Zwykle polityka jest jak układanka z puzzli. Każdego dnia pojawiają się setki wiadomości, niektóre obiecujące, inne złowieszcze – problem polega na tym, jak je do siebie dopasować.

W tej chwili można odnieść wrażenie, że amerykańska polityka jest jak prosta układanka składająca się z pięciu elementów. Każdy z nich szeroko omawiano, ale gdy ułożyć je razem, wyłania się z tego bardzo ponury obraz. Jest zbyt wcześnie na zdecydowane prognozy. Jednak w tej chwili najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest powrót Trumpa lub jego bliskich sojuszników do Białego Domu. Jeśli Ameryka nie zmieni kursu, dalej będzie zmierzać wprost ku katastrofie.

1) Trump jest wrogiem demokracji 

Po latach opisywania polityki Donalda Trumpa nie sądziłem, że to, co usłyszę w czasie przesłuchań komisji Izby Reprezentantów do spraw 6 stycznia, badającej okoliczności ataku na Kapitol, może mnie zaskoczyć.

Już jesienią 2015 roku przekonywałem, że Donald Trump jest autorytarnym populistą, który stanowi poważne zagrożenie dla amerykańskiej demokracji. Od tego czasu na niezliczone sposoby zademonstrował swoją pogardę dla najbardziej podstawowych zasad i norm liberalnej demokracji, począwszy od wielokrotnych gróźb wsadzenia przeciwnika politycznego do więzienia, a na odrzuceniu wyniku wyborów w 2020 roku skończywszy. Otrzymaliśmy wszystkie niezbędne dowody, by ocenić, kim tak naprawdę jest Donald Trump. 

A jednak rewelacje z ostatnich tygodni mną wstrząsnęły. Od dawna było wiadomo, że Trump niechętnie dystansuje się od swoich zwolenników, nieważne jak byliby niegodziwi. Oczywiste było, że desperacko szukał sposobów na utrzymanie się u władzy, nie zważając na demokratyczne normy. Nie było jednak jasne, że osobiście kibicował szturmowi na Kapitol ani że tak bardzo chciał osobiście przewodzić tłumowi, że miało dojść do przepychanki między nim a agentem Secret Service.

Myślałem, że dowiedzieliśmy wszystkiego o tym, kim jest Trump. Sądziłem, że nie może mnie zaskoczyć. Myliłem się.

2) Druga kadencja Trumpa byłaby bardziej niebezpieczna niż pierwsza

Pocieszanie się tym, że Ameryka wytrzymała pierwszą kadencję Trumpa, może być kuszące. Mogłoby się zatem wydawać, że jest wystarczająco silna, by przetrwać również kolejną.

Rzeczywiście, prezydentura Trumpa pokazała, że amerykańskie instytucje są bardziej odporne niż w wielu innych krajach demokratycznych. Nie można więc wykluczyć, że przetrwałyby kolejne cztery lata rządów Trumpa. Jednocześnie warto zauważyć, że druga prezydentura spod znaku MAGA (Make America Great Again) – sprawowana przez samego Donalda Trumpa lub któregoś z jego licznych naśladowców – byłaby prawdopodobnie bardziej niebezpieczna niż pierwsza.

Kiedy Trump został wybrany po raz pierwszy w 2016 roku, brakowało mu doświadczenia, zespołu i wizji, by skutecznie sprawować władzę. Nigdy wcześniej nie piastował urzędu publicznego (obsadzanego na drodze wyborów) na żadnym szczeblu. Brakowało mu wyrafinowanego zrozumienia tego, jak działa federalna biurokracja. Nie mógł też liczyć na wsparcie lojalnych zwolenników w Waszyngtonie. Wielu doświadczonych pracowników jego administracji starało się zrobić, co w ich mocy, aby udaremnić jego najbardziej ekstremalne lub niegodziwe działania. Republikanie zasiadający w Kongresie, w tym marszałek Izby, również odnosili się do niego ze sceptycyzmem. I choć już wtedy Trump uważał się za jedynego prawowitego przedstawiciela narodu, to jego plan podważenia mechanizmów kontrolnych nie był jeszcze w pełni ukształtowany. We wczesnych latach jego prezydentury konflikty z niezależnymi instytucjami pojawiały się incydentalnie, ilekroć ktoś odmawiał mu uprawnień do zrobienia czegoś, na czym mu zależało.

Jeśli Trump wróci do władzy w 2024 roku, nie będzie mierzył się z takimi samymi ograniczeniami. Ma za sobą cztery lata doświadczenia w rządzeniu krajem. Znacznie lepiej rozumie, co należy zrobić, by przekuć życzenia w rzeczywistość. Zbudował silną bazę lojalnych zwolenników, z doświadczeniem w pracy w aparacie wykonawczym. Zmniejszyło się też prawdopodobieństwo, by najstarsi mianowani przez niego urzędnicy zawahali się przed realizacją niemoralnych lub nawet niekonstytucyjnych poleceń. Prawie wszyscy republikańscy kongresmani, którzy byli skłonni przeciwstawić się Trumpowi, przeszli na emeryturę lub przegrali w ostatnich prawyborach. A konsolidacja władzy prawdopodobnie stałaby się priorytetem od pierwszego dnia jego urzędowania.

Jest jeszcze więcej powodów niż w przeszłości, by sądzić, że Trump ma zarówno wolę i zasoby, by wywrócić amerykańską demokrację. W dodatku wkrótce może zyskać ku temu okazję. Może się tak stać nawet wtedy, gdy niedużą różnicą przegra wybory w 2024 roku.

3) Uczciwość wyborów w 2024 roku jest zagrożona

Działania w celu odwrócenia wyniku wyborów w 2020 roku okazały się chaotyczne i nieudolne. Choć Trump robił, co mógł, by podważyć ważność głosowania, zabrakło mu konkretnego, wykonalnego planu. Za dwa lata sytuacja będzie znacząco odmienna. W ostatnich miesiącach wpływowe frakcje Partii Republikańskiej opracowały bowiem znacznie bardziej wyrafinowany plan przywrócenia Trumpa do Białego Domu.

W 2020 roku ostateczna decyzja o tym, kogo wysłać do Kolegium Elektorskiego, należała do grupy urzędników, którzy przysięgali zarządzać wyborami w sposób bezpartyjny. Choć niektórzy z nich, jak sekretarz stanu Brad Raffensperger w Georgii, byli republikanami, urząd nakładał na nich obowiązek liczenia głosów i badania wszelkich doniesień o nadużyciach bez strachu czy stronniczości – i dopełnili go.

Jednak w ostatnich latach republikańskie władze ustawodawcze w wielu stanach rozważały zmianę prawa w celu upolitycznienia tego procesu. W stanach kluczowych dla rywalizacji pomiędzy Demokratami a Republikanami, takich jak Arizona, ustawodawcy i gubernatorzy wkrótce mogą mieć znacznie większą swobodę w decydowaniu o tym, kto powinien zostać uznany za prawowitego zwycięzcę. To rodzi niebezpieczeństwo, że upartyjnieni urzędnicy mogą odmówić uznania ważności tysięcy głosów, tym samym wysyłając do Kolegium Elektorskiego zwolenników Donalda Trumpa, nawet jeśli Joe Biden (lub inny kandydat Partii Demokratycznej) zdobyłby większość głosów w ich stanie. Nie należy wykluczać możliwości, że Trump przejmie kontrolę nad Białym Domem, dokonując fałszerstw w jednym z tak zwanych swing states, czyli stanów, gdzie żadna z partii nie posiada stabilnej przewagi i które są z tego powodu kluczowe dla wyniku wyborów. 

Amerykańska republika stoi obecnie przed dwoma poważnymi zagrożeniami. Pierwszym jest uczciwa wygrana Donalda Trumpa w 2024 roku. Drugim ewentualna próba odrzucenia wyniku nadchodzących wyborów, która doprowadziłaby do kryzysu konstytucyjnego, a być może nawet powrotu Trumpa do Białego Domu wbrew woli społeczeństwa. Aby uniknąć takiego obrotu spraw, demokraci muszą postarać się o spektakularne zwycięstwo. Jednak taki wynik wydaje się obecnie mało realistyczny.

4) Joe Biden jest bardzo słaby

W 2020 roku Joe Biden odciągnął Stany Zjednoczone znad krawędzi. Kiedy po raz pierwszy ogłosił swoją kandydaturę, wzbudził niewielki entuzjazm we własnej partii, a wśród ekspertów i kampanijnych strategów sprowokował wręcz drwiny. Jego kandydatura okazała się jednak odpowiednia do sytuacji. 

Jako jeden z niewielu poważnych kandydatów stających do prawyborów, nie poparł modnych, ale głęboko niepopularnych pomysłów, takich jak dekryminalizacja przekraczania granicy państwa bez zezwolenia. Był w stanie poszerzyć koalicję demokratów, podkreślając znaczenie przyzwoitości i przedstawiając wybory jako walkę o ducha kraju. To z jego pomocą Amerykanom udało się usunąć autorytarnego populistę z urzędu w demokratycznych wyborach po zaledwie jednej kadencji. Biden zasługuje na wielkie uznanie za udział w tym sukcesie, który udaje się osiągnąć niezwykle rzadko. 

Jednak po osiemnastu miesiącach prezydentury Bidena wygląda na to, że do wyborów w 2024 roku stanie on jako słaby kandydat. Jego obecne notowania są wyjątkowo niskie. Według danych FiveThirtyEight, 39 procent Amerykanów popiera działania obecnego prezydenta, a 56 procent wyraża wobec nich dezaprobatę. Oznacza to, że Biden jest obecnie mniej popularny niż dwunastu poprzednich prezydentów, w tym Donald Trump, na tym samym etapie kadencji.

Część przyczyn jest niezależna od niego. Każdego prezydenta obwiniano by za skutki pandemii, którą chcielibyśmy mieć za sobą już dawno temu. I każdy prezydent zostałby obarczony odpowiedzialnością za gwałtowny wzrost inflacji, mimo że dysponuje ograniczonymi narzędziami do jej opanowania.

A jednak za znaczną część owej słabości jest odpowiedzialny on sam. Polityka Białego Domu, jak ostrzegali niektórzy doświadczeni ekonomiści, przyczyniła się do wzrostu inflacji. Gwałtowne wycofanie się z Afganistanu sprawiło, że Biden wyszedł na słabego i nieczułego. I choć obiecywał, że będzie pośredniczył w rozmowach międzypartyjnych, jego administracji nie udało się skutecznie koordynować działań nawet z demokratami w Kongresie. Biały Dom zdawał się polegać na presji opinii publicznej, by skłonić do działania opornych demokratycznych senatorów, nie podejmując z nimi negocjacji ani nie dążąc do realizacji zaproponowanych przez nich kompromisowych projektów ustaw.

W pierwszych miesiącach prezydentury zwolennicy Bidena przedstawiali go jako nowe wcielenie Franklina D. Roosevelta. Ale ambicja wprowadzania zmian społecznych na miarę Nowego Ładu nigdy nie była współmierna ani do życzeń wyborców, ani do wątpliwych wpływów Bidena w Kongresie. W ciągu osiemnastu miesięcy swojej kadencji, mając przed sobą trudne wybory, które prawdopodobnie pozbawią Partię Demokratyczną kontroli nad Izbą Reprezentantów, Biden nie zdołał uchwalić większości swoich sztandarowych projektów legislacyjnych.

Sprawa jest jeszcze bardziej oczywista w kwestiach kulturowych. Jasne jest, że tutaj najwięcej szkód Biden wyrządził sobie sam. Obecny prezydent wybrany został jako polityk umiarkowany. Z jednej strony zdecydowanie sprzeciwiał się paskudnej bigoterii Donalda Trumpa, a z drugiej – nie popadał w skrajności lewicowej polityki tożsamości. Jednak wielu wyborców, którzy zdecydowali się poprzeć Partię Demokratyczną pod wodzą Joe Bidena jako mniejsze zło, niepokoi jego uległość wobec skrajnie lewicowych ideologii. Chociaż przeraża ich rasizm skrajnej prawicy, nie podoba im się na przykład to, że administracja Bidena próbowała uzależnić otrzymanie istotnych świadczeń od koloru skóry osoby, która się o nie ubiega.

Wreszcie, pozostaje trudna kwestia wieku Bidena. Coraz więcej wyborców ma wrażenie, że jest on zbyt zniedołężniały, by wykonywać podstawowe obowiązki związane z urzędem. To przesada. Ale przewodzenie krajem to wyczerpująca praca. I nawet jeśli Biden jest po prostu 79-latkiem z normalnym dla tego wieku poziomem energii i jasności umysłu, trzeba zastanawiać się nad jego zdolnością do wyprowadzenia kraju z obecnego kryzysu – i nad tym, czy będzie skutecznym kandydatem w niezwykle ważnych wyborach, do których zostały jeszcze ponad dwa lata.

5) Harris, najbardziej prawdopodobna zastępczyni Bidena, ma jeszcze mniejsze szanse na pokonanie Trumpa

Jeśli Joe Biden nie zdecyduje się ubiegać o reelekcję w 2024 roku, demokraci nominują najprawdopodobniej obecną wiceprezydentkę Kamalę Harris. W amerykańskiej polityce urzędujący wiceprezydent uchodzi za oczywistego następcę. Al Gore i Joe Biden byli postrzegani jako stosunkowo słabi kandydaci, którym brakowało własnej grupy entuzjastycznych wyborców. A jednak obaj zwyciężyli w prawyborach dzięki pozycji wynikającej z pełnionego wcześniej urzędu. 

W przypadku Kamali Harris efekt ten może być jeszcze silniejszy. Ponieważ jest ona pierwszą czarnoskórą kobietą na stanowisku wiceprezydenta, każda próba podważenia jej kandydatury zostanie przedstawiona jako seksistowska lub rasistowska. To podniesie ryzyko wizerunkowe dla każdego polityka chcącego stanąć do wyścigu o nominację.

Głęboki niepokój budzi więc fakt, że Harris ma jeszcze słabszą pozycję niż urzędujący prezydent. Jej poparcie wynosi jedynie 36 procent. A przyczyny tej niepopularności raczej nie znikną w najbliższym czasie. Harris jest doskonałą prokuratorką. Ostatnio zabłysnęła w czasie przesłuchania w senackiej komisji śledczej. W swoich najlepszych momentach potrafi być również bardzo ujmująca. Występując w telewizyjnych talk shows i innych mniej formalnych okolicznościach emanuje prawdziwym ciepłem.

Problem w tym, że większość wyborców nie wie, za czym tak naprawdę opowiada się Harris i wątpi w autentyczność jej poglądów. Biorąc pod uwagę wielkie przemiany, jakie przeszła w swojej stosunkowo krótkiej karierze politycznej – od umiarkowanej demokratki do jednej z najbardziej postępowych polityczek w Senacie – trudno ich za to winić. Choć jest zdecydowanie za wcześnie, by przewidywać wynik rywalizacji między Harris a Trumpem, niepokojąco wysokie jest prawdopodobieństwo, że Trump wyszedłby z niej jako zwycięzca.

Jak uniknąć katastrofy?

W polityce nic nigdy nie układa się całkiem zgodnie z przewidywaniami. Istnieje wiele scenariuszy, w których Ameryka może uniknąć katastrofy, nawet jeśli są one mało prawdopodobne. 

Być może jesienią 2024 roku gospodarka amerykańska będzie kwitła, a inflacja zostanie w końcu opanowana, dzięki czemu pozycja Bidena lub Harris znacznie się wzmocni. Być może Trump będzie zbyt schorowany lub przerosną go kłopoty prawne, by mógł kandydować w 2024 roku. Być może któremuś z naśladowców Trumpa, takiemu jak Ron DeSantis, uda się pokonać byłego prezydenta w prawyborach, a potem okaże się, że szanuje on podstawowe instytucje demokratyczne bardziej niż poprzednik. Być może jakiemuś umiarkowanemu republikaninowi uda się zdobyć nominację prezydencką w 2024 roku. Być może jakiś ambitny polityk, jak gubernator Kolorado Jared Polis, burmistrz Nowego Jorku Eric Adams lub senator z Georgii Raphael Warnock, zostanie nominowany przez demokratów w 2024 roku i pokona Trumpa. Być może jakiś celebryta, od Dwayne’a „The Rocka” Johnsona po Marka Cubana, stanie się pierwszym Amerykaninem od czasów Waszyngtona, który zdobędzie prezydenturę jako polityk niezależny. A może Biden po prostu wywalczy zwycięstwo nad Trumpem w wyrównanym pojedynku dwóch głęboko niepopularnych kandydatów.

A jednak najbardziej prawdopodobny scenariusz jest głęboko niepokojący. W tym momencie o wiele łatwiej wyobrazić sobie powrót Trumpa do Białego Domu i poważne szkody wyrządzone przez niego amerykańskiej republice niż cokolwiek innego. Każdy, komu zależy na przetrwaniu republiki, powinien więc myśleć o rozwiązaniach, które pozwolą zapobiec katastrofie. Opracowanie realistycznego planu jest niezwykle trudne, a różni ludzie będą musieli odegrać w nim różne role. Jest jednak przynajmniej kilka kroków, które powinni wykonać demokraci, jeśli chcą umocnić swoją pozycję w ewentualnym starciu z Trumpem:

– Demokraci muszą w trybie priorytetowym zająć się ustawodawstwem, które na poziomie federalnym ureguluje sposób, w jaki Kongres poświadczy wynik przyszłych wyborów i zminimalizuje próby zniekształcania tego procesu.

– Demokraci muszą wrócić do kulturowego mainstreamu. Chociaż powinni z całą mocą bronić praw mniejszości, główni przywódcy partii muszą zdecydowanie zdystansować się od ekscesów lewicy i postulatów polityki tożsamości. 

– Demokraci muszą pokazać Amerykanom, że słyszą ich obawy związane z inflacją i wzrostem brutalnej przestępczości. I choć narzędzia, którymi dysponuje Biały Dom, by zaradzić obu kryzysom, są ograniczone, Biden musi wykorzystać je najlepiej jak potrafi. Prezydent powinien działać, by móc przypisać sobie przynajmniej częściowe zasługi, jeśli do 2024 roku nastąpi rzeczywista poprawa sytuacji.

– Demokraci muszą uchwalać niedoskonałe programy, dla których są w stanie zgromadzić poparcie, zamiast w nieskończoność szukać zgody w sprawie bardziej ambitnych planów. Gdyby Biały Dom był skłonny do kompromisu w kwestiach takich jak program „Build Back Better”, administracja Bidena miałaby kilka prawdziwych osiągnięć, którymi mogłaby się pochwalić.

– Demokraci, którzy mają większe szanse na pokonanie Donalda Trumpa w 2024 roku niż Joe Biden czy Kamala Harris, powinni poważnie zastanowić się nad tym, by stanąć do prawyborów. Aby zabezpieczyć się przed zarzutami o złą wiarę, potencjalni kandydaci powinni ogłosić swoje zamiary przed ogłoszeniem kandydatury przez Bidena. 

To tylko początek. Można się zasadnie spierać, czy każdy z tych punktów bardziej pomoże czy zaszkodzi. Ale jedno jest pewne: gdy płonie dom, nie można siedzieć w miejscu i powtarzać, że wszystko jest okej.