„Turcja nie chce wojny z Grecją”, zapewnił tuż przed madryckim szczytem NATO, sojuszu, do którego oba państwa wszak należą, prezydent Recep Tayyip Erdoğan. Wszystkim ulżyło, bowiem jeszcze kilka dni wcześniej Ankara groziła Atenom wojną, jeśli wojska greckie nie zostaną wycofane z kilku greckich wysp u wybrzeży Turcji, które – na mocy traktatu z Lozanny z 1923 roku, kończącego wojnę między Turcją a aliantami – miały pozostać zdemilitaryzowane.
Traktat zawarto na sto lat i Erdoğan jasno powiedział, że Turcja może go nie odnowić. Nie musi to od razu oznaczać, że Turcja szykuje się do wojny ze Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią czy Francją, ale Ateny mają uzasadnione powody do niepokoju. Ankara bowiem ma rozmaite zbrojne konflikty właściwie z wszystkimi, prócz Bułgarii, sąsiadami.
Turecka dyplomacja bazarowa
Turecka pomoc wojskowa dla Azerbejdżanu rozstrzygnęła o ormiańskiej klęsce w wojnie o Karabach dwa lata temu. Jedyny samolot rosyjski kiedykolwiek zestrzelony przez NATO zestrzelili Turcy, co jednak okazało się ostatecznie tylko epizodem w burzliwym romansie między Erdoğanem a Władimirem Putinem. Z Iranem Turcja znajduje się po przeciwnych stronach linii frontu w Syrii, zaś Teheran oskarża też Ankarę o wspieranie azerskiego separatyzmu. Niedawne wspólne, turecko-izraelskie udaremnienie planowanego irańskiego zamachu na izraelskich turystów w Stambule wzbudziło furię ajatollahów i sprawiło, że Iran zmienił zdanie w sprawie zapowiadanej przez Ankarę kolejnej inwazji Syrii – od wcześniejszego „zrozumienia” dla jej konieczności, do obecnego jej potępienia.
Może to znaczyć, że Teheran przestanie też milczeć w sprawie systematycznych ataków tureckich na bazy kurdyjskie w Iraku i nielegalne stacjonowanie tam tureckich wojsk. Podobnie jak z okupacją północnej Syrii, Turcja wyjaśnia swe działania w Iraku tym, że są tam jej wrogowie – Kurdowie. Nie inaczej było z pomocą dla Azerów, by pokonali wrogów Turcji – Ormian, czy inwazją Cypru pół wieku temu, bo byli tam wrogowie Turcji – Grecy. Dziś jednak na północy wyspy nie ma już ani jednego Greka, zaś Ankara żąda, by świat uznał jakże niepodległą i całkowicie suwerenną Turecką Republikę Cypru Północnego, która na tych ziemiach jakoś tak powstała.
Można jedynie domniemywać, co z tego wynika dla północy Syrii, ale tysiące polskich turystów, opalających się jak co roku na plażach w Bodrum czy Marmaris albo na Chios czy Krecie, winny pamiętać, że wypoczywają w strefie przyfrontowej. A groźby tureckie, jak widać, należy traktować poważnie. Co gorsza, traktat z Lozanny istotnie przewidywał demilitaryzację niektórych wysp, wcześniej należących do Imperium Otomańskiego, jak Chios, Samos czy Mytileny, ale, wbrew opinii Ankary, nie stanowi, że rozmieszczenie tam przez Grecję wojsk pozbawia ją nad nimi zwierzchności.
Podobne pogwałcenie, tym razem przez Turcję, innego zapisu traktatu, poprzez zniesienie szczególnego statusu dwóch wysp, które pozostały przy Turcji, nie znosi wszak ich przynależności. Ankara mogłaby podać Ateny do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości – ale wówczas Grecy mieliby okazję dowodzić, że odpowiadają jedynie na turecką eskalację, i nie wiadomo, jaki byłby wyrok. Procesu więc nie będzie.
Wzajemne zbrojenia
Tym bardziej że konflikt lozański (a my myśleliśmy pewnie, że to miasto nadaje się jedynie do pisania liryków…) to niejedyny grecko-turecki kryzys. Turcja zupełnie poważnie rości sobie prawa wyłączności ekonomicznej do północnej połowy wschodniego akwenu Morza Śródziemnego, którym się podzieliła z Libią. Tureckie statki badawcze wiercą pod wodami, które Grecja i Cypr uznają za swoje, a turecka marynarka siłą odpędza statki badawcze innych państw.
Na turecko-libijski rozbiór wód Grecja odpowiedziała równie absurdalną umową ze skłóconym z Turcją Egiptem. Jednak sprawa do MTS znów trafić nie może, bo Ankara nie uznaje ONZ-owskiej Konwencji Praw Morza, która byłaby podstawą orzeczenia. Turcja zaś jest morskim mocarstwem i Grecja nie ma jak się jej przeciwstawić – ale, jak na złość Ankarze, Turkom się złóż gazu pod spornymi wodami odkryć dotąd nie udało.
Morską przewagę Ankary Ateny chcą równoważyć swą przewagą lotniczą. Kupiły w Izraelu świetną technologię antydronową, we Francji – 40 myśliwców Rafale, a z USA mają obiecane F35, których sprzedaż Turcji została zakazana po nabyciu przez Ankarę rosyjskich rakiet przeciwlotniczych S400. Tyle tylko, że częścią łapówki dla Erdoğana za wycofanie weta dla NATO-wskiego członkostwa Szwecji i Finlandii była zgoda prezydenta Bidena na sprzedaż Turcji wstrzymywanych dotąd F16, które zrównoważą grecką przewagę.
„Po prostu nie jesteście na naszym poziomie”
Dlatego Turcy na madryckim szczycie nie wspominali nic o groźbach i wyspach: nie musieli, już dostali to, co chcieli. Przywódca greckiej opozycji Aleksis Tsipras uznał wynik madryckiego szczytu za „Waterloo” dla Aten, zaś szef tureckiego MSZ Mevlut Çavuşoğlu stwierdził, że jego grecki kolega się „upokorzył”, daremnie przekonując Kongres, by USA nie sprzedawały F16 Turcji.
„Ateny powinny wyciągnąć naukę i z wydarzeń w regionie, i z tych sprzed stu lat”, oświadczył Erdoğan, odwołując się tak do obecnych wojskowych tureckich przewag, jak i do klęski greckiej inwazji Turcji po pierwszej wojnie światowej i rzezi tureckich Greków, która po niej nastąpiła. „Po prostu nie jesteście na naszym poziomie – kontynuował – i mam nadzieję, że naród grecki przekaże tę wiadomość swoim władcom, których awanturnictwo będzie miało katastrofalne skutki dla greckiego narodu”.
Turecki prezydent już wcześniej wykluczył wszelkie rozmowy ze swym greckim odpowiednikiem, „dopóki on się z rozumkami nie pozbiera”. Jeżeli ta retoryka brzmi znajomo, to dlatego, że używa jej przywódca do Putina podobny i dążący do podobnych celów: czym by się różniło jednoczenie tureckich ziem od jednoczenia ziem ruskich? A że Turcja jest w NATO? Rosja jest w Radzie Bezpieczeństwa ONZ – i? Cieszyliśmy się, że teraz wczasy na Krecie są równie łatwe, jak wycieczka do Lwowa. No właśnie.