Miejsce, które znikło

Czy zmiana społeczna to coś dobrego? A może wręcz przeciwnie? Z pewnością bywa ona problemem politycznym. Czy to w kontekście brexitu, czy prezydenckiego zwycięstwa Donalda Trumpa w 2016 roku, można było dosłyszeć wypowiedzi wyborców, którzy twierdzili, że „nie poznają już własnego kraju” – co zresztą znalazło odzwierciedlenie w tytule popularnej książki socjolożki Arlie Russell Hochschild „Obcy we własnym kraju”. Wcześniej czuli się gospodarzami – a teraz coś się zmieniło.

Niektórzy śmieją się z takiej postawy jako przejawu resentymentu i zapóźnienia. Można też odnotować, że często sprowadza się ona do rasizmu (jeśli tym, co się zmieniło, jest więcej nie-białych obywateli na widoku publicznym). Co więcej, kiedy podzielimy się z władzą z innymi w taki sposób, że nie tylko my będziemy gospodarzami, ale większa grupa obywateli będzie miała w demokracji równy status, to patrząc politycznie, nie ma w tym niczego złego.

Niemniej emocjonalnie jest to reakcja zrozumiała. Wystarczy, że przypomnę sobie swojski trawnik na górce, gdzie w dzieciństwie grałem w piłkę, teraz zamieniony w dwupasmową ulicę, po której beznamiętnie jeżdżą kierowcy, nie mając pojęcia, że to miejsce było dla kogoś ważne i już go nie ma. A jeśli takich miejsc zniknie wiele, to można by zapytać, skąd możemy jeszcze wiedzieć, kim jesteśmy i skąd przychodzimy?

Rozum i tradycja

A zatem skąd? Konserwatyści powiedzą, że mówią o tym religia i tradycja, współcześnie taka odpowiedź nie będzie jednak w pełni wystarczająca. Wraz z pojawieniem się w świecie zachodnim pluralizmu religijnego i społecznego nie ma już jednej religii ani jednej tradycji, która mogłaby służyć za podstawę życia społecznego. Zwykle wspomina się, że pokazały to europejskie wojny religijne w XVI wieku. To sugerowało, że życie polityczne potrzebuje nowych zasad, które nie wywodzą się już z objawienia ani partykularnych tradycji społecznych.

Odpowiedź oświecenia brzmiała następująco: skoro religia i tradycja nie mogą już służyć za podstawę życia społecznego, to potrzebuje ono nowej podstawy w postaci uniwersalnych praw podyktowanych przez rozum. Oto wielki przełom zwany nowoczesnością. Zgodnie z tym sposobem myślenia, opowiadanie się po stronie tradycji byłoby przejawem wstecznictwa i zabobonu, postawa taka należy do przeszłości i nadaje się jedynie na śmietnik historii. Jak pisał Immanuel Kant, oświecenie to wyjście człowieka ze stanu zawinionej niedojrzałości. Od teraz człowiek stanie się autonomiczny, ludzkość opuści wiek dziecięcy i będzie podlegać tym zasadom, których jest autorem.

Jak wiemy, konserwatyści nie dali za wygraną. Zgodnie z wysuwanym przez nich zarzutem, religia i tradycja to nie jest zbiór abstrakcyjnych zasad, które można tak po prostu odrzucić, lecz żywa praktyka społeczna. A zatem wykazywanie „fałszywości” tradycji czy mitów mija się z celem. Gdy upada tradycja, oświeceniowy liberalizm okazuje się pusty, pozbawiony treści, ponieważ nie odwołuje się do niczego żywego, lecz do sterylnych, formalnych zasad – może więc tylko narzucać ludziom arbitralnie zmyślone reguły działania, ale na dłuższą metę nie może przetrwać. To sugeruje, że rozum nie może służyć za podstawę stabilnego i harmonijnego życia społecznego, a co więcej, rozum odrzucający tradycję i domagający się wszechwładzy może wręcz osuwać się w totalitaryzm. Wówczas nowoczesność okazuje się gorsza od tradycji – oświecenie zamienia się w swoje przeciwieństwo i staje się barbarzyństwem.

Tyle że na takie abstrakcyjne argumenty jest prosta odpowiedź praktyczna. Obserwujemy mianowicie zachodnie demokracje drugiej połowy XX wieku i widzimy, że Skandynawia radzi sobie całkiem nieźle. W Szwajcarii ani Czechach nie dochodzi do ludobójstw. W Anglii prawa i wolności obywatelskie mają się nie najgorzej. Również i w Polsce przez ćwierć wieku budowaliśmy coraz lepszą demokrację. Konserwatyści mówią, że bez religii i tradycji wspólnota nie będzie miała niczego, co łączy jej członków – że zabraknie tego, co zwykle określa się mianem społecznego kleju. A tymczasem zsekularyzowane w największej mierze społeczeństwa północno-zachodniej Europy są tymi, w których ludziom żyje się ogółem najlepiej. Rozumny, liberalno-demokratyczny sposób życia nie jest czymś radykalnie i magicznie odmiennym od dawnych tradycji – jest po prostu dobrą tradycją polityczną.

„Wielkie zastąpienie” – stary argument w nowym wydaniu

Teraz możemy więc przejść do kwestii tak zwanego „wielkiego zastąpienia”. Stary argument odżywa dziś w formie zakamuflowanego rasizmu. Politycy w rodzaju Donalda Trumpa czy Erica Zemmoura mówią, że Europa robi się coraz starsza i akceptuje imigrację – a więc materialna ciągłość tradycji zostanie jeszcze bardziej naruszona. W przeszłości do podobnych tropów odwoływali się kulturowi pesymiści, tacy jak Spengler i Nietzsche. W ostatnich latach o Europie jako starej i bezdzietnej pannie mówił papież Franciszek. W tym obrazie europejska kultura upadnie, ponieważ przestanie istnieć nie tylko jej kulturowa tradycja, zniszczona przez oświecenie, ale i potomkowie ludzi, którzy ją tworzyli.

Konserwatywnej krytyki liberalizmu nie sposób odeprzeć, pozostanie ona zawsze aktualna i można się do niej zawsze odwołać. Mówi ona bowiem, że to, co jest dobre w zachodnich społeczeństwach, istnieje w przeszłości – i bez tego społeczeństwa te nie mogą przetrwać. A im dalej są od owego uświęconego kulturowego źródła, tym bardziej upadną. Upadek, nawet jeśli jeszcze nie nadszedł, może zatem czekać w przyszłości. I zresztą pewnie czeka, bo przecież wszystkie cywilizacje kiedyś upadają. Wtedy na scenę wyjdzie jakiś duchowy potomek Przemysława Czarnka i stwierdzi: „a nie mówiłem?” – i wszyscy obecni na widowni konserwatyści będą bić mu brawo, wspólnie się radując z apokalipsy.

Nowe tradycje

Ale postaci takie jak Trump nie bronią przecież religii ani tradycji, wręcz przeciwnie. Co ważne, współczesna prawica nie mówi też tego wszystkiego w obronie demokracji liberalnej. Największym jej koszmarem byłaby chyba sytuacja, w której imigranci zgodnie i pokojowo utrzymują działanie zachodnich, wywodzących się historycznie z chrześcijaństwa, liberalno-demokratycznych instytucji. Zamiast tego, prawica przedstawia się jako coraz bardziej zagrożona i coraz mniej popiera demokrację, zmierzając w stronę autorytaryzmu, tak jakby można było przywrócić (rzekomą) tradycję siłą, choćby i wbrew woli większości. I we współczesnych warunkach może być w tym coś prawdziwego – jest możliwe, że niektóre tradycje da się utrzymać jedynie siłą, ponieważ jeśli zostawić ludziom wolny wybór, to nie będą chcieli ich kultywować, bo będą mieli lepsze rzeczy do roboty.

Dlatego właśnie współczesna prawica nie jest tradycjonalistyczna, lecz postmodernistyczna – nie przywraca dawnego porządku, lecz tworzy porządek polityczny na nowo, wykorzystując w swoich opowieściach zlepek swobodnie dobieranych fragmentów historii, który niewiele ma wspólnego z prawdą historyczną. W miejsce Armii Krajowej pojawiają się więc żołnierze wyklęci, a w miejsce Lecha Wałęsy – Jarosław Kaczyński. Jak powiedział ostatnio minister edukacji Przemysław Czarnek, „jeżeli nie chcemy być Zachodem, w sensie kulturowym tego zgniłego, antyreligijnego działania, to musimy być kontrrewolucjonistami, bo z rewolucjonistami można wygrać tylko kontrrewolucją”.

 

* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: www.rawpixel.com