Truizmem stało się dziś twierdzenie, że inwazja Rosji na Ukrainę, która w zamyśle Władimira Putina miała z automatu zwasalizować ten kraj, osiągnęła cel odwrotny do zamierzonego. Ukraińcy są dziś zjednoczeni i gotowi bronić się jak nigdy.
Nie udało się też Putinowi zdegradować kultury ukraińskiej do roli nic nie znaczącego przypisu do wielkiej kultury rosyjskiej. Już zajęcie części obwodów donieckiego i ługańskiego w 2014 roku sprawiło, że znaczna część młodego pokolenia Ukraińców, które na co dzień rozmawiało po rosyjsku, zaczęła z rozmysłem używać języka ukraińskiego. Dziś zaś podkreślanie odrębności kultur ukraińskiej i rosyjskiej stało się dla niej odruchem.
Z tego wzmożenia – a także, paradoksalnie, z tego, że nagle przyjechała do nas masa Ukraińców – korzystamy również my. Przez pół roku, które minęło od rozpoczęcia wojny, liczba tekstów, wydarzeń oraz inicjatyw poświęconych ukraińskim dziełom i twórcom przewyższyła w Polsce to, co udało się u nas wyprodukować w ciągu kilku ostatnich lat. Tak przynajmniej wygląda to z perspektywy ukrainoznawczego laika, jakim jestem. W literaturze jeszcze jako tako się orientuję, a przynamniej wiem, kim są i co napisali Szewczenko, Franko, Andruchowycz, Żadan, Zabużko czy Śniadanko, ale pozostałe dziedziny ukraińskiej kultury są dla mnie terra incognita. Dużo więc tu dla mnie zaskoczeń i niebanalnych odkryć.
Do tych ostatnich należy dorobek ukraińskich projektantów graficznych. Że jest dziś ich sporo, to oczywiste. Ssanie na projekty graficzne – zwłaszcza webowe, istnieje obecnie w niemal każdym kraju. Ukraińcy radzą sobie z tym równie dobrze, co Polacy. Że Ukraina ma całkiem poważną historię projektowania graficznego, to już insza inszość. Opowiada o tym znakomicie, nomen omen, świetnie zaprojektowany album „Znak”, którego autorami są autorzy i autorki częściowo związani z Kolektywem U,N,A, a który w Polsce w formie dwujęzycznej (ukraińsko-polskiej) z inicjatywy Rene Wawrzkiewicza wydało Wydawnictwo Karakter.
Album to w pierwszym rzędzie rzecz do oglądania, a nie czytania, i warto go mieć właśnie po to, żeby „napaść swoje oczy”, jak mówił Sokrates w „Gorgiaszu” Platona. Obraz mówi tu sam za siebie i komentarz jest właściwie zbędny. W XX wieku ukraińska grafika użytkowa wydała na świat naprawdę sporo znakomitych dzieł – zwłaszcza z zakresu projektowania znaków towarowych. Warto jednak przeczytać zamieszczone w albumie teksty po to, by dowiedzieć się, jak to się stało, że graficzny dorobek prezentowany w „Znaku” tak nam się dziś podoba.
Pierwszy trop wydaje się oczywisty. Projektowanie graficzne niemal na całym świecie naznaczone jest głębokim wpływem awangardy. Współczesne wyznaczniki dobrego znaku graficznego – a więc minimalizm, lakoniczność formy, skrótowość, niefiguratywność, oparcie się na geometrycznych, uproszczonych kształtach, traktowanie litery jako znaku graficznego samego w sobie – są spadkiem po awangardowej rewolucji.
Nie inaczej jest w Ukrainie. Pierwsze prawdziwie nowoczesne i do dziś zachowujące świeżość ukraińskie projekty powstały w latach dwudziestych XX wieku na fali ówczesnych proawangardowych tendencji w sztuce. Są to też szalone lata NEP-u, czyli wprowadzonej przez Lenina Nowej Polityki Ekonomicznej, która dopuszczała ograniczone formy swobodnej działalności gospodarczej. Powstające wówczas przedsiębiorstwa potrzebowały reklamy, a więc i identyfikacji wizualnej. Oczywiście zgodnej z wiodącą linią ideową. Sama forma i założenia projektowania nie różniły się jednak tak bardzo od dzieł powstałych choćby w niemieckim Bauhausie.
Potem na terenie całego Związku Radzieckiego następuje trzydzieści lat stalinowskiej smuty. Tak jak inne dziedziny sztuki i kultury, socrealizm opanowuje również grafikę użytkową. W całym bloku sowieckim artyści muszą czekać aż do chruszczowowskiej odwilży, żeby rozwinąć skrzydła. W Ukrainie przełomowe są lata sześćdziesiąte, tak zwane szisdesjatnyky. To wówczas następuje powrót do awangardowych form, który trwa do dziś i to wówczas swój niezwykły talent objawia artysta, który wychowa następne pokolenia ukraińskich projektantów – Wołodymyr Pobiedin [1918–2006].
Tyle historii. Na co, oprócz samych projektów, warto zwrócić uwagę, biorąc album do ręki?
Po pierwsze, na to, że ukraińskie projektowanie graficzne to nie ludowe wycinanki. Często myślimy o ukraińskiej kulturze przez pryzmat folkloru (przyznaję, że sam się na tym łapię). Jest on w niej niezwykle ważny, również w projektowaniu graficznym, gdzie nurt nawiązujący do sztuki ludowej jest bardzo wyraźny, ale największe osiągnięcia ukraińskiego pre-designu, jak pokazuje „Znak”, leżą gdzie indziej.
Po drugie, że stolicą ukraińskiego projektowania graficznego nie jest ani Kijów, ani Odessa, ani, rzecz jasna, Lwów, ale Charków. To tamtejsza szkoła artystyczna wykształciła najbardziej znaczących grafików użytkowych Ukrainy.
Po trzecie, że nawet w tak totalitarnym państwie jak ZSRR warunkiem udanego projektu graficznego jest pewna doza twórczej swobody, przyzwolenie na wieloznaczność, dystans, wreszcie – ironię, o czym wspomina cytowany w książce grafik Ołeksandr Blecher. Mówiąc o swoim wykładowcy Wołodymyrze Pobiedinie, podkreśla on prawdę, której jest świadom każdy, kto choć trochę zajmuje się designem: wyrafinowane i niebanalne poczucie humoru jest „niezbędną cechą artysty pracującego w dziedzinie, którą zwano w tym czasie grafiką użytkową”. Tylko wtedy można stworzyć dobry znak graficzny, który jest jednym wielkim skrótem myślowym. Uderzające jest, jak mało logotypów i znaków towarowych z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przestawionych w albumie zawiera młoty, sierpy i pięcioramienne radzieckie gwiazdy. Dominuje wykorzystanie prostych, abstrakcyjnych kształtów i liternictwa. Pod projektami tymi swobodnie mogliby się podpisać najlepsi zachodni graficy.
Po czwarte wreszcie – że jak w tylu innych dziedzinach kultury sytuacja ograniczonej wolności i gospodarki planowej miała swoje złe, ale też dobre strony. W „Znaku” widać to bardzo wyraźnie w wypowiedziach wciąż czynnych grafików. Część z nich podkreśla marazm, zaściankowość, odcięcie ukraińskiej grafiki od osiągnięć światowych. „Design jako taki […] nie istniał. Istniała archaiczna i flegmatyczna grafika użytkowa, pasująca do epoki zastoju, w jakiej tkwiliśmy”, mówi Jewhen Taboryski o latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Inni wspominają o nepotyzmie. Na przykład członkowie rady charkowskiego oddziału Izby Handlowo-Przemysłowej (skądinąd zdolni graficy), która przydzielała zlecenia, w pierwszej kolejności przyznawali je sobie.
Z drugiej strony, nie istniał problem niezadowolonego klienta. Artyści w zasadzie nie mieli kontaktu z odbiorcą końcowym. Załatwiały to za nich określone instytucje. Jeśli nie było większych nacisków ideowych (a w przypadku tworzenia znaków graficznych panowała dość duża swoboda), graficy kierowali się wyłącznie zasadami estetyki i funkcjonalności projektu. Pieniądze nie grały żadnej roli i dopiero w latach dziewięćdziesiątych stały się wszechwładne. Nic dziwnego, że we wspomnieniach projektantów z tamtych lat krytyka miesza się z nostalgią.
I na koniec – ciekawostka. Jeśli ktokolwiek z nas, kto nie był dotąd w Ukrainie, myśli, że lektura „Znaku” będzie jego pierwszym kontaktem z ukraińskim designem, jest w błędzie. Zapewne większość z nas zetknęła się z przynajmniej jednym znakiem graficznym autorstwa ukraińskiego artysty. Otóż nową wersję logotypu firmy Braun, znanego producenta golarek, trymerów i depilatorów, zaprojektował… Ukrainiec Ołeksander Iskin.
Miłego golenia, diwczata i chlopci!
Książka:
Olha Hładun, Lija Bezsonowa, Rokas Sutkaitis, Kolektyw U,N,A, „Znak / ЗНАК”, przeł. z ukraińskiego Marcin Gaczkowski i Katarzyna Kotyńska, wyd. Karakter, Kraków 2022.