W najcięższych od 2020 roku walkach, które w poniedziałek wybuchły na granicy azerbejdżańsko-armeńskiej, w ciągu dwóch pierwszych dni Azerbejdżan stracił przynajmniej pięćdziesięciu, a Armenia stu żołnierzy. W środę rano, w czasie pisania tego tekstu, utrzymywał się kruchy rozejm, naruszany przez obie strony. Następnie armeńskie ministerstwo obrony podało, że Azerbejdżan przeprowadza ataki artyleryjskie i dronami „wzdłuż całej granicy”, azerbejdżańskie zaś – że Armenia atakuje obszary między nią a Karabachem. Obie strony oraz opinia międzynarodowa ostrzegają, że istnieje groźba wojny na pełną skalę.

Choć Erewań i Baku oskarżają się nawzajem o wywołanie walk, jest mało prawdopodobne, by Armenia, pokonana dwa lata temu, słaba i pozbawiona skutecznych sojuszników, zaryzykowała starcie; zniszczenia spowodowane artyleryjskim ostrzałem znajdują się zresztą głównie na jej terytorium. Bardziej prawdopodobne, że to Azerowie usiłowali w ten sposób zmusić Ormian do przyjęcia ich żądań w kwestii korytarza przez armeńską prowincję Syjunik oraz statusu Karabachu – o czym poniżej. Azerbejdżan uzależnia od tego zakończenie stanu wojny, trwającego między oboma państwami od ponad trzydziestu lat.

Kryzys Związku Sowieckiego spowodował zaostrzenie konfliktów etnicznych. W lutym 1988 roku w pogromie w azerbejdżańskim Sumgaicie zginęło do dwustu Ormian. W odpowiedzi region Karabachu, położony w głębi Azerbejdżanu, lecz zamieszkały przez ormiańską większość, ogłosił autonomię, a następnie niepodległość, nieuznaną jednak przez nikogo, z Armenią włącznie. Ale wojska armeńskie, wspierane przez stacjonujące tam dywizje sowieckie i karabachską samoobronę, stoczyły w obronie tej niepodległości w 1992 roku krwawą wojnę, zdobywając nie tylko Karabach, ale i jego otulinę, w tym tereny leżące między Karabachem a Armenią. Obie strony popełniały zbrodnie wojenne: w miejscowości Hodżali oddziały armeńskie i sowieckie zamordowały ponad sześciuset azerskich cywili.

Ze zdobytych terytoriów wygnano ponad 700 tysięcy Azerów, zaś od 300 do 500 tysięcy Ormian musiało opuścić Azerbejdżan, w tym jego leżącą na zachód od Armenii eksklawę Nachiczewania. Położyło to definitywnie kres wielowiekowej koegzystencji obu narodów, zdruzgotanej już wiek temu przez tureckie ludobójstwo Ormian podczas pierwszej wojny światowej i przez kolejne masakry, także z udziałem Azerów, już po jej zakończeniu. Czystkom etnicznym towarzyszyło likwidowanie śladów przeszłości: ze 110 ormiańskich kościołów i klasztorów w Nachiczewanu zostały dwa.

Po pierwszej wojnie o Karabach Armenia zrazu była gotowa negocjować zwrot otuliny regionu w zamian za uznanie przez Baku jego odrębnego statusu. Choć były momenty, w których Azerbejdżan był skłonny na to przystać, Erywań w końcu uznał, że korzystniejsze będzie utrzymanie okupacyjnego status quo, łagodnie potępionego w dwóch rezolucjach Rady Bezpieczeństwa.

Był to błąd: ponad trzykrotnie ludniejszy i nieporównanie bogatszy dzięki zasobom gazu i ropy Azerbejdżan, odbudował sojusz z Turcją. Azerowie to Turcy, którzy pod panowaniem perskim (większość Azerów nadal mieszka w Iranie) jedynie przeszli z sunnickiego islamu na szyicki. Dzisiejszy Azerbejdżan powstał z ziem azerskich podbitych w XIX wieku przez carską Rosję. Reżim w Baku pozostał jednak świecki, ku oburzeniu Islamskiej Republiki Iranu, i nawet zawarł z Izraelem porozumienie „ropa za broń”.

Tak wyposażone azerskie siły zbrojne zmiażdżyły armeńską obronę w 2020 roku i tylko wynegocjowany przez Moskwę w ostatniej chwili rozejm uchronił Erywań przed całkowitą klęską. Mimo że Armenia należy do kierowanej przez Moskwę Organizacji Traktatu o Wzajemnym Bezpieczeństwie (OTWB), a w mieście Gyumri funkcjonuje duża rosyjska baza wojskowa, Rosja odmówiła pomocy zbrojnej, argumentując, że walki toczyły się nie na terytorium Armenii, lecz okupowanego przez nią Azerbejdżanu, czego zobowiązania traktatowe nie pokrywają. Rozejm przewidywał między innymi oddanie przez Armenię całej otuliny Karabachu, który odtąd łączy z Armenią jedynie kontrolowany przez rosyjskie siły pokojowe korytarz laczyński, oraz zgodę Armenii na wznowienie przez jej terytorium w Syjuniku tranzytu między Nachiczewanem a resztą Azerbejdżanu.

Nie mając wyboru, Erywań pogodził się z klęską i otworzył negocjacje dyplomatyczne z Baku oraz Ankarą, która w solidarności z Azerami blokuje granice z Armenią i nie utrzymuje z nią stosunków dyplomatycznych. Armeńskie żądanie, by Turcja uznała ludobójstwo Ormian, zostało wycofane, podobnie jak kwestia uznania odrębności Karabachu. Armenia oczekuje już jedynie jakichś gwarancji autonomii i bezpieczeństwa dla Ormian Karabachu w granicach Azerbejdżanu, ale Baku odrzuca to kategorycznie, stwierdzając, że prawa Ormian będą gwarantowane tak, jak i innych obywateli Azerbejdżanu. Za to Baku żąda, by korytarz do Syjuniku miał status eksterytorialny, jak obecny korytarz laczyński. Erywań odmawia, gdyż Karabach nie jest de iure, a obecnie także i de facto, częścią Armenii, podczas gdy eksklawa pozostaje częścią Azerbejdżanu.

Wygląda na to, że Baku postanowiło przypomnieć Erywaniowi o realnym stosunku sił. Mimo że tym razem zaatakowano terytorium samej Armenii, Moskwa zapowiedziała jedynie „dyskusję propozycji możliwego uruchomienia mechanizmów” OTWB, a nie pomoc wojskową, podczas gdy Ankara ogłosiła „pełną solidarność z zaatakowanym Azerbejdżanem”. Po niepowodzeniach w Ukrainie, Rosji nie stać ani na otwarcie drugiego frontu, ani na zrażenie sobie Ankary, która nie przystąpiła wszak do amerykańsko-unijnych sankcji. Rosja nie ma zresztą czym reagować: część wojsk z Armenii i Karabachu skierowała już do Ukrainy.

Mimo to armeńska agencja Hetq podała, że Rosja i Białoruś skierują na granicę „kontyngent wojskowy” o nieznanym składzie i zadaniach; pozostałe państwa OTWB, muzułmański Kazachstan, Kirgistan i Tadżykistan miały potępić tę decyzję jako „jednostronną” i „bezzasadną”. Kazachstan już wcześniej oświadczył, że wojsk na granicę azerbejdżańsko-armeńską nie wyśle. Informacji Hetqu nie potwierdziło jednak żadne inne źródło i wydaje się, że odzwierciedla ona nadzieje Erywania, a nie decyzje Moskwy.

Baku musi natomiast liczyć się z możliwą reakcją Teheranu. Stosunki między oboma krajami są napięte (pisałem o tym w zeszłym tygodniu), tak ze względu na możliwą irredentę azerskiej mniejszości w Iranie, jak i w związku z sojuszem azersko-izraelskim i zwalczaniem przez Baku rzeczywistego i domniemanego fundamentalizmu szyickiego. Utrzymanie otwartej granicy z Armenią, którą korytarz przez Syjunik mógłby przyblokować, jest dla Teheranu geopolityczną koniecznością, a wszelkie zmiany w tej sprawie na niekorzyść Armenii byłyby wręcz casus belli, co Teheran w licznych deklaracjach stwierdza niemal wprost. Gdy Baku oznajmiło, że będzie też dążyć do utworzenia na granicy Armenii „strefy buforowej”, zapewne na wzór tak nazwanych tureckich stref okupacyjnych w Syrii, Iran skierował wojska na swoją północną granicę.

W dwa lata po zwycięstwie Baku nadal nie osiągnęło najważniejszego celu – kontroli nad Karabachem – i nadal musi cały swój tranzyt do Nachiczewania i dalej, do Turcji, kierować przez Iran. Dla zwycięzcy jest to trudne do zaakceptowania, tym bardziej że Armenia nie ma jak się bronić, a jeśli Rosja mogła sobie wziąć Krym, to dlaczego Azerbejdżan ma nie brać Karabachu? Tyle tylko, że przykład Rosji pokazuje także, że wojnę łatwiej rozpocząć niż skończyć, a „bezbronność” może być rzeczą względną: co będzie, jeśli Iran wesprze Armenię tak, jak Zachód wsparł Ukrainę? Na razie więc wszyscy: Azerbejdżan i Armenia, Rosja, Turcja i Iran grają w transgranicznego pokera.

A takich rozgrywek będzie więcej. Na granicy kirgisko-tadżyckiej znów trwają walki, uzbecki Karakałpakstan wre, zaś dolina Fergany to łamigłówka, przy której Karabach jest banalnie łatwy do rozwiązania. Postkolonialne granice, jakie pozostały po imperium sowieckim, nie są mniej absurdalne od tych, które nadal dławią Afrykę. Próby rozwikłania tych absurdów mogą być nie mniej krwawe.