Dokładnie w rok po rozpędzeniu przez prezydenta Kaisa Saieda parlamentu, Tunezyjczycy poparli w niedzielę, w zbojkotowanym przez opozycję referendum, nową konstytucję. Poparli, zdaniem chińskiej telewizji CGTN, „miażdżąco”: istotnie, wynik 92,3 procent głosów „za” jest nawet w annałach dyktatur rzadkością. W głosowaniu wzięło jednak udział jedynie 27,5 procent uprawnionych, rzeczywiste poparcie dla prezydenckiego projektu było zapewne jeszcze mniejsze, bo wojsko otrzymało rozkaz, by w referendum uczestniczyć.
Frekwencją jednak Saied, z zawodu prawnik konstytucjonalista, nie musiał się martwić: jego dekret o referendum nie przewidywał ani wymogu kworum, ani nawet tego, co robić, gdyby większość głosujących odrzuciła projekt. W końcu on sam głosował przecież „za” – a bez kworum już ten jeden głos by wystarczył.
„Jeden człowiek, jeden głos, jeden raz”
I tak już odtąd będzie. Nowa konstytucja – którą prezydent w znacznym stopniu napisał sam, niezadowolony z projektu przedłożonego przez komisję konstytucyjną, którą powołał – daje mu niemal nieograniczoną kontrolę nad rządem, parlamentem i sądami, a zarazem czyni go niemal nieusuwalnym.
Jego władza sięgać będzie nawet dalej, bowiem artykuł 5 nowej ustawy zasadniczej stanowi, że „Tunezja jest częścią muzułmańskiej wspólnoty wiernych” (a nie, jak mógłby pomyśleć ktoś nieobznajomiony z tematem, odwrotnie), przy czym „jedynie Państwo działa, by realizować cele czystego islamu w ochronie duszy, czci, finansów, honoru i wolności”. Kolejność zapewne nieprzypadkowa: finanse bowiem, a już dusza zwłaszcza, są w tej wizji islamu nieporównanie ważniejsze niż wolność. Zaś Państwo, które będzie je chronić, to jeden Pan: pan prezydent.
Swym krytykom Kais Saied przypomina, że w 2019 roku wygrał – istotnie demokratyczne – wybory prezydenckie, zdobywając 72,7 procent głosów. Wszyscy więc powinni zamilknąć – zresztą włącznie z samym suwerenem, który już zrobił swoje. Przypisywane przez szyderców islamistom hasło „Jeden człowiek, jeden głos, jeden raz” Saied w pełni zrealizował.
No to przynajmniej islamiści powinni być z konstytucji zadowoleni – bo i wspomniany artykuł 5, i cofnięcie konstytucyjnej równości praw kobiet, i uprzywilejowana rola prawa szariackiego. Gdzie tam: islamistyczna Ennahda, największa partia kraju, wezwała do bojkotu referendum. Po obaleniu w 2011 roku świeckiego dyktatora Ben Alego, który ich prześladował, islamiści zdobyli w pierwszych wolnych wyborach jedną trzecią głosów – i zaskoczyli wszystkich, zawierając koalicję z dwiema lewicowymi partiami świeckimi, z którymi wspólnie uchwalili w 2014 roku demokratyczną konstytucję.
Owa ustawa zasadnicza, którą Saied właśnie unieważnił, została przyjęta po zdumiewająco otwartej i powszechnej debacie społecznej. Ze swej przyjętej w 1959 roku poprzedniczki zachowała nie tylko gwarancje praw kobiet, ale i kluczowy artykuł 1: „Tunezja jest państwem wolnym, niepodległym i suwerennym; jej religią jest islam, jej językiem arabski, a jej ustrój jest republikański. Ten artykuł nie może zostać zmieniony”. To, jakie konkretnie prawa daje to islamowi, pozostawało przedmiotem debaty.
Ennahda, która – będąc najlepiej zorganizowaną i najsilniej finansowaną partią – pozostawała, mimo utraty poparcia, trzonem wszystkich kolejnych koalicji rządowych, została oskarżana o chęć islamizacji Tunezji. Oskarżano ją też, i tu już z mocnymi dowodami, o systematyczną korupcję: bohaterowie walki o sprawę najwyraźniej chcieli sobie powetować dawne cierpienia. To właśnie z walki z korupcją Saied uczynił główne hasło swej zwycięskiej kampanii wyborczej, atakując Ennahdę z pozycji „czystego islamu”, który właśnie został teraz do konstytucji wprowadzony, bo zwykły islam okazał się nie dość czysty. Zaś artykuł 1 nie został zmieniony, lecz wyrzucony.
Strach przed konsekwencjami Arabskiej Wiosny
Tunezyjczycy, zgorszeni korupcją, załamani nędzą, od której nie wyzwoliła ich wolność, i przerażeni groźbą krwawych konfliktów, w jakie zdegenerowała Arabska Wiosna w innych krajach, od sąsiadów: Libii i Egiptu poczynając, zaufali Saiedowi – jako prezydentowi. Nie chcieli jednak słuchać przestróg jego skompromitowanych parlamentarnych oponentów, że nieograniczona „władza do walki z korupcją”, jakiej się domagał, to po prostu władza nieograniczona. A zresztą, wspominali starsi, za poprzedniej władzy nieograniczonej był przynajmniej porządek i było co jeść. A ustrój pozostał wszak republikański, jak w 2014 roku. I jak w 1959.
Niedzielne referendum pogrzebało nie tylko tunezyjską demokrację – jedyną, jaką się Arabskiej Wiośnie udało zbudować, ale i same marzenia, które ten powszechny ruch wolnościowy zrodził. W Libii, Syrii, Jemenie trwają przeraźliwie krwawe wojny domowe, w Egipcie panuje dyktatura gorsza niż za obalonego Mubaraka, a w Bahrajnie obu scenariuszy uniknięto – bo reżim krwawo zdławił Wiosnę. Inaczej niż wszystkie te państwa, Tunezja miała szansę: była wystarczająco mała, jednorodna i z łączącą jej obywateli wspólną tożsamością, by zbudować obywatelską wspólnotę. Nie wystarczyło to jednak, by zrównoważyć bezprawie autokratów i korupcję demokratów.
Młody przekupień Mohamed Bouazizi, który – dając początek Arabskiej Wiośnie – podpalił się 17 grudnia 2010 roku w tunezyjskim miasteczku Ben Arous, w bezsilnym proteście przeciwko korupcji i bezprawiu dyktatury. Mógł mieć przynajmniej nadzieję, że w nigdy niezaznanej demokracji jego los byłby lepszy. Ta nadzieja była paliwem Arabskiej Wiosny. I autokraci, i demokraci są odpowiedzialni za jej klęskę.