Kiedy robię sobie w myślach zestawienie największych filmowych indywidualności wśród francuskich aktorów, przychodzą mi do głowy zazwyczaj dwie grupy mężczyzn. Do pierwszej należą typowi łamacze serc, chłopcy – niezależnie, czy z buzią piękną niczym u Adonisa (Delon), czy twarzą, która kojarzy się raczej z paryskim półświatkiem (Gabin, Belmondo, Depardieu) – zawsze niegrzeczni i bezczelni, z zawadiackim uśmiechem, iskrą w oku i papierosem wsuniętym w kącik ust. Kojarzy się ich zazwyczaj z konkretną filmową sceną, której ton nadaje ich poza, wygląd lub sposób, w jaki się poruszają.
Druga grupa to aktorzy, których siłą jest nie tyle aparycja, ile coś bardziej ulotnego – tembr głosu, tak, a nie inaczej wypowiedziane zdanie, niemal niezauważalny gest. Często pamiętamy raczej atmosferę, którą budują swoją obecnością, niż samą akcję filmu, której są głównym motorem. Do tych ostatnich aktorów należy bez wątpienia zmarły niedawno Jean-Louis Trintignant.
Od Leloucha do Kieślowskiego
Zatrudniali go najlepsi i trudno byłoby tu wymienić wszystkie uznane filmy, w których grał. Rozpoznawalność przyniosła mu rola pracownika rodzinnego warsztatu okrętowego Michela w „I Bóg stworzył kobietę” Rogera Vadima z 1956 roku. Filmową partnerką młodego Tritignanta była Brigitte Bardot, która wcieliła się w postać młodej, atrakcyjnej Juliette. Szybko połączył ich romans, o którym stało się głośno. To właśnie dla Trintignanta B.B. odeszła od Rogera Vadima, choć nowy związek okazał się krótkotrwałą przygodą.
Film, który na dobre rozsławił nazwisko Trintignanta, powstał dopiero dziesięć lat później. Był to obraz Claude’a Leloucha „Kobieta i mężczyzna” [1966]. Tym razem aktorowi partnerowała Anouk Aimée. On grał kierowcę rajdowego, którego żona popełniła samobójstwo. Ona – asystentkę planu filmowego, która przeżywa głęboko śmierć męża wykonującego zawód kaskadera. Ich spotkania to pełne niedopowiedzeń, trudne poszukiwania miłości dwojga dojrzałych osób po ciężkich życiowych wypadkach.
Błędem byłoby jednak zamykanie Trintignanta w przegródce pod tytułem „ambitne kino egzystencjalnych niepokojów”. Przyjmował również role, których być może byśmy się po nim nie spodziewali. | Piotr Kieżun
Zaraz potem z udziałem Trintignanta powstał film, który zapewne trudno by było dziś nakręcić. W „Mojej nocy u Maud” z 1969 roku w reżyserii Erica Rohmera aktor zagrał rolę inżyniera, który spostrzegłszy w kościele młodą blondynkę, ucieleśnienie jego ideału kobiety, postanawia, że się z nią ożeni. Nie ma jednak odwagi poprosić jej o rękę. Wkrótce zostaje zaproszony przez spotkanego przez przypadek starego przyjaciela marksistę do jego znajomej Maud na bożonarodzeniowy obiad. Tam bohaterowie toczą długie rozmowy na temat religii, miłości i sztuki uwodzenia. W tle pojawią się moralne dylematy i filozofia Blaise’a Pascala. Cała dramaturgia filmu zamyka się w spojrzeniach, gestach i słowach.
To gra, do której Trintignant przyzwyczai nas w późniejszych ważnych filmach. W 1994 roku zagra rolę emerytowanego sędziego w „Czerwonym” Kieślowskiego, w 2012 – w „Miłości” Hanekego wcieli się w postać osiemdziesięcioletniego Georges’a Laurenta, którego żona Anne dostaje wylewu i zostaje sparaliżowana, co staje się ciężką próbą dla ich długoletniego związku. Ten kameralny, niezwykle wstrząsający obraz przyniesie mu Cezara za najlepszą rolę męską i ugruntuje jego pozycję jednego z najwybitniejszych aktorów kina autorskiego.
Błędem byłoby jednak zamykanie Trintignanta w przegródce pod tytułem „ambitne kino egzystencjalnych niepokojów”. Przyjmował również role, których być może byśmy się po nim nie spodziewali. W 1968 roku zagrał niemego pistolero w jednym z pierwszych spaghetti westernów – „Człowieku zwanym Ciszą” Sergia Corbucciego, a w 1989 roku w „Bunker Palace Hôtel”, dystopijnym filmie science fiction w reżyserii znanego twórcy komiksów Enki Bilala, z którym się zresztą przyjaźnił.
Aktor-reżyser
Można by wymienić jeszcze jedną artystyczną twarz tego francuskiego aktora. Mało kto pamięta, że w latach siedemdziesiątych Trintignant stanął po drugiej stronie kamery i wyreżyserował dwa filmy – „Une journée bien remplie” w 1972 i „Le Maître-nageur” w 1978. Oba to czarne komedie i, niestety, jednocześnie komercyjne porażki. Być może zaważyło dość wymagające poczucie humoru ich scenarzysty i reżysera, co widać choćby w „Le Maître-nageur”, czyli po prostu „Instruktorze pływania”.
Fabuła tego filmu jest dość prosta. Marcel Potier (Guy Marchand), wykonawca jazzowych standardów w podrzędnych klubach, poślubia Marie (Stefania Sandrelli), córkę biednych imigrantów włoskich zamieszkałych w Roubaix na północy Francji. Marie marzy o tym, by stać się bogatą. Oboje wyjeżdżają na południe kraju, gdzie Marcel zostaje zatrudniony jako instruktor pływania w willi potentata naftowego Achille’a Zopoulosa (Moustache), co daje nadzieję na szybką poprawę losu młodego małżeństwa. Dzieje się jednak odwrotnie, unieruchomiony na wózku inwalidzkim Zopoulos nie potrzebuje instruktora. Marcel szybko staje się w jego rękach zabawką, obiektem mniej lub bardziej upokarzających manipulacji, których miliarder dokonuje za pośrednictwem kostycznego, zawsze nienagannie ubranego kamerdynera Logana (Jean-Claude Brialy).
Ten film nie mógł być produkcją w stylu ani „Żandarma z Saint-Tropez”, ani „Wielkiej włóczęgi”. Miał jednak inne zalety. W sarkastyczny sposób wykpiwał zakłamane społeczeństwo, którego bezlitosną metaforą był basen, i podziały społeczne. No i miał bez wątpienia znakomitą obsadę. Oprócz samego Trintignanta, grającego epizodyczną rolę ogrodnika, w „Instruktorze pływania” wystąpiła młoda Stefania Sandrelli i last but not least – Moustache, czyli François Galépidès, który wcielił się w postać Zopoulosa — aktor, którego możemy kojarzyć z niezapomnianej roli sierżanta Garcii w „Zorro” Tessariego, i jednocześnie perkusista oraz piosenkarz jazzowy.
„Jean-Louis był nieśmiały, powściągliwy, milczący…”, wspominała w wypowiedzi dla „Paris-Match” po śmierci aktora jego druga żona Nadine Trintignant. Występowanie przed kamerą lub widownią pozwalało mu otworzyć się na świat, ale też twórczo przetworzyć te – wydawałoby się – skrajnie nieaktorskie cechy. | Piotr Kieżun
Winnice i Monte Carlo
Co ciekawe, trzech aktorów „Instruktora pływania”, czyli Moustache’a, Guy Marchanda i Jean-Louisa Trintignanta, łączył nie tylko zawód, ale i pasja. Wszyscy trzej należeli do Star Racing Team, klubu rajdowego skupiającego znane postacie świata rozrywki, stworzonego przez Galépidèsa.
Obecność Trintignanta w tym towarzystwie nie była przypadkowa. Należał do znanej rajdowej rodziny. Trzech jego wujów odnosiło w tej dyscyplinie sportowej znaczne sukcesy. Najstarszy z nich Louis brał udział w licznych rajdach samochodowych w wielu miastach Francji – Nancy, Mopellier czy Nicei. Niestety, zginął młodo wieku trzydziestu lat w wypadku podczas wyścigu o nagrodę Pikardii. Henri w 1936 roku ścigał się w Grand Prix Francji, zaś Maurice był pierwszym Francuzem, który zdobył Grand Prix w Formule 1. Namiętność do samochodów wyścigowych została również zaszczepiona w młodym Trintignancie, który w zmaganiach za kierownicą brał udział aż do lat osiemdziesiątych. To naprawdę on sam prowadził Forda Mustanga w znanej scenie wyścigu Monte Carlo w „Kobiecie i mężczyźnie” Leloucha. Dopiero pod koniec życia tor rajdowy zamienił na winnicę. Tę ostatnią uprawiał z wymiernym sukcesem w rodzinnej Prowansji, niedaleko Awinionu.
Skąd brał się aktorski geniusz Trintignanta? W odpowiedzi na to pytanie można by zapewne wymienić wrodzone umiejętności, pracowitość, determinację, z jaką podchodził do tego niełatwego rzemiosła, intelektualne przygotowanie człowieka, który do końca życia czytał namiętnie poezję Préverta, Apollinaire’a i Aragona, wreszcie – pracę z największymi mistrzami kina, którym Trintignant dawał z siebie wszystko, co najlepsze, ale także od których czerpał pełnymi garściami.
Jego specyficzny, intymny sposób gry, który przyniósł mu zasłużoną sławę, miał jednak być może inne źródło. „Jean-Louis był nieśmiały, powściągliwy, milczący…”, wspominała w wypowiedzi dla „Paris-Match” po śmierci aktora jego druga żona Nadine Trintignant. Występowanie przed kamerą lub widownią pozwalało mu otworzyć się na świat, ale też twórczo przetworzyć te – wydawałoby się – skrajnie nieaktorskie cechy. Przypominał w tym trochę Zbigniewa Zapasiewicza, dla którego deski teatru również były antidotum na wrodzoną nieśmiałość.
Zresztą to może z tego powodu Trintignant brał każdą rolę niezwykle poważnie i pieczołowicie przygotowywał się do niej nie tylko czysto aktorsko, lecz także intelektualnie. W jednym z wywiadów dla radia France Culture mówił: „Nie jestem aktorem zbyt spontanicznym, jestem aktorem myślącym […], raczej przypominającym kota”. Tej kociej gry Trintignanta będzie w europejskim kinie bardzo brakowało.