=> Przeczytaj pierwszą część eseju
Wyjechaliśmy wreszcie w maju 1957 roku. Wyruszyliśmy pociągiem z Wrocławia do Krakowa, miejsca, w którym moi rodzice byli najbardziej szczęśliwi, więc miałem okazję zobaczyć to piękne średniowieczne miasto na własne oczy. Następnie pojechaliśmy do Szczecina, na wybrzeże Bałtyku, gdzie wsiedliśmy na statek płynący do Francji i w ciągu następnych kilku dni rozpoczęliśmy nowe życie, które czekało nas w Izraelu.
Na początku bardzo odróżnialiśmy się od otoczenia. Jak mogło być inaczej? Byliśmy nieopaleni i nosiliśmy dziwne ubrania, z trudem przyzwyczajaliśmy się do nowego języka i kultury, którą uznaliśmy za szokująco odmienną. Niechęć mojego ojca do emigracji wynikała częściowo z przekonania, że Palestyna jest jałową pustynią zamieszkałą przez syjonistycznych nierobów. Do pewnego stopnia wszyscy w to uwierzyliśmy. Śródziemnomorskie słońce nie poprawiało nam nastroju, lecz wydawało się złowrogie. Gdy moja matka ujrzała beduińskie namioty rozstawione przy drodze z Hajfy, gdzie zeszliśmy na ląd, wykrzyknęła: „Gdzie my jesteśmy? To Azja! Wszyscy są tutaj Azjatami!”.
Pod wieloma względami mieliśmy szczęście. Efraim i jego żona Leika zdążyli się już urządzić w nadmorskim mieście Akko, położonym piętnaście kilometrów na północ od Hajfy, i dzięki nim mogliśmy od razu wprowadzić się do mieszkania. Później, kiedy stało się jasne, że przeszłość mojego ojca jako komunistycznego aparatczyka uniemożliwia mu zatrudnienie się w większości miejsc, Leika pomogła moim rodzicom zaciągnąć pożyczkę i uzyskać pozwolenie na otwarcie własnego biznesu, co pozwoliło im założyć księgarnię połączoną z małą biblioteką na parterze naszego budynku.
Mimo to wciąż zmagaliśmy się z otaczającą nas rzeczywistością. Utraciwszy swoją komunistyczną utopię, ojciec wpadł w głęboką depresję. Matka szybko przyzwyczaiła się do widoku tak wielu nieznanych twarzy, ale znalazła się w pułapce między mężem a bratem, który nadal dawał upust swojej dezaprobacie dla jej małżeństwa i nie wahał się drwić z mojego ojca w jej obecności. „Przecież cię ostrzegaliśmy – mówił Efraim. – Co ty sobie wyobrażałeś, Schloime? Że ci antysemici wezmą cię na swojego przywódcę?”.
Moim największym zmartwieniem było to, że nie byłem dobry w dwóch podwórkowych dyscyplinach, których znajomość była uważana za niezbędną u chłopców w moim wieku – piłce nożnej i rzucaniu kamieniami. Większość moich rówieśników wyemigrowała do Izraela, kiedy byli jeszcze małymi dziećmi, więc nie znali innej rzeczywistości. Nie interesowało ich moje poprzednie życie w Polsce ani nic, co miałem do zaoferowania. Ja też nie chciałem być taki jak oni, więc przez większość czasu siedziałem w domu i jak tylko nie musiałem odrabiać pracy domowej, czytałem książki i gazety – tak jak to się działo przez lata w Polsce.
Efraim nie pochwalał mojego samotniczego trybu życia. Uważał, że powinienem się hartować i przestać czytać po polsku, czyli w języku, który kojarzył mu się z ośmieszonymi, zdyskredytowanymi ideami mojego ojca. Jestem teraz syjonistą, mówił, muszę czytać po hebrajsku. Ilekroć nas odwiedzał, maszerował do mojego pokoju i próbował skonfiskować mi polskojęzyczne książki, co doprowadzało mnie do furii. Pewnego razu próbował mnie nawet uderzyć. W odpowiedzi pobiegłem do kuchni i chwyciłem długi nóż, aby dać mu do zrozumienia, że nie jestem moim ojcem i nie zamierzam dać się zastraszyć ani ulec. Ta scena tak oszołomiła moją matkę, że zemdlała. Ale Efraim już nigdy więcej nie podniósł na mnie ręki.
Ojciec nie miał tyle szczęścia. Cała nasza trójka miała stałe zaproszenie na piątkowe, wieczorne spotkania z udziałem rodziny i przyjaciół Efraima, ale wuj wraz z Leiką i ich szwagrem Marianem nie przestawali drwić z mojego ojca. Śmiali się z niego, gdy na początku pobytu nie udało mu się dostać pracy w dyskoncie. Śmiali się, gdy zdumiewały go wolnorynkowe ceny i gdy starał się zrozumieć, jak ten sam przedmiot może kosztować więcej w jednym sklepie, a w innym mniej. Gdy moi rodzice otworzyli księgarnię, Marian pytał go, jak się czuje, będąc kapitalistą odbierającym ludziom pieniądze. W pewnym momencie nie mogłem już tego dłużej wytrzymać. Ojciec przybył do Izraela jako człowiek złamany; nie zasługiwał na takie traktowanie. Powiedziałem mamie, że powinna chodzić na piątkowe wieczorne spotkania sama.
Bohaterski mit
W tamtym czasie w Izraelu nie było żadnego języka, w którym mógłbym wyrazić naszą traumę. Ludzie pod koniec lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych nie poruszali tematu Holokaustu inaczej niż w prywatnych rozmowach, i to też tylko z tymi, którzy przeszli przez podobne doświadczenia. Dorośli z pokolenia moich rodziców czasami prosili o wiadomość o tej lub tamtej osobie – słyszeliśmy w radiu ogłoszenia z prośbą o informacje o zaginionych krewnych – ale nie było masowego rozliczania się z przeszłością, a już na pewno nie było narodowego odwoływania się do pamięci o tych, którzy zginęli, co stało się powszechne kilkadziesiąt lat później.
Izrael był społeczeństwem pionierów, dumnym ze swoich młodych pracowników kibuców, użyźniających wyschniętą ziemię, i z silnego wojska, które było w stanie przyjąć wszystkich nowo przybyłych. Chciał popularyzować bohaterski mit samego siebie jako dynamicznego młodego kraju, a nie rozpamiętywać żydowskie cierpienia i przybierać pozę ofiary. Gdy dorastałem, byłem zszokowany, słysząc, jak ludzie nazywają ocalałych z obozu sabunim, kupą mydła. Mówienie o sobie jako o ocalałym było postrzegane jako przyznanie się do pewnego braku twardości – miernikiem tego, jak dalece byłeś w stanie pozwolić nazistom, by zrobili z ciebie dosłownie kostkę mydła.
Nasi sefardyjscy sąsiedzi, imigranci z Maroka, Jemenu i Egiptu, nie mieli doświadczeń, które pomogłyby im zrozumieć, przez co przeszliśmy. Z kolei dzieci, które pochodziły z Europy Wschodniej, nie chciały o tym słuchać i śmiałyby się ze mnie, gdybym próbował im o tym opowiedzieć. Namowy wuja Efraima, by zapomnieć o przeszłości, były normą. Jedynym zadaniem ocalałych było dalej żyć.
Piętno Holokaustu
Mimo to Holokaust pozostawał stale obecny w moim życiu. Matka właśnie jemu przypisywała swoją bezsenność, a ponieważ cierpiałem na tę samą przypadłość, zrozumiałem, że trauma została mi przekazana niczym wrodzony gen. Matka wstawała w nocy, narzekając, że w Izraelu nie ma wystarczającej ilości powietrza, i ja też wstawałem wiele razy, zwłaszcza jeśli następnego dnia miałem sprawdzian i wiedziałem, że będę się musiał przed nią tłumaczyć, jeśli go nie zaliczę.
Nigdy nie przestawałem kłócić się z matką. Chętnie okazywała dumę z moich osiągnięć, ale nie chciałem być obnoszony niczym trofeum, tak jak nie chciałem być postrzegany przez pryzmat jej poczucia historycznej sprawiedliwości. Od czasu do czasu odwiedzali nas inni ocaleni z Auschwitz i oczekiwano, że zachowam się wówczas z szacunkiem, na jaki zasługują. Kiedyś jednak wpadłem w taką złość, gdy moja matka bez przerwy mówiła o moich najlepszych wynikach z geografii, że zachowałem się niegrzecznie zarówno wobec niej, jak i wobec ocalałego z Auschwitz, i wyszedłem zjeść obiad na miasto. Innym razem młodsza kobieta, która do obozu trafiła jako nastolatka, długo się we mnie wpatrywała, gdy moja matka była w kuchni i przygotowywała poczęstunek. „Chciałabym mieć syna takiego jak ty”, powiedziała.
To też mnie zdenerwowało. Jak długo na odbiór mojej osoby miało wpływać cierpienie innych ludzi?
Oczywiście, Izrael w zasadniczy sposób dostarczył nam idealnej odpowiedzi na odwieczny problem antysemityzmu i w tej kwestii byliśmy z matką zgodni. Każdego roku jeździliśmy do Hajfy na paradę organizowaną z okazji Dnia Niepodległości i moja matka zachwycała się lotniczymi akrobacjami Sił Powietrznych Izraela i ogólnie pokazem militarnej siły. „Żyd leci samolotem! – dziwiła się. – Żyd kieruje czołgiem! Czy żydowskiemu chłopcu naprawdę pozwolono jeździć czołgiem?”.
Niemądre prężenie muskułów
Spędziłem trzy lata służby wojskowej w kwaterze głównej marynarki wojennej na Górze Karmel na obrzeżach Hajfy, a w trakcie trwania wojny sześciodniowej byłem odpowiedzialny za dostarczanie depesz generałom i pułkownikom zgromadzonym w pokoju narad. Było to świetne miejsce do obserwowania, jak tworzy się historia, na które nikt inny z tak niską rangą jak moja nie mógłby sobie pozwolić. Ten okres był dla mnie przełomem – zarówno politycznym, jak i intelektualnym. Nie podzielałem powszechnej euforii, jaka zapanowała w kraju po wygraniu wojny, ponieważ martwiłem się długoterminowymi kosztami okupacji Zachodniego Brzegu, Gazy i Wzgórz Golan. Nie przypisuję sobie jakiegoś wyjątkowego daru przewidywania; nie był on większy niż ten Dawida Ben Guriona, który mówił wtedy to samo. Patrząc wstecz, dostrzegam jednak, jak wiele zawdzięczałem intelektualnemu treningowi, który otrzymałem od mojego ojca.
On również uważał, że chęć zdobycia nowych terenów, czyli prężenie muskułów, by utwierdzić się w narodowej dumie, było szczytem głupoty. Licznym Palestyńczykom przesiedlonym w momencie powstania państwa Izrael powinniśmy zaoferować odszkodowania, tak jak rząd Niemiec Zachodnich wypłacał pieniądze wysiedlonym Izraelczykom pochodzenia niemieckiego. Zamiast tego narzuciliśmy im wojskowy porządek z jego licznymi moralnymi obrzydliwościami i zdeprawowaliśmy całe pokolenia młodych Izraelczyków zwerbowanych do jego pilnowania. „Słono za to zapłacimy”, mawiał ojciec.
Efraim z pewnością wyśmiałby go za takie poglądy. Również matka się z nim nie zgadzała; według niej Izrael powinien móc zrobić wszystko, co było konieczne, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Ale tym razem to ojciec miał rację.
Kapitalizm kontra komunizm
Różniłem się za to z nim w kwestiach ekonomicznych. Studiowałem wówczas ekonomię i pod wpływem najpierw Dona Patinkina z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, a później Miltona Friedmana i jego wolnorynkowych uczniów z Uniwersytetu w Chicago, zacząłem odchodzić od ortodoksji lewicowych syjonistów, którzy rządzili Izraelem od momentu jego założenia, i stałem się krytykiem silnie subsydiowanego państwowego przemysłu i gospodarstw rolnych. Moi profesorowie po obu stronach Atlantyku nauczyli mnie, jak bardzo nietrwały w dłuższej perspektywie jest model etatystyczny. Rzeczywiście, po tym, jak Izrael przesunął się na prawo wraz z powstaniem Likudu w 1977 roku, wiele przedsiębiorstw uznało, że nie będzie w stanie przetrwać bez wsparcia rządowego, od którego zaczęły zależeć.
Tak jak widziałem w państwie Izrael odpowiedź na problem antysemityzmu, tak też wolnorynkowy kapitalizm był dla mnie odpowiedzią na problem komunizmu. Stawiało mnie to w opozycji nie tylko do mojego ojca. W Partii Pracy, która była moim naturalnym środowiskiem i gdzie kiedyś pragnąłem zrobić karierę polityczną, teraz stałem się czarną owcą. Jeszcze mniej pasowałem do Likudu, którego stanowisko w kwestiach terytorialnych i wojskowych mnie odstręczało.
Zamiast tego rozpocząłem karierę jako pracownik naukowy w Hoover Institution w Stanfordzie. Zanim wróciłem do Izraela pod koniec lat siedemdziesiątych jako główny ekonomista kombinatu wydobywającego potaż nad Morzem Martwym, u mojego ojca zdiagnozowano chorobę Alzheimera i coraz trudniej było mi dzielić się z nim moimi pomysłami i spostrzeżeniami. Bardzo żałuję, że nie był w stanie pojąć niezwykłych wydarzeń, które wstrząsnęły Europą Wschodnią w latach osiemdziesiątych – poczynając od strajku stoczniowców w Gdańsku w 1980 roku, a na upadku muru berlińskiego kończąc. Mogę się tylko domyślać, co ojciec powiedziałby o Gorbaczowie, głasnosti lub rewolucjach wywołanych przez zwyczajnych ludzi, które zmiotły stary porządek. Domyślam się, że pomimo ogromnej niepopularności Gorbaczowa w Rosji, byłby on jednym z ludzi „Gorby’ego”, kimś, kto wierzyłby w to, że da się naprawić zasadniczo dobry system. A kiedy ta naprawa by się nie powiodła, zareagowałby takim samym smutkiem i takim samym rozczarowaniem, jakich doświadczył, gdy dowiedział się o tajnym przemówieniu Chruszczowa.
My wygraliśmy, w przegraliście
Moja własna reakcja na rewolucje 1989 roku była inna: dostrzegłem wyjątkową okazję do tego, by zbudować inną przyszłość dla tego regionu. Polska, kraj mojego urodzenia, była wielokrotnie okradana przez siły polityczne podgryzające ją ze wszystkich stron, ale teraz miała szansę zupełnie inaczej pokierować swoim przeznaczeniem. Byłem teraz ekspertem w dziedzinie rozwoju gospodarczego. Co mogłem zrobić?
Tak się złożyło, że spędzałem wówczas dużo czasu w Stanach Zjednoczonych, biorąc udział w międzynarodowym sporze handlowym dotyczącym eksportu potażu. W ciągu kilku miesięcy użyłem moich wpływów i przekonałem Bank Światowy, aby zaproponował mi stanowisko. Najwyraźniej moim przeznaczeniem było wrócić do domu.
Przyznam, że moja pierwsza reakcja na to, co zobaczyłem w Polsce, nie była pozytywna. Spoglądałem na zrujnowane budynki z ich wisielczą, depresyjną atmosferą i jedyne, co we mnie rosło, to uczucie satysfakcji z cudzego nieszczęścia. „My wygraliśmy, wy przegraliście”. Nie było mnie przez trzy dekady, a porównanie osiągnięć Polski z rozwojem gospodarczym Izraela w tym samym okresie nie mogło wypaść gorzej. Zapamiętałem jeden żart, który usłyszałem podczas mojej pierwszej podróży w listopadzie 1990 roku. Jeśli chcesz się dowiedzieć, gdzie jest toaleta, po prostu podążaj za zapachem.
Szybko też przekonałem się o istnieniu antysemityzmu, który prześladował moje wczesne dzieciństwo. W tym czasie Stany Zjednoczone budowały międzynarodową koalicję wojskową, aby wyprzeć Saddama Husajna z Kuwejtu, a ja zapytałem taksówkarza, co sądzi o tym, że Polska przyłącza się do tych wysiłków. „To wszystko wina żydowskiego lobby w Nowym Jorku – powiedział. – Żydzi rządzą światem, a przelewa się polską krew”. Kiedy dotarłem do hotelu, powiedziałem mu: „Jestem jednym z nich”. I trzasnąłem drzwiami.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że wypatrywałem okazji do właśnie takiej reakcji – a więc czegoś, z czego nie byłem szczególnie dumny. Rany mojej przeszłości były wciąż otwarte. Niemal wbrew sobie, ciągle oglądałem się przez ramię i zastanawiałem się, kto na ulicy może mnie brać za Żyda. Być może jakaś część mnie przypominała sobie matkę, która niemal panicznie zareagowała na wiadomość, że wracam do Polski. Bała się, że tajna policja będzie na mnie polować, ponieważ nigdy nie wypełniłem obowiązku służby w polskim wojsku. Wiedziałem oczywiście, że jako urzędnikowi Banku Światowego nie grozi mi pobór do wojska. To na mnie spoczywał obowiązek przezwyciężenia w sobie tego typu uczuć i wkrótce to uczyniłem.
Wy, ludzie
Jednym z moich zadań w Polsce było prowadzenie kursów z zakresu ekonomii rynkowej. Rozmowy, które zainicjowałem z polskimi liderami biznesu, nie różniły się zbytnio od tych, które odbyłem z własnym ojcem, kiedy po raz pierwszy znalazł się w Izraelu. Oni również zmagali się z koncepcją różnic cenowych. „Rozumiem konkurencję między sprzedawcami – powiedział jeden z moich studentów. – To, czego nie rozumiem, to konkurencja między kupującymi”.
Później spędziłem sześć tygodni w borykającej się z rozmaitymi problemami fabryce mebli w Poznaniu, oddalonej dwie godziny jazdy od Wrocławia, gdzie brak jakiegokolwiek systemu kontroli wydatków i pokwitowań przypomniał mi po raz kolejny, w jaki sposób mój ojciec prowadził naszą rodzinną księgarnię. On również nigdy nie wiedział, ile ma pieniędzy ani ile mu się należy. Jeśli danej książki nie było w magazynie, nie wahał się wsiąść do autobusu do Hajfy po egzemplarz. „Czyś ty oszalał? – pytała moja matka. – Już sama podróż kosztuje, nie wspominając o zmarnowanym czasie”. Dla mojego ojca sprawy te były o wiele mniej istotne niż fakt, że klient o coś poprosił i że to właśnie mój ojciec był zobowiązany dostarczyć mu towar.
Dział inwestycyjny Banku Światowego był gotowy przejąć 25 procent udziałów w fabryce mebli, ale kiedy przyjechałem do Poznania, raczej nie byłem mile widzianą postacią. Pierwszego dnia kierownik fabryki wskazał na ogromną limuzynę, którą dla mnie zamówił. „Zabierzemy cię do Auschwitz na dwa do trzech dni – powiedział. – Wiem, że wy, ludzie, zawsze chcecie tam jechać”.
„Wy, ludzie”. Od razu rozpoznałem w tym słowie sprawdzian mojej determinacji, sposób na to, by dowiedzieć się, czy jestem kolejnym żydowskim turystą Zagłady, którego mogliby czymś zająć i przytrzymać z daleka od istotnych spraw. Powiedziałem kierownikowi, że jestem tu po to, żeby pomóc im w prowadzeniu rentownego biznesu w świeżo zderegulowanej gospodarce i była to jedyna rzecz, jaką zamierzałem robić. Kiedy go o tym przekonałem, stał się o wiele bardziej spolegliwy.
Ponieważ moja praca zmuszała mnie do podróżowania do Polski i innych części byłego bloku sowieckiego, nadal wykorzystywałem swój status osoby obeznanej z lokalną kulturą i co najważniejsze – patrzącej na nią z dystansu. Jak się wydaje, nic nie przyciąga uwagi ludzi tak bardzo jak polski Żyd, który twierdzi, że rozumie komunizm. W Rosji usłyszałem, jak kierownik fabryki szepcze do swojego kolegi: „To jeden z naszych”. Nie chodziło o podkreślenie braterstwa, lecz raczej ostrzeżenie, że nie jestem kolejnym naiwniakiem z Zachodu. W mojej obecności musieli być ostrożni.
Często ludzie przyjmowali – może tylko pół żartem – że nadal jestem stuprocentowym Polakiem, ale to też okazało się mniej przyjaznym stwierdzeniem, niż się początkowo zdawało. „Bardzo się cieszę, że ty i reszta twoich ludzi wracacie” – lubił mawiać jeden z polskich urzędników wysokiego szczebla, z którym się zaprzyjaźniłem. I znowu wyrażenie: „twoi ludzie”.
Mówiłem mu, że postrzegam siebie jako Izraelczyka, a nie Polaka, ale on się nie zniechęcał. „Nieważne – mówił. – Będziemy o tobie mówili tak, jak chcesz”.
Rozmowa odbywała się w lekkim tonie, ale było jasne, że gdzieś w głębi ducha kwestia Żydów nie dawała mojemu znajomemu spokoju. Cały kraj był nią zaniepokojony. Rola Polski w czasie drugiej wojny światowej była teraz przedmiotem zaciekłych, ostrych dyskusji, czego byłem świadkiem na spotkaniu autorskim w Warszawie, gdzie Jan Tomasz Gross, historyk, który przeprowadził szeroko zakrojone badania na temat polskich zbrodni na Żydach, zarówno podczas drugiej wojny światowej, jak i po niej, został zakrzyczany przez awanturującą się bandę skinheadów.
„Przez osiemset lat tutaj mieszkaliście – kontynuował mój znajomy – i byliście na tyle zadowoleni, że nie chcieliście opuszczać tego miejsca. Mogliście przenieść się gdziekolwiek indziej, ale tego nie zrobiliście. Potem, z powodu kilku nieprzyjemnych wydarzeń po wojnie, przestaliście nas lubić. Obwiniacie nas nawet za Holokaust”.
Była to opowieść o żydowskim doświadczeniu w Polsce, której nie zaakceptowałby żaden godny tego miana historyk. Czy miało mnie to rozśmieszyć? Później dowiedziałem się, że mój znajomy nie był tak beznamiętnym obserwatorem spraw żydowskich, za jakiego się podawał. Jego rodzina, jak mi powiedział, przejęła własność należącą wcześniej do Żydów i wciąż była w jej posiadaniu, ponieważ nikt nie zgłosił do niej roszczeń. To wyznanie mnie zaskoczyło, ale zdałem sobie również sprawę, że nie mam dla niego dobrej odpowiedzi. Pracując nad prywatyzacją i prawami własności, uświadomiłem sobie, że historia Polski nie pozwala łatwo ustalić, kto jest właścicielem czego. To był powód, dla którego ja i moi polscy koledzy uparliśmy się, żeby rozwiązać kwestie własności tak, by nie stanowiły problemu ani dziś, ani w przyszłości.
Drażliwy temat antysemityzmu
Co jednak zrobić z przeszłością, o ile w ogóle da się z nią coś uczynić? Jest to pytanie, które nadal nurtuje i przeraża wielu Polaków, nie tylko z powodu uporczywego powtarzania przez Izraelczyków i amerykańskich Żydów, że zwykli Polacy wspierali i inspirowali nazistowski terror i że w związku z tym Polska ma jakiś dług wobec międzynarodowej społeczności żydowskiej. Istnieje oczywiście wiele historycznych dowodów na współpracę Polaków z nazistami, co dobrze naświetliła praca Jana Tomasza Grossa i innych historyków. Ale zawsze uderzała mnie skłonność Żydów na całym świecie do obwiniania Polski za sam Holokaust. Bez wątpienia ma to coś wspólnego z faktem, iż rząd Niemiec Zachodnich zaczął wypłacać odszkodowania ofiarom nazizmu na początku lat pięćdziesiątych, podczas gdy Polska nigdy nie miała środków finansowych, aby rozważyć takie posunięcie, nie mówiąc o pobudkach lub dobrej woli. Zgodnie z tym punktem widzenia, jeden kraj po prostu odpokutował, a drugi nie.
Dla mnie jest to jednak błędne rozumowanie, polegające na pomieszaniu wielu kwestii. Owszem, w Polsce wciąż szerzy się antysemityzm. Dzieci nadal uczą się, że Żydzi byli odpowiedzialni za zabicie Jezusa, a stare teorie spiskowe na temat żydowskiej dominacji nad światem są nadal w obiegu. Owszem, antysemityzm dominował w okresie poprzedzającym drugą wojnę światową i pojawił się ponownie, gdy tylko wojna się skończyła. Wiem, bo sam tego doświadczyłem. Ale powiedzmy to jasno – Polacy nie zakładali obozów koncentracyjnych ani nimi nie zarządzali i pod tym względem nie mają za co odpokutowywać ani płacić. Naziści byli ich wrogiem, który narzucił im brutalną okupację wojskową, zamierzał unicestwić inteligencję i najważniejszych przywódców politycznych oraz zmusił miliony ludzi do podjęcia niewolniczej pracy. Naziści samodzielnie wymyślili ostateczne rozwiązanie i skonstruowali straszliwą, śmiercionośną machinę po to, by do niego doszło.
Wzrost znaczenia polskich prawicowych populistów z Prawa i Sprawiedliwości jest spowodowany w znacznej mierze nieporozumieniami wokół powyższych kwestii i strachem, jaki ta partia zdołała wzbudzić w Polakach, by zdobyć władzę w 2015 roku, a potem ją utrzymać. Wielokrotnie atakowała ona historyków, którzy badają zbrodnie wojenne przeciwko Żydom, i uchwaliła szereg ustaw uznających za łamiącego prawo każdego, kto oskarża Polskę o udział w Holokauście. Takie działania zostały powszechnie potępione – i słusznie. Ale nie pojawiły się one w próżni. Zbyt często Izrael wskazywał na ohydny populizm partii rządzącej jako dowód na istnienie historycznej odpowiedzialności Polski za złe traktowanie Żydów, łącząc w ten sposób dwie odrębne kwestie i pogarszając i tak niezbyt dobrą sytuację.
Nazywanie tego drażliwym tematem jest eufemizmem – nie mogę go poruszać ani w Izraelu, ani w rozmowach z moimi żydowskimi przyjaciółmi w Stanach Zjednoczonych bez wywołania głosów oburzenia. Izraelscy urzędnicy powinni jednak pamiętać, że polscy liberałowie w parlamencie i poza nim są tak samo przerażeni antysemityzmem Prawa i Sprawiedliwości, jak oni. Izrael mógłby zawrzeć sojusze z tymi liberalnymi siłami i je moralnie wspierać. Zamiast tego w dłuższej perspektywie naraża się na niepotrzebne problemy w stosunkach z Polską.
Podróż do przeszłości
Przez wiele lat starałem się unikać wizyt we Wrocławiu. Bałem się nieprzyjemnych wspomnień oraz tego, że te nieliczne miejsca, które mają dla mnie znaczenie, będą nie do poznania po dekadach zaniedbań. W końcu pojechałem tam w 2006 roku i byłem zaskoczony, jak bardzo wzruszyłem się, widząc wszystko ponownie. Kościół katolicki pw. świętego Maurycego w ogóle się nie zmienił, a ja z przyjemnością do niego zajrzałem – ot tak, bo mogłem to zrobić. Na budynku sklepu na rogu nadal wisiał szyld z napisem „FRYZJER”; to właśnie tam, ponad pół wieku wcześniej, wygadałem się, że wolę Eisenhowera od Stalina. Nad wejściem do naszego budynku przy ulicy Traugutta 68 wciąż czuwały kamienne lwy.
Odwiedziłem nawet nasze stare mieszkanie. Stało się to dzięki córce mojego kolegi z Banku Światowego, rodowitego wrocławianina, która spytała lokatorów, czy mógłbym im złożyć wizytę. Byli tuż po ślubie i jako młodzi lekarze pracowali w miejscowym szpitalu. Bardzo się ucieszyli, że mogą dowiedzieć się o historii miejsca, które nazywali swoim domem. Kiedy weszliśmy z żoną na piętro po krętych schodach i zobaczyliśmy te same ciężkie, drewniane drzwi co niegdyś, poczuliśmy, jakby czas stanął w miejscu. Stół kuchenny znajdował się w tym samym miejscu, naprzeciwko zlewu, w którym moja matka i ja zmywaliśmy naczynia.
Niestety było już za późno, by opowiedzieć rodzicom o tej podróży w przeszłość. Ojciec zmarł w 1992 roku, po długim okresie demencji. Matka odeszła w 1995 roku. Ona żyła przynajmniej wystarczająco długo, aby przemóc w sobie niepokój związany z moim powrotem do Europy Wschodniej i napawać się dumą z moich podróży w charakterze ekonomisty Banku Światowego. W końcu wykonywałem pracę, o której zawsze marzyła – pomagałem, w dosłownym sensie, odbudowywać to, co zniszczył Hitler.
Rok 1989 – fałszywa jutrzenka?
Gdyby wszystko szło tak gładko… Dziś, ponad ćwierć wieku po śmierci mojej matki, stało się jasne, że rewolucje, które przetoczyły się przez Europę Wschodnią, nie spełniły naszych oczekiwań – z powodów znacznie wykraczających poza to, na co ja lub jakakolwiek inna osoba moglibyśmy mieć wpływ. Polsce i niektórym innym krajom udało się zreformować swoje gospodarki, ale liberalna demokracja nie zdołała się utrzymać. Aby ustanowić stabilne, wolnorynkowe systemy demokratyczne, region potrzebowałby drugiego planu Marshalla, jednak kraje zachodnie pod przewodnictwem Stanów Zjednoczonych nie zapewniły inwestycji choćby w zbliżonym stopniu odpowiadających na istniejące potrzeby. Nie doceniły one lub nie chciały dostrzec wstrząsu, jaki przejście do gospodarki rynkowej wywołało w życiu dziesiątek milionów ludzi, rezultatem czego było zwrócenie się całego regionu w kierunku prawicowego populizmu oraz wzrost ksenofobii i autorytaryzmu.
Czy rok 1989 był kolejną fałszywą jutrzenką, okresem mojego ideologicznego rozczarowania, podobnie jak lata powojenne w Polsce były czasem rozczarowań dla mojego ojca? Podobieństwa są z pewnością istotne, ale równie ważne są różnice. Nigdy nie podzielałem idealizmu mojego ojca, jego wiary w doskonałość świata nękanego okrucieństwem i ludzką głupotą. Jestem z natury cynikiem i nie sądzę, żeby ludzie w XXI wieku byli moralnie doskonalsi niż w najciemniejszych momentach XX wieku.
Taki jest niesentymentalny charakter lekcji, którą odebrałem od życia.
* Z języka angielskiego przełożył Piotr Kieżun.
** Tekst został pierwotnie opublikowany 23 marca 2022 r. w internetowym piśmie „Tablet”, poświęconym żydowskim ideom i kulturze.
*** Śródtytuły pochodzą od redakcji.
****Fotografia użyta jako ikona wpisu: Max Apple Boarding School Gan Yavne, lata 70., Izrael. Fot. Shalom Zilberman. Źródło: Israeli Pikiwiki project (CC BY 2.5).