Szef sztabu armii egipskiej gościł w Szarm el-Szejk na Synaju swych odpowiedników z Jordanii, Emiratów, Bahrajnu, Arabii Saudyjskiej i Kataru na spotkaniu poświęconym opracowaniu systemu wczesnego ostrzegania przed ewentualnym atakiem z Iranu.

Obecność katarskiego generała jest znacząca: półwysep, który utrzymuje z Iranem równie bliskie stosunki, co z Arabią Saudyjską, oraz wspiera Bractwo Muzułmańskie, był przez kilka lat objęty z tych powodów przez sąsiadów blokadą handlową. Iran stanowi dla państw Zatoki Perskiej, i finansowanego przez nie Egiptu, zagrożenie egzystencjalne, zaś Bractwo, głoszące islamską rewolucję przeciwko konserwatywnym monarchiom sunnickim, jest w nich zakazane i zwalczane.

Katar, który dzieli z Iranem największe podwodne złoża gazu na świecie, i choćby z tego powodu musi z nim mieć poprawne stosunki, pod blokadą się jednak nie ugiął, zaś dochody z eksploatacji tych złóż nadal przeznacza także na finansowanie Bractwa. Udział Katarczyka w spotkaniu oznacza, że sąsiedzi się w końcu z tym pogodzili.

Żydowsko-arabski sojusz

Ale udział w tym zgromadzeniu szefa sztabu Izraela jest jednak zdumiewający. Państwa arabskie nie utrzymują z państwem żydowskim żadnych stosunków wojskowych, a obecne w Szarm Arabia Saudyjska i Katar – nawet i dyplomatycznych. Tyle tylko, że wspólna obrona przed atakami powietrznymi z Iranu bez Izraela byłaby fikcją. Jedynie Jerozolima ma siły zbrojne zdolne odeprzeć ewentualny irański atak: połączone armie państw Zatoki, choć w nieskończoność karmione petrodolarami, nie są od lat w stanie poradzić sobie z powstaniem Hutich w Jemenie, egipska zaś zajęta jest głownie tłumieniem własnej ludności, by zapobiec powrotowi obalonych rządów islamistów.

Zarazem decyzja o utworzeniu takiego systemu ma dla Izraela, którego zniszczenie Teheran oficjalnie głosi jako cel, znaczenie zasadnicze. Gwarantuje bowiem, że kraj zostanie z wyprzedzeniem ostrzeżony o irańskim ataku, gdy tylko rozpoznają go arabskie systemy wczesnego ostrzegania. Może to w dłuższej perspektywie doprowadzić do zawarcia sojuszu: w końcu tylko Jerozolima jest w stanie rozciągnąć, jeśli Iran zbuduje broń atomową, swój nuklearny parasol nad Zatoką. Amerykanie, którzy dwa tygodnie temu zestrzelili nad Irakiem dwa irańskie drony lecące z ładunkami bojowymi do Izraela, nie będą na Bliskim Wschodzie wiecznie. Podpisane dwa lata temu Porozumienia Abrahamowe – zawarte z inicjatywy prezydenta Donalda Trumpa układy o wzajemnym uznaniu między Izraelem a Emiratami i Bahrajnem, do których dołączyły potem Maroko i Sudan – procentują.

Militarna skuteczność, polityczna niestabilność

Ale za zyskami idą też koszty. Izrael coraz bardziej wiąże się z reżimami dyktatorskimi – lecz innych na Bliskim Wschodzie po prostu nie ma. Tunezja, która przez dziesięć lat broniła, jako jedyna, swej wywalczonej w Arabskiej Wiośnie demokracji, właśnie też ponosi tu klęskę – a póki była demokratyczna, odmawiała wszelkich z Izraelem kontaktów.

Inaczej niż arabskie reżimy, arabska opinia publiczna nadal jest głęboko antyizraelska, nie tylko z powodu konfliktu z Palestyńczykami, ale także dlatego, że państwo żydowskie nadal jest postrzegane jako europejski twór kolonialny, obcy na Bliskim Wschodzie i wrogi. Dla arabskich  partnerów Jerozolimy los Palestyńczyków jest mało ważny, a „europejskość” Izraela stanowi pożądaną gwarancję jego militarnej skuteczności.

Im jednak przeszkadza izraelska demokracja: nie tylko może zarazić ich poddanych zgubnymi politycznymi ideami, ale czyni z państwa żydowskiego partnera niegodnego zaufania. Wczoraj jeszcze premierem był Bennett, jutro będzie nim Lapid, a za parę miesięcy, po piątych w ciągu trzech lat wyborach, pewnie znowu Netanjahu. Saudyjscy królowie rządzą na ogół do śmierci. Jak z tak niepewnym partnerem można cokolwiek planować?

Wojna w Ukrainie wzmocniła Iran

Innego partnera jednak nie ma, więc współpraca Izraela i państw arabskich coraz bardziej się ugruntowuje. To może mieć złe skutki dla i tak pogarszającej się jakości izraelskiej demokracji, a fatalne dla Palestyńczyków, którzy w efekcie mogą zacząć być traktowani tak, jak na Bliskim Wschodzie traktuje się mniejszości: Kurdów w Syrii, Azerów w Iranie czy szyitów w Arabii Saudyjskiej.

Zarazem może się jednak okazać, że adresatem wiadomości o tajnym spotkaniu w Szarm, która dziwnie szybko wyciekła do mediów, byli ci, którzy nie zostali nań zaproszeni. Arabowie maja interes w pokazaniu Iranowi, że mają przeciwko niemu potężnego sojusznika – ale zarazem premier Iraku zapowiedział, że będzie pośredniczyć w kolejnej rundzie saudyjsko-irańskich negocjacji. Izrael, toczący z Iranem krwawą, choć niewypowiedzianą wojnę, wzmocnił w Szarm swą pozycję – a zarazem przypomniał i USA, i UE, że istnieje wojskowa alternatywa dla negocjowanego przez nich, ze słabnącymi zresztą nadziejami, porozumienia atomowego z Iranem; lepiej go więc nie podpisywać.

Jeśli jednak Teheran został spotkaniem w Szarm zastraszony, to nie dał tego po sobie poznać. Wojna w Ukrainie bardzo wzmocniła jego pozycję: podrożała ropa, którą, mimo amerykańskich sankcji, sprzedaje, i wzrosły koszty, dla Zachodu, groźby zacieśnienia związków Iranu z Rosją. Podobnie jak Indie, Chiny czy Brazylia, Teheran nie stosuje się do zachodnich sankcji na Moskwę, a ta zrewanżować mu się może tym samym.

Lęk przed dostawami rosyjskiej broni do Iranu skutecznie powstrzymuje Izrael przed dostawami własnego uzbrojenia Ukrainie. W grze równocześnie jest kilka szachownic. Katar, bardzo zadowolony z zaproszenia do Szarm, zarazem wspiera zawarcie z Teheranem atomowego porozumienia: jemu akurat Iran grozi najmniej. Amerykanie bardzo liczą, że Saudowie wesprą walkę ekonomiczną z Rosją, zwiększając produkcję ropy, by obniżyć jej cenę. W tym celu prezydent Joe Biden zapowiadał, że z powodu zamordowania Jamala Khashoggiego w saudyjskiej ambasadzie w Turcji uczyni z Rijadu „pariasa”. Został jednak zmuszony do przełknięcia swojej dumy – a to, że Waszyngton potrzebuje Saudów sprawia, że Saudowie mniej potrzebują Izraela. Może dlatego utworzony w Szarm system wczesnego ostrzegania niewiele, póki co, zmienia. Każdy z uczestników ma własne rachuby i plany.

Iran też. Po tym, jak Turcja spektakularnie odnowiła stosunki z Arabią Saudyjską oraz Izraelem (turecki wywiad wspólnie z Mossadem udaremnił irański zamach na Izraelczyków w Stambule), szef irańskiego MSZ z wizytą w Ankarze wyraził „zrozumienie” dla zapowiedzianej przez Turcję ofensywy przeciwko Kurdom w Syrii, potępionej już przez USA i Rosję. Teheran nie może sobie pozwolić na utratę, jeżeli już nie życzliwości, to choćby neutralności Ankary.

Ale z Szarm rozpościera się widok na cieśninę wysp Tiran i Sanafir, które Arabia Saudyjska przekazała w 1948 roku Egiptowi z obawy, że ich nie obroni przed ewentualnym izraelskim atakiem. Izrael zajął wyspy, ale dopiero w 1956 roku, a następnie w 1967 roku, gdy egipska blokada Tiranu zamknęła kluczowy dlań dostęp do portu w Ejlacie. Po piętnastu latach Jerozolima oddała wyspy Kairowi w procesie pokojowym, a w trzydzieści lat później Saudowie upomnieli się o swoje: wbrew protestom egipskich nacjonalistów wyspy są dziś znów saudyjskie, na co musiał się zgodzić Izrael, gdyż traktat z Egiptem zakłada ich wieczną demilitaryzację. Na Bliskim Wschodzie przy identyfikacji wrogów nie należy pomijać sojuszników – i odwrotnie. Zobaczymy, kto w końcu kogo będzie przed czym ostrzegał.