Inter arma silent Musae – w czasie wojny milczą Muzy, jak mawiali starożytni. Myśli jednak nie milkną i choć nie na miejscu wydaje się snucie ogólnych refleksji, kiedy Ukraina walczy, to Ukraińcy biją się przecież również o to, żeby wolno było myśleć i pisać co się chce i kiedy się chce.
Moje uwagi nie odnoszą się bezpośrednio do sytuacji na froncie. Dotyczą raczej sytuacji w debacie na ten temat. W tym, co się mówi o wojnie i sytuacji politycznej, widać bowiem dwa idealizmy. Oba mogą być groźne, dlatego warto przed nimi przestrzec.
Choć sam idealizm nie jest niczym złym, to każda słuszna idea wytwarza swoje karykatury. I to na nie trzeba uważać.
Od Platona po Hegla, znaczenie idealizmu w historii filozofii ulegało zmianom. Jednak zawsze wiązało się z przekonaniem o zasadniczej przewadze idei nad materią. Słowo „idealizm” ma również znaczenie potoczne. Tutaj nie ma niespodzianek. Idealista to ktoś, kto bardziej niż wygodami życia, pieniędzmi i interesem własnym kieruje się w życiu wielką sprawą, ideą, czy choćby starymi dobrymi zasadami moralnymi. Często wyśrubowanymi i przesadnymi – bo od „idealisty” już tylko pół kroku do idealisty naiwnego. Mówimy „idealista”, a myślimy o kimś, kto nie tyle przejmuje się wielkimi sprawami, co przejmuje się nimi nadmiernie, nie chcąc, bądź po prostu nie umiejąc uwzględnić w swoim rachunku praktycznych praw życia.
Idealizm naiwno-romantyczny
Maszerujemy więc prosto w objęcia pierwszego z groźnych idealizmów, mianowicie idealizmu naiwno-romantycznego. W kontekście obecnej wojny ów idealizm przybiera formę stwierdzenia, że wszyscy powinniśmy rzucić wszystko i pójść na wojnę o sprawę ukraińską, aż do pełnego jej zwycięstwa, cokolwiek miałoby to znaczyć. Zgodnie z takim poglądem jest to naszym świętym prawem, a wręcz obowiązkiem, a jeśli jakiś Niemiec czy Francuz myśli inaczej, to zakrawa o zdradę i nową Jałtę. Idealizm naiwno-romantyczny zawiera w sobie wezwanie do absolutnie bezkompromisowego działania, ale też głęboką wiarę, że słuszność zawsze zwycięży (right is might) – Ukraina musi wygrać, ponieważ racja leży po jej stronie. Kto ma rację moralno-polityczną, czy choćby tylko duchową, ten wygrywa, bo tak właśnie działa świat, a idee są bronią ostateczną na polach bitew.
Rzecz jasna, świat tak bynajmniej nie działa i nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego skutki takiej postawy mogą być groźne. Polska to kraj zbudowany na romantyzmie i jego krytyce. Tę sprawę obgadano przez ostatnie dwieście lat tysiąc razy. Co nie znaczy, że postawa romantyczna straciła swoją popularność. Przejawem tego jest polska publicystyka. Nie wszyscy oczywiście piszą wprost, że NATO powinno wysłać bombowce na Moskwę (choć są i tacy). Jednak naiwny romantyzm objawia się choćby w bezkompromisowości. Nie wystarczy popierać Ukrainę ze wszystkich sił. W czasie wojny Muzy milczą, nie ma czasu na niuanse, trzeba działać, a nie rozkminiać. Romantyzm – jak to romantyzm – ceni działanie tak bardzo, że wszelkie myślenie myli z defetyzmem.
Pozorny realizm
Na skutek zmęczenia tym sposobem myślenia i w obronie przed jego zgubnymi skutkami (kultem moralnych zwycięstw, przegranych powstań, etc.) rodzi się postawa ostrego, choć pozornego, realizmu. Jego program sprowadza się najczęściej do zaprzeczenia romantyzmowi. Samozwańczy realiści powiedzą więc, że w polityce ważne są nie idee, a tylko interesy, że w stosunkach między państwami liczy się tylko siła, twarda i miękka, choć najlepiej twarda, i że ogólnie w życiu narodów i społeczeństw sentimentow niet. Jest to nurt myślenia, który pozycjonuje się na trzeźwy realizm polityczny, w praktyce jest on jednak bieda-makiawelizmem na miarę naszych możliwości. Przede wszystkim jednak, jest realizmem tylko z pozoru. Dlaczego?
Kiedy naiwny romantyzm zakłada, że polityka rządzi się ideałami i wartościami, naiwny realizm czyni dokładnie odwrotnie. Widzi tylko brutalną grę i starcie sił, wierząc, że rola idei jest zerowa. Obie postawy są błędne, bo przedstawiają sprawy zbyt zerojedynkowo.
Przyjrzyjmy się raz jeszcze reakcjom tak zwanego świata zachodniego na rosyjski atak na Ukrainę. Z ukraińskiego, czy nawet polskiego punktu widzenia, pomoc udzielona na przykład przez Niemców zawsze będzie niewystarczająca i nieadekwatna. Trudno jednak twierdzić, że Zachód nie robi nic. Zaczął działać, mówiąc (w miarę) jednym głosem, mocniejszym niż przeklęte thoughts and prayers, do których zdążył nas przyzwyczaić. Łatwo powiedzieć, że to ciągle mało. Ale czy jeszcze 23 lutego spodziewalibyśmy się, że projekt Nord Stream 2 padnie, Rosja wyleci z mundialu FIFA i że wycofa się z niej McDonald’s i Slack?
Świat zachodni zareagował i – co istotne – nie w konsekwencji czystej kalkulacji.
„Zachodem” nazywa się wspólnotę wartości i idei. Choć bywa krucha, odgrywa jednak pewną rolę, o czym przekonujemy się właśnie w momentach kryzysowych. Poczucie, że staramy się wyznawać te same ideały, ma w takich chwilach znaczenie najzupełniej praktyczne. Świat nie jest tylko tabelką w Excelu, nie opiera się wyłącznie na rachunku zysków i strat. O ostatecznej decyzji często rozstrzyga intuicja, gut feeling, coś spoza obliczeń. Wartości i idee bywają ważnym elementem tej układanki.
Założenie, że wartości i idee w ogóle się nie liczą, nie dość, że błędne, to nie jest postawą realistyczną! To konkurencyjna forma idealizmu.
Pseudorealiści, ci wszyscy aspirujący cynicy, Zychowicze, Kissingery etc., popełniają błąd analogiczny do romantyków.
Opierają się na założeniu, że wszyscy aktorzy polityki to gracze do bólu precyzyjni, racjonalni i logiczni w swoich egoistycznych kalkulacjach. Przyjmują tym samym idealność ludzi, rządów i państw.
Jednak chłodne obliczenia utrudnia w rzeczywistości zwykła niedoskonałość ludzkiej natury i banalna proza życia. Paradoksalnie, to właśnie one otwierają przestrzeń dla wartości i ideałów. Skoro więc oba idealizmy są błędne, to skuteczna polityka oznacza manewrowanie środkiem, z dala od tych skrajności. Czy jednak możemy tego oczekiwać od naszych rządzących? Nie jest to złośliwość tylko wobec obecnej ekipy – miotanie się między dwoma idealizmami to w Polsce problem sięgający dużo głębiej.