Ginące gatunki w Odrze to jeden z dwóch tematów, które uczyniły końcówkę wakacji emocjonującą. Drugim jest oczywiście podręcznik do HiT-u, rozgrzewający do czerwoności media tradycyjne, społecznościowe i emocje rodziców, których dzieci zamiast wiedzy o społeczeństwie mają się od września uczyć „Historii i Teraźniejszości”. Rodziców martwi, że miałyby korzystać z podręcznika, który zasłużył sobie na teksty w AszDzienniku i o którego rzekomej nowoczesności mają świadczyć zawarte w nim QR-kody, a nie na przykład dostosowanie do sposobów percepcji młodzieży. Część z nas oburza, że rząd nie dba o dobro narodowe, jakim jest „Księżna polskich rzek” i jej otoczenie. Innych zapewne cieszy, że w dobie trwającej ponad pół wieku rewolucji kulturalnej, seksualnej i wszelakiej innej profesor Wojciech Roszkowski, z wykształcenia, doktoratu i habilitacji ekonomista, brawurowo broni świata, który już przeminął. I, jak zapewne uważa, składających się nań polskich dóbr narodowych.
Dobro narodowe – gatunek niedookreślony i sporny
„Dobro narodowe” to kategoria, którą wszyscy rozumiemy intuicyjnie, ale każdy zapewne uznaje za nie coś innego. W prawodawstwie występują „narodowe dobra kultury” i „narodowy charakter strategicznych zasobów naturalnych”, jednak nie ustawy są moim zdaniem kluczowe dla zrozumienia problemów, z którym obecnie się borykamy. Nie sprzeczamy się wszak o to, czy Odra jest dobrem narodowym, czy może „strategicznym zasobem o charakterze narodowym”, albo czy profesor Roszkowski miał prawo przedstawić swoją wizję tegoż dobra. Problemy te są jednocześnie przyczyną i efektem sporów: aksjologicznego i społecznego.
Akty prawne opisują dobra materialne, a nie zjawiska takie jak literatura, muzyka, idee czy ważne postaci. Nie ma wszak ani potrzeby, ani możliwości ich restytuowania, a spór o to, kim czuł się Mickiewicz piszący po polsku na terenie dzisiejszej Białorusi „Litwo, ojczyzno moja!”, ma charakter raczej humorystyczny. Zupełnie poważna jest natomiast obowiązująca od 2017 roku ustawa o restytucji narodowych dóbr kultury. Definicję „dobra kultury” zaczerpnięto z ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami i w związku z tym opisano jako „zabytek lub […] rzecz ruchomą niebędącą zabytkiem, a także ich części składowe lub zespoły, których zachowanie leży w interesie społecznym ze względu na ich wartość artystyczną, historyczną lub naukową, lub ze względu na ich znaczenie dla dziedzictwa i rozwoju kulturalnego”. W tym ujęciu „narodowym dobrem kultury” są przedmioty wytworzone przez człowieka, szczególnie istotne dla Polski.
Choć to nie ustawy określają sposoby rozumienia pojęć przez społeczeństwo, kieruje ona uwagę ku ważnemu aspektowi uznawania czegoś za dobro narodowe: jest to interes społeczny oraz znaczenie dla dziedzictwa i rozwoju. Różne rozumienie tych właśnie pojęć powoduje, że różnie rozumiemy także „dobro narodowe”. A właściwie: nie tyle „różnie rozumiemy”, ile jesteśmy na temat tej kwestii w ostrym sporze wynikającym z polaryzacji ideowej i braku rozumienia kategorii dobra wspólnego.
Konflikt dotyczy tego, czym dobro narodowe jest, co uznajemy za dobro publiczne, państwowe, społeczne czy po prostu: wspólne. Mnie osobiście najbliższa jest ta ostatnia kategoria, jednak pierwsze określenie, ma chyba większy ciężar gatunkowy ze względu na umocowanie ustawowe, zwłaszcza dla osób, dla których kategoria narodu jest szczególnie istotna. Z przekonania o tym, co jest dobrem narodowym, społecznym czy wspólnym, wynikają przekonania dotyczące interesu społecznego, ze względu na który podejmuje się działania. Przykładem mogą być sądy, które czasem tłumaczą nim ograniczenie prawa własności. Jeżeli interes społeczny rozumiemy skrajnie odmiennie, to nie jesteśmy w stanie tworzyć wspólnoty – nasze działania będą zmierzały w przeciwnych kierunkach.
Przykładem zróżnicowania poglądów na temat tego, czym jest polskie niematerialne dobro narodowe, może być pomijanie Menachema Begina, Isaaca Bashevisa Singera, Józefa Rotblata i Leonida Hurwicza w panteonie noblistów wychowanych i wykształconych w Polsce. Wszyscy ukończyli studia na Uniwersytecie Warszawskim, Begin służył w Armii Andersa, Rotblat obronił na UW doktorat – a jednak, choć Polska powszechnie uznawanych noblistów ma tylko siedmioro, pozostała czwórka nie istnieje w społecznej świadomości. Raczej nie są dobrem narodowym.
Dobro narodowe – gatunek uświęcony
Przykładów sporu aksjologicznego związanego z postrzeganiem dobra narodowego dostarcza także wspomniany podręcznik do HiT-u. W tym przypadku dobro narodowe ogranicza się praktycznie do dóbr niematerialnych, w dodatku postawionych w opozycji do „zgniłego Zachodu”. Wynika to z celu postawionego przed podręcznikiem, opisanego niezwykle klarownie: „Czytelnik-uczeń powinien po tej lekturze zrozumieć, że życie społeczne oraz polityczne nie może być pozbawione wymiaru moralnego. Mało tego, wymiar ten jest najważniejszy”. Ów „wymiar moralny” jest w tym podręczniku jasno określony – moralne ma być to, co tradycyjne, narodowe i rzymskokatolickie. Nie takie, jak w Unii Europejskiej, która lansuje ateizm i wciela go w życie „metodami urzędniczo-administracyjnymi”, zapewne w wyniku opętania jej przez „intelektualne zboczenia europejskie” (niezdefiniowane w podręczniku bezpośrednio, ale zapewne to gender i różne złowrogie -izmy: feminizm, liberalizm czy wegetarianizm).
Polska ma jednak szansę na obronę przez nimi. Ma wszak szczególne dobro narodowe: Jana Pawła II, papieża-Polaka, człowieka, któremu świat zawdzięcza wolność i moralność. To dobro narodowe tak ważne, że zasługuje aż na dwa rozdziały, zatytułowane „Polak papieżem” i „Pielgrzymka św. Jana Pawła II”. Złości mnie to, nie tylko dlatego, że narracja jest bardzo jednostronna i nie chodzi mi tylko o skandaliczny rozdział o in vitro ani śmieszne fragmenty dotyczące muzyki. Jestem zła, bo zamiast rzetelnej wiedzy, którą można było wynieść z WOS-u, i dzięki niej zrozumieć, jak ważnym aktem jest Konstytucja, młodzi ludzie mają czytać teksty gloryfikujące osobę nie tylko należącą do jednego z wielu wyznań, ale także kontrowersyjną. Za Janem Pawłem II ciągną się przecież podejrzenia o tolerowanie pedofilii, nieprawidłowości w Banku Watykańskim, nieprzystająca do współczesności teologia ciała! W podręczniku nie ma na ten temat nawet wzmianki, nie zachęca także uczniów do związanej z tym refleksji. A przecież to właśnie refleksyjność i umiejętność krytycznego myślenia są kompetencjami, które powinna dawać szkoła, co wynika wprost z rządowej Zintegrowanej Strategii Umiejętności.
W przypadku dziedzictwa materialnego istnieje ścieżka prowadząca do uznania czegoś za zabytek lub dobro wymagające ochrony. Uwzględnienie wszystkich etapów tego procesu sprawia, że dana rzecz rzeczywiście stanie się dobrem szanowanym i chronionym. Początkiem tej drogi, pierwszym krokiem, jest silne przekonanie jakiejś grupy, że coś jest warte ochrony. Drugim, obligatoryjnym, jest przeprowadzenie badań naukowych pokazujących wartość i uzasadniających merytorycznie objęcie czegoś ochroną. Po przeprowadzeniu badań, czyli dowodzie naukowym, konieczny jest krok trzeci – uzyskanie „społecznego dowodu słuszności”. To społeczeństwo musi być przekonane, że dane dobro faktycznie jest dlań cenne i ważne. Że jest to jego dobro i że warto się o nie troszczyć. Krok czwarty to etap formalny, czyli, w przypadku zabytków, wpis do rejestru. Pominięcie kroku trzeciego może się wydawać atrakcyjne, bo ochronę zyska coś ważnego dla grupy interesu, a nawet dla naukowców. Tyle tylko, że ta droga na skróty okazuje się wieść w dokładnie odwrotnym kierunku – narzucony obowiązek szanowania, cenienia czegoś i opiekowania się tym czymś powoduje bunt. Jest uznawane za przejaw opresji władzy, więc nigdy nie zyska społecznego uznania. Może liczyć najwyżej na obojętność tak, jak zaniedbane poniemieckie i pożydowskie cmentarze – mają status zabytków, ale najwyższym wyrazem społecznego uznania może być nieprzerobienie nagrobków na płyty chodnikowe. Społeczeństwo nie ma z nimi związku emocjonalnego lub ma do nich negatywny stosunek. Zadekretowanie ich jako elementów dziedzictwa nie sprawi, że staną się nim w społecznej świadomości.
Dokładnie tak jest z państwowym kultem JP2. Jan Paweł II jest w narracji władzy takim właśnie zabytkiem – czymś, co trzeba szanować, bo tak zostało ustalone, zapisane w podręczniku i chronione paragrafem o obrazie uczuć religijnych. Pominięto jednak omówiony wyżej krok trzeci – społeczne uznanie. Mamy więc „zabytek”, czyli umocowanie formalne, ale nie mamy dziedzictwa, czyli świadomości i powszechnie podzielanych pozytywnych emocji. Przedstawienie czegokolwiek jako bezdyskusyjnego dobra narodowego nie sprawia, że to coś lub ten ktoś nim się staje. Raczej budzi opór, może skłania do refleksji. To ostatnie akurat byłoby dobre, ale nie sądzę, że jest ukrytym celem podręcznika do HiT-u, bo ten został jasno sformułowany. Szkoda, że podręcznik do przedmiotu, który zastąpił WOS, nie daje szansy, by młodzież samodzielnie zastanowiła się nad wartością spójności społecznej, nad tym, co rzeczywiście jest dobrem narodowym i o co w związku z tym należy dbać.
Jeśli ktoś wierzy, że dzięki podręcznikowi młodzi ludzie przestaną nazywać „świętego Jana Pawła II” mianem „papaja”, 21.37 „papieżową godziną” albo śpiewać „Barkę” podczas karaoke, raczej tej młodzieży nie jest w stanie zrozumieć. Jeśli oburza się, że uczestnicy i uczestniczki protestów społecznych krzyczą „wyp***ać!” i obrażają duchownych, to pewnie nie wie, że na tych samych protestach o 21.37 śpiewali „Barkę”. Bynajmniej nie dlatego, że się nawrócili i postanowili uczcić nasze papieskie dobro narodowe. Tych rzeczy nie robią degeneraci, nihiliści, walczący ateiści. Robi je normalna młodzież, chodząca do lepszych i gorszych liceów i podstawówek, zaopiekowana edukacyjnie i emocjonalnie przez rodziców – zwykłych ludzi, nie jakichś lewaków. Nasze narodowe dobro lansowane w podręczniku do HiT-u stało się elementem popkultury, nie tylko jako amator kremówek.
Dobro narodowe – gatunek inwazyjny
Czy uważam, że brak jednej wspólnej definicji dobra narodowego jest zły? Nie. Jesteśmy – albo przynajmniej staramy się być – demokracją liberalną. Jej naczelną zasadą jest deliberacja, ciągłe „ucieranie się” poglądów, przyjęcie, że nie istnieje jedna „prawda objawiona” i że jako obywatelki i obywatele musimy ciągle na nowo ustalać, co jest dla społeczeństwa ważne. Problemem nie jest to, że różnie definiujemy dobro narodowe, wspólne czy społeczne. To w demokracji liberalnej naturalne i cieszę się, że żaden akt prawny tego szczegółowo nie definiuje, bo tak jest w totalitaryzmie. Problem pojawia się wtedy, kiedy deliberacja właściwa demokracji zostaje ograniczona. Kiedy akceptacja dla różnorodności poglądów zostaje zastąpiona przymusem uznawania jednych za słuszne, a innych za błędne. I wtedy, kiedy odrzuca się naczelną zasadę klasycznego liberalizmu, czyli przekonanie, że moja wolność nie może zagrażać wolności drugiego człowieka.
Kiedy część społeczeństwa, czy też narodu uznaje, że jej pojmowanie dobra narodowego lub interesu społecznego jest jedynym dopuszczalnym i z tego przekonania wyprowadza wniosek o możliwości ograniczania praw innych osób, pojęcie to traci właściwą mu uniwersalność. Ograniczanie możliwości debaty, przede wszystkim w odniesieniu do dóbr niematerialnych, sprawia, że zamiast dyskutować o tym, co za to dobro uznajemy, musimy stanąć w obronie wartości nadrzędnych, wyrażonych w Konstytucji RP: prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, wolności oraz równości w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego.
Dobro narodowe – gatunek ginący
Dobro narodowe jest jak rodowe srebra: dbamy o nie, jesteśmy z nich dumni, pielęgnujemy pamięć o tym, skąd się wzięły. Są dla nas ważne i jesteśmy gotowi wiele poświęcić, by je zachować. Mamy nadzieję, że odczucia te podziela cała nasza rodzina. Jest nam przykro, kiedy nóż się wyszczerbi, a przywieziona z Wilna łyżeczka po babci zaginie. Widzimy w tych srebrach coś znacznie ważniejszego niż przedmioty: historię, emocje, staranie o ich zachowanie. Są dla nas nośnikiem wartości. Jednak zdajemy sobie sprawę, że dla kogoś innego są tylko przedmiotami.
Z materialnymi dobrami narodowymi – tymi „rodowymi srebrami” – sprawa jest dość prosta, a w ich zdefiniowaniu pomagają akty prawne. To, co jest zabytkiem, po prostu podlega ochronie. To, co nim (jeszcze) nie jest i należy do obszaru kultury, także daje się chronić na mocy innych ustaw, na przykład dotyczących zagospodarowania przestrzennego czy zasobów muzealnych. Dbałość o nie nie powoduje większych kontrowersji, choć w przypadku dziedzictwa kulturowego ziem przyłączonych do Polski po 1945 roku troska zarówno państwa, jak i społeczeństwa jest jakby mniejsza niż o te „rdzennie polskie”.
Znacznie trudniejsza jest natomiast ochrona przyrodniczego dobra narodowego – tu do głosu dochodzą także inne interesy związane z gospodarką państwową lub prywatnymi interesami osób mających wpływ na podejmowane decyzje. O ile nikomu nie przyjdzie do głowy wyburzenie Belwederu, żeby postawić na jego miejscu luksusowe osiedle, o tyle wyrżnięcie Puszczy Białowieskiej czy Karpackiej, by uzyskać drewno, okazało się dla rządu decyzją niezwykle prostą. O ile nikt nie pisnąłby nawet słowem o wysadzeniu w powietrze Wawelu, nawet gdyby pod nim objawiły się złoża złota, o tyle plan budowania estakady przez bezcenną przyrodniczo Dolinę Rospudy miał jakoby realizować ważny interes społeczny w postaci krótszej i tańszej drogi Via Baltica. O ile państwo jest gotowe wydawać olbrzymie środki na restytucję narodowych dóbr kultury, o tyle elektrownia w Turowie jest dla tego samego państwa warta więcej niż środowisko, które bezpowrotnie degraduje. Decyzja o jej zachowaniu kosztowała nas przez kilka miesięcy 500 tysięcy euro dziennie. Widocznie to kwota nie tak bardzo wygórowana, jak sądziłam. Takie przykłady mogłabym wymieniać jeszcze długo.
Choć Polska posiada bezcenne dziedzictwo przyrodnicze, w tym mające status Dziedzictwa Światowego UNESCO, a liczne obszary Natura 2000 wydawały się właśnie dobrem narodowym, przegrywają one z doraźnym interesem gospodarczym. Zatrucie Odry, która po prostu umarła na co najmniej kilkanaście lat, nie jest dla rządzących asumptem do walki o zachowanie dobra narodowego, choć to przecież „Księżna Polskich Rzek”. Zamiast zdecydowanych działań, by ją ratować, mamy ataki na opozycję, samorząd i ekologów. Wytykanie przez nich rządowi, że działa nieskutecznie albo wcale, tenże rząd przedstawia wyłącznie jako spór polityczny i atakuje swoich krytyków, próbując oskarżać ich o bezczynność w obliczu katastrofy. Dobro Odry, przyrody i mieszkańców terenów nadrzecznych czterech województw zeszło na dalszy plan.
Kategoria dobra narodowego mogłaby funkcjonować jako społeczne spoiwo, coś, co do czego w jakiejś mierze żywimy wspólne przekonanie, że jest warte dbałości, zaangażowania, poświęcenia partykularnych interesów. Nie potrafimy jednak rozmawiać o tym, co za takie wspólnie określone dobro uważamy. Erozja społeczeństwa obywatelskiego sprawiła, że – ponieważ nie warto dbać o dobro wspólne – nie warto też o nim rozmawiać. Tożsamościowe podejście do polityki, zastąpienie klasycznego liberalizmu z jego umiłowaniem deliberacji i prawdziwej wolności przez neoliberalizm zorientowany wyłącznie na prywatny interes, przede wszystkim materialny, próba narzucenia jedynie słusznej wizji wynikającej z tradycjonalizmu sprawiają, że coraz trudniej znaleźć dobro wspólne, generujące zgodnie z Konstytucją nie tylko prawa, ale także obowiązki względem siebie. A my tak bardzo nie jesteśmy społeczeństwem, że nie mamy nawet kandydatów na wspólne dobra narodowe, poza zabytkami i kilkoma wieszczami. Wiem, że to smutna konstatacja. Nie mam na nią żadnej odpowiedzi poza tym, że dalsza erozja społeczeństwa obywatelskiego i brak dialogu społecznego sprawią, że może będziemy mogli pójść do muzeum albo na koncert, żeby posłuchać Chopina, ale kiedy zeń wyjdziemy, zobaczymy świat jak z postapokaliptycznego serialu, w którym pod pomnikiem JP2 stojącym na każdym rogu jedni będą śpiewać „Barkę” o papieżowej godzinie, drudzy pomstować, że to obraża ich uczucia religijne, ale wszyscy stracą możliwość napicia się wody z kranu, a po paru latach demokratycznie zagrozi im rak płuc. Wolałabym nie iść tą drogą.