpanej energii i najwyższej klasy intelektu, uznaje się zgodnie za jedną z najważniejszych postaci niemieckiego świata kulturalnego pierwszej połowy XX wieku, a także za jednego z ważnych świadków katastrofy, jaką była dla Europy pierwsza wojna światowa.
Jednak nie był to autor łatwo wchodzący do historii własnymi tekstami. Nie tworzył ponadczasowych dzieł, w których każde kolejne pokolenie może znajdować coś dla siebie, nie zajmował się imponderabiliami ani podstawami kondycji ludzkiej. Interesowało go przede wszystkim to, co działo się aktualnie wokół niego. O tym na ogół pisał. Z perspektywy osiemdziesięciu pięciu lat, które upłynęły od jego śmierci, stwarza to pewne problemy. Teksty Krausa usiane są nazwiskami osób, o których dziś nikt już nie pamięta, oraz odniesieniami i aluzjami do wydarzeń, których opis trudno obecnie odnaleźć nawet w szczegółowych kronikach tamtej epoki. Między innymi z tego powodu jedynym dostępnym po polsku zbiorem jego tekstów był aż do teraz mały tomik aforyzmów w wyborze i przekładzie Mariana Dobrosielskiego, wydany w PIW-owskiej Biblioteczce Aforystów w 1975 roku. Jednak wiele tekstów Krausa można czytać, i to z dużym pożytkiem ogólnym, również w naszych czasach.
Zaś teksty zaprezentowane przez Wydawnictwo Eperons-Ostrogi w wydanym niedawno zbiorze „Kometa w Wiedniu”, którego okładka jest odwzorowaniem okładki pierwszego numeru „Die Fackel”, świadczą, że Kraus jest nawet bardzo na nasze czasy, pod wieloma względami podobne mentalnie do początku ubiegłego stulecia, kiedy cywilizacja europejska – wówczas u szczytu potęgi – przygotowywała się raźno do popełnienia zbiorowego samobójstwa, po którym przez sto lat, aż do teraz, usiłuje zmartwychwstać, lecz obecnie czyni to mniej udatnie niż kiedykolwiek wcześniej. Deklaracja Tłumaczki i Wydawcy we wstępie – że jest to wybór „dość arbitralny” – wydaje się nieco podejrzana, skoro już w pierwszym z wybranych tekstów dostajemy, w typowej dla Krausa manierze polegającej na częstym zestawianiu cytatów i doniesień z prasy bez jakiegokolwiek komentarza, opis zabójstwa małego dziecka przez pozbawioną środków do życia matkę, którą sąd skazuje za to na śmierć, sąsiadujący ze szczegółowym opisem techniki chrzczenia płodów w macicach umierających matek za pomocą dużej strzykawki ze święconą wodą. Po tak mocnym otwarciu nawet felietony, w których Kraus rozdaje prztyczki ważnym osobom wiedeńskiej socjety z pierwszej dekady dwudziestego wieku (właśnie tym ówczesnym ważniakom, o których dziś wiedzą coś tylko specjaliści od historii Wiednia), czyta się z niesłabnącym zajęciem – aż do ostatnich pozycji w zbiorze, w których główne role przypadają Róży Luksemburg, dręczonemu bawołowi oraz pewnej zadufanej posiadaczce ziemskiej z południowych Węgier.
Można też dzięki temu niewielkiemu zbiorowi docenić jakość satyry Krausa. Jego sarkazm jest zazwyczaj tak cienki a zarazem wielowarstwowy, że trzeba uważnie, czasem kilka razy, przeczytać zdanie, w którym go ukrywa, aby zrozumieć, na czym polega sedno rzeczy. Dziś, kiedy jako mistrzyni wyrafinowanego inteligenckiego humoru lansowana jest (chwilowo) Fran Lebowitz, ten aspekt prozy Krausa nie znajdzie raczej szerszego oddźwięku, ale też nie o szerokość nam tutaj chodzi, a bardziej o uważność.
Bo też Kraus należał do ludzi głęboko wierzących w słowo i chyba głównie w słowie znajdujących życiowe spełnienie. Pisanie nie było dla niego rozrywką, grą towarzysko-statusową ani sposobem zabicia nudy. Nigdy nie założył rodziny, chociaż około czterdziestki zaprzyjaźnił się z baronową Sydonią Nadherną von Borutin (po mężu – krótkotrwałym – von Thun und Hohenstein), jedną z owych dam międzywojennego grand monde’u, które wolały towarzystwo intelektualistów od salonowych amantów. Relacja ta była podobno burzliwa, jednak przetrwała do końca jego życia. Kompozytor Ernest Křenek, który odwiedził Krausa w 1932 roku, napisał potem o tym spotkaniu: „Kiedy ludzie ekscytowali się ostrzałem Szanghaju przez Japończyków, znalazłem Karla Krausa zajętego jednym z jego słynnych problemów z przecinkami. Powiedział mniej więcej tak: «Wiem, że to wszystko jest bez sensu, kiedy dom się pali. Ale dopóki jest to w ogóle możliwe, muszę to robić, bo gdyby ludzie, którzy są do tego zobowiązani, zawsze upewniali się, że przecinki są na właściwym miejscu, Szanghaj nie stałby w płomieniach»” (Hans Weigel, „Karl Kraus oder die Macht der Ohnmacht. Versuch eines Motivenberichts zur Erhellung eines vielfachen Lebenswerks” [Karl Kraus albo siła bezsilnych. Próba sprawozdania motywów dla objaśnienia różnorodnego dzieła życiowego], Wien-München 1986, s. 118–119, przekład PM).
Aparat przypisów objaśniających polskim czytelnikom lokalne realia i personalia tekstów Krausa jest chwalebnie oszczędny, a krytyczne oko felietonisty wykryło w nim tylko jeden drobny błąd – w przypisie 53 na stronie 72 Tłumaczka wyjaśnia, że słowa „atakowałem Simplicissimusa” dotyczą powieści Grimmelshausena „Przygody Simplicissimusa”. Otóż jest prawie pewne, że Kraus miał na myśli nie ten siedemnastowieczny zabytek prozy niemieckiej, ale nazwany imieniem jego bohatera sławny i znakomity tygodnik satyryczny z początku ubiegłego wieku, zwłaszcza że wymienia tę nazwę jednym tchem z tytułem „Neue Freie Presse”, gazetą, której szczerze nie znosił. Również zapis nazwy jest tu błędny, ponieważ powinna figurować w cudzysłowie jako tytuł czasopisma, a nie kursywą (jak tytuł książki). Ten detal nie zmienia jednak znacznej wartości, jaką pierwszy polski przekład tekstów Krausa dodaje do rodzimego zasobu lektur. Bo lepiej późno niż wcale. Zatem PT. Wydawcy dziękujemy i prosimy o więcej, a osobliwie o „Ostatnie dni ludzkości”, które, jak wynika z blurba, są w przygotowaniu.
Książka:
Karl Kraus, „Kometa w Wiedniu. Satyry i glosy z lat 1910–1920”, przekład Magdalena Chrobok, wstęp Magdalena Chrobok, Kajetan Maria Jaksender, Wydawnictwo Eperons-Ostrogi, Kraków 2020.