Gdy pierwszy raz byłam w Stanach, na klatce schodowej kamienicy, w której mieszkałam, na brooklyńskim Cobble Hill, mijałam codziennie niebieski wózek z małym logo, na którym napisane było „American Dream”. Mijałam go i myślałam o tym, że dla mnie to był rzeczywiście American dream, bo byłam szczęśliwa, że mogę szlajać się ulicami miasta, w którym zawsze chciałam odkrywać literackie i kulturowe tropy.
Tyle że szlajając się po Nowym Jorku, coraz bardziej zdawałam sobie sprawę z tego, że American dream jest już tylko jakimś podłym żartem. Odkrywałam to, gdy patrzyłam na bezdomnych we Wschodnim Harlemie, żebrzących na brudnych stacjach nowojorskiego metra, czy wracających nim po dwóch etatach harówy robotników, których zmęczone oczy zamykały się pod zakurzonymi kaskami.
Podczas kolejnych podróży myślałam o tym napisie jeszcze wielokrotnie. Zwłaszcza gdy mijałam osiedle namiotów w Los Angeles albo koczowisko ze szmat/dykt/tektur/folii w Tenderloin w San Francisco, domki ze starych przyczep kempingowych w Alabamie, zdezelowane samochody na zdezelowanych stacjach benzynowych w Missisipi czy ludzi, którzy wyjeżdżają wózkami obładowanymi śmieciowym żarciem z marketów w całej Ameryce – no, może poza centrami modnych miast. Patrzyłam na to i myślałam, że American dream pierdzi tym wszystkim ludziom prosto w twarz.
Prawdopodobnie najpotężniejsze państwo świata
„Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu” to kolejna wydana w Polsce książka, która porusza ten temat. Wcześniej mieliśmy choćby „Obcego we własnym kraju” Arlie Russell Hochschild, „Eksmitowanych. Nędza i zyski w jednym z amerykańskich miast” Matthew Desmonda czy – wydany podobnie jak omawiany tutaj tytuł w Serii Amerykańskiej Wydawnictwa Czarnego – „Nomadland. W drodze za pracą” Jessiki Bruder oraz kolejne reportaże Charliego LeDuffa.
Para (w pracy i w życiu) reporterów, Nicholas D. Kristof i Sheryl WuDunn, odbywają podróż po Stanach Zjednoczonych, by pokazać nam, mówiąc dosadnie – jak od lat siedemdziesiątych XX wieku trafia je szlag. Swoją opowieść rozpoczynają od fatalnych statystyk, które mówią, że USA są na szarym końcu w rankingach OECD, jeśli idzie o zdrowie, edukację czy prawdopodobieństwo śmierci przed 29. rokiem życia. Co więcej, wszystkie te wskaźniki lecą na łeb, na szyję. Trochę tak, jakbyśmy patrzyli na dane jakiegoś afrykańskiego czy azjatyckiego kraju rozwijającego się. Patrzymy jednak na statystyki – wydawałoby się – najpotężniejszego państwa świata.
Kristof i WuDunn swoją opowieść budują, opisując miasteczko Yamhill w Oregonie, w którym Kristof się wychował i które para często odwiedza. Przedstawiają nam życiorysy kolejnych bohaterów szkolnego autobusu numer sześć, którym mały Nick jeździł z kolegami i koleżankami. Ich losy potoczyły się zupełnie inaczej niż jego… Na ich głowy spadły wszystkie możliwe nieszczęścia i pogrążyli się w społecznych patologiach.
Nogi z gazetowego papieru
Jak to się stało w kraju, w którym wcześniej wszystko szło ku lepszemu? Wraz z resztą kwitnącego Zachodu Ameryka kroczyła drogą sukcesu. Ba! Kroczyła na przedzie, dając swoim obywatelom ziemię, dostęp do edukacji, służby zdrowia i wszystkie inne profity, wynikające z faktu, że żyją w najlepszym miejscu pod słońcem. Amerykanie i Amerykanki tak też się zresztą czuli.
Nagle Ameryka wykonała jednak zwrot w tył. Jak piszą autorzy książki, kraj skręcił w prawo, a „kapitalizm został spuszczony ze smyczy”. Największa potęga gospodarcza stoi dziś na nogach z gazetowego papieru. I jest to zdecydowanie gazeta right-wing. To przecież prawica powtarzała, że każdy indywidualnie jest kowalem swojego losu i od początku do końca za niego odpowiada. Tak jednak nie jest.
Na wsparcie swojej tezy reporterzy cytują amerykańskiego miliardera i filantropa George’a B. Kaisera: „Żadne nowonarodzone dziecko nie ponosi odpowiedzialności za okoliczności swojego przyjścia na świat, a mimo to okoliczności te w wielkim stopniu determinują jego los. […] I to wydaje się fundamentalnie niesprawiedliwe”. I dalej: „Ludzie odnoszący sukcesy zazwyczaj wierzą albo chcą wierzyć, że osiągnęli to, co osiągnęli, dzięki własnej inicjatywie, dyscyplinie i inteligencji. […] Ja uważam raczej, że osiągamy to, co osiągamy, przede wszystkim dzięki łutowi szczęścia oraz temu, co Warren Buffet nazywa wygraną na jajnikowej loterii”.
Punkt dojścia zależy od punktu wyjścia
Klasowość to jedno z pierwszych haseł, które nasuwa się podczas lektury tej książki. Zresztą podczas podróży po USA też. Przepaść ekonomiczna między stanami, a w nich między poszczególnymi miastami i dalej – między dzielnicami i znajdującymi się w nich szkołami, przychodniami czy restauracjami jest tak kolosalna, że nie wiem, z czym ją porównać. Z rozziewem pomiędzy bogatą północą i biednym południem Europy (na przykład pomiędzy Skandynawią a Bałkanami)? A może z Europą Wschodnią, gdzie czarne lśniące SUV-y mijają ubogie babuszki i sypiące się bloki?
Tyle że tam wytłumaczeniem był zawsze brak inkluzywnej klasy średniej, a Ameryka jest ponoć jej kolebką. Czy wciąż? Kristof i WuDunn piszą: „Coraz bardziej się przekonywaliśmy, że w Stanach Zjednoczonych punkt dojścia niezwykle często zależy od punktu wyjścia”. Punkt wyjścia Kristofa był taki, że jego rodzice byli profesorami uczelni, w domu było dużo książek, porządek i zgoda. Droga do Ivy League stała otworem.
U pozostałych pasażerów szkolnego autobusu numer sześć było inaczej. Oni mieli otwartą drogę do uzależnienia od metamfetaminy, do więzienia i biedy. Koncerny farmaceutyczne tak manipulują lekarzami, aptekarzami i pacjentami, że pół Ameryki chodzi na opioidach, a stąd już bliziutko do tańszej metamfetaminy czy heroiny.
Zresztą chodzi nie tylko o koncerny farmaceutyczne. Stany są rajem dla bogaczy, którzy trzęsą polityką, więc politycy ułatwiają im życie, jak mogą. Obniżono podatki dla najbogatszych i świadczenia dla ubogich. Innymi słowy, w Stanach rządzi forsa. Poczytajcie Hochschild o tym, jak koncerny naftowe zatruwają rzeki Luizjany, albo LeDuffa o tym, jak mieszkańcy Flint pili zatrutą wodę. Więzienia to też biznes. W USA są państwowe i prywatne. Pieniędzy na to schodzi ogrom, ale najważniejsze, że schodzi, więc przyjmą każdego i za wszystko, za najmniejszą pierdołę.
A praca? Nie ma pracy dla kogoś, kto ma w papierach odnotowane branie narkotyków i więzienie. I kto nie ma wykształcenia. Tyle że skąd najbiedniejsi mają mieć wykształcenie, skoro wyrzuca się ich ze szkoły za pierwsze lepsze przewinienie? Do tego dochodzi jeszcze jedna sprawa, która wiąże się ze wspomnianym skrętem w prawo. Jako jedną z głównych przyczyn biedy, patologii i innych tego typu zjawisk autorzy reportażu wskazują fakt rodzenia dzieci przez nastolatki. Zacytuję tu stwierdzenie z książki dr Lisy Hollier: „Antykoncepcja to najpotężniejsza broń przeciw ubóstwu, jaką mamy. Umożliwia kobiecie skończenie szkoły, zaplanowanie rodziny, dążenie do życiowych celów”. Jednak z różnych powodów – zarówno ekonomicznych, jak i światopoglądowych – edukacja seksualna oraz dostęp do środków antykoncepcyjnych w wielu stanach USA leżą. Oczywiście nie chodzi tu o postępowe Kalifornię czy Nową Anglię, a o stany, na których skupiają się Kristof i WuDunn. Nikogo pewnie nie zdziwi, że są to te same stany, które w ostatnich tygodniach wprowadziły zakaz aborcji.
Zapach amerykańskiej rozpaczy
Kristof i WuDunn przechodzą w swojej książce od ogółu do szczegółu – od systemowych analiz do jednostkowych historii. Jest tego dużo, może nawet aż za dużo. Czasem wątki się zapętlają i opowieść nie chce dalej ruszyć. Choć może tak ma być, bo opisywany kraj również się zapętlił.
Czego mi za to w tej książce brakuje, to smrodu. Ostatnie amerykańskie reportaże przyzwyczaiły mnie do świetnej prozy. Gdy Desmond odwiedzał kolejne mieszkania i przyczepy ludzi skazanych na rychłą eksmisję, czuć było duchotę albo zimno, odór nieupranych ubrań, jedzenia sprzed tygodnia, stwardniałą skórę bohaterów i ich ciężkie spojrzenia. Gdy LeDuff wchodził do opuszczonego budynku w Detroit i szedł w stronę szybu nieczynnej windy, gdzie potem znalazł zamarzniętego bezdomnego, to dźwięk jego kroków był Dolby Surround. W tych reportażach wszystko bucha, chucha, syczy i krwawi. Na kilometr czuć amerykańską rozpacz.
Natomiast autorzy „Biednych w bogatym kraju” skupiają się bardziej na diagnozie wad systemu, ich analizie, a następnie próbie pokazania możliwych rozwiązań. Choć trzeba przyznać, że jednostkowe historie sprawnie łączą z danymi statystycznymi, systemowymi pomysłami z katedr uniwersytetów i innych krajów.
Go, Joe! Go!
W Polsce wobec Stanów zawsze panowała idolatria. To zrozumiałe. Stany to dla Polaków rodzaj mitu. Nie każdy interesuje się tym, co dzieje się tam obecnie. Nie każdy czyta nowości z Serii Amerykańskiej Wydawnictwa Czarne czy ogląda filmy dokumentalne z ostatnich lat.
Nie każdy też tam jeździ. A nawet jeśli komuś się to zdarzy, to najczęściej wybiera trasę Los Angeles – kanion Colorado – Las Vegas – Floryda. Na koniec łyk coli i powrót do domu. Oczywiście można jechać do USA i ograniczyć się do mrugających reklam na Times Square, selfie z innymi turystami przy Golden Gate, postawienia dziesięciu dolarów w kasynie i zwiedzania parków narodowych. Ale można też prócz tego połazić po czarnych dzielnicach Baltimore, wypić piwo w dive barze na Wschodnim Harlemie, pojeździć po wioskach Południa, wybrać się na spacer po Tenderloin…
Wtedy czar pryska. Pryska też marzenie – które pewnie każdemu z nas przynajmniej raz pojawiło się w myślach – że całkiem super byłoby się w Stanach urodzić. No chyba, że jako część dziesięciu uprzywilejowanych procent, ale to szansa tylko jedna na dziesięć. Trochę to ryzykowne.
American dream nie działa tak, jak miał działać. Przynajmniej teraz – żeby nie stawiać tu ostatecznych diagnoz. W końcu książka Kristofa i WuDunn powstała głównie po to, by pokazać nowe pomysły i możliwości zmian. Pozostaje więc dziś tylko krzyknąć: Go, Joe! Go!
Książka:
Nicholas D. Kristof , Sheryl WuDunn, „Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu”, przeł. Anna Gralak, wyd. Czarne, Wołowiec 2022.