Spektakl jawi się jako niedostępna i niepodważalna faktyczność. Jego przesłanie brzmi: „co się ukazuje, jest dobre; a co jest dobre, ukazuje się”. Domaga się biernej akceptacji i, w gruncie rzeczy, poprzez swój monopolistyczny i wykluczający wszelką dyskusję sposób ukazywania się – już ją sobie zapewnił.
Guy Debord [1]
„Trash story”, prozatorski debiut Mateusza Górniaka, od premiery zbiera głównie entuzjastyczne recenzje i omówienia. Entuzjastycznie podzielam ten entuzjazm. Po pierwszej lekturze napisałem na fejsbuku (jedyna przestrzeń, w jakiej pozwalam sobie pisać blurby), niesiony tym entuzjazmem do kwadratu, że jest to najlepszy debiut od 2002 roku (Masłowska). Wtedy jeszcze nie szukałem w sieci recepcji książki Górniaka, a nawet tego, kim jest ten bezczelnie młody (rocznik ’96) i równie bezczelnie utalentowany pisarz. Dopiero między drugą a trzecią lekturą natknąłem się na świetny wywiad Konrada Janczury z Górniakiem pomieszczony w „Popmodernie”, w którym autor „Trash” mówi tak:
„Masłowska to świetna pisarka, która mnie wkurwia, bo zaprzęga tak zaawansowaną wyobraźnię i maszynerię pisarską do prostej beki. […] Myślę, że jej pisanie wybuchło, a potem wektor szedł już tylko w dół, po konserwatywnemu, nie wyszła z pułapki, którą tak świetnie zastawiła. To jakby śmiać się z żartu o dziesięć sekund za długo albo pić wodę z kibla. Nie lubię jej. A wziąłem ją sobie za antagonistkę, żeby jakoś pogadać o poczuciu humoru. Ja myślę, że ono może być ważnym, otwierającym narzędziem”.
I później dodaje:
„To bardziej pyskówka debiutanta niż jakiś tam spór. Spór chciałbym wywołać – taki o humor. I o czułość, ale z kimś innym, bo z Tokarczuk. Ogólnie uważam, że posiadanie literackich antagonistów to coś płodnego, jeśli chcesz się napierdalać o etykę i estetykę, a nie cisnąć prywatę”.
No i klasnąłem sobie w rączki, że taki ze mnie przenikliwy krytyk (ale też, że Górniak nie stroi się w fatałaszki skromnego debiutanta, że umie z głową i sensem w literacki marketing; i że się jednak nie strzelałem o to, kto jest „nową Masłowską” [2]). Bo ten mój fejsbukowy blurb o najlepszym debiucie od 2002 roku wyskoczył właśnie z entuzjazmu, z pierwszej polekturowej intuicji – przyszedł wreszcie pisarz, który potrafi nie tylko demolować język, przewracać małym palcem strukturę czy szarpnąć intertekstualne struny, ale przede wszystkim zagrać o wysoką stawkę – rozszczelniać i rozszerzać podmiot(y), uwalniać prozę z klatki opowieści i tak zwanych ważnych tematów, nie osuwając się przy tym (wyłącznie) w mniej lub bardziej olśniewające gry językowe czy hermetyczne próby spod znaku awangardy.
Antagonistka Dorota Masłowska
Niejednokrotnie pisałem (i gadałem) o twórczości Masłowskiej z entuzjazmem. Jakiś czas temu, na długo przed premierą „Innych ludzi”, nawet z prowokującym uwielbieniem pod hasłem „Dlaczego Masłowska przestała pisać” (dwugłos z pisarzem i poetą Wojtkiem Albińskim, za który Masłowska w wywiadzie z Nogasiem zwyzywała nas od „jakichś ludzi”). Ale – co za nieczuła ironia pisarki – po „Innych ludziach” (tu Górniakowa „prosta beka” wybrzmiała mi na tysiąc decybeli) zrozumiałem, że to były resentymenty i nostalgie, beznadziejne wyczekiwanie na mocny wybuch w polskiej prozie najnowszej.
Szukanie nowej Masłowskiej jest jałowe, a nawet głupie. Ileż było takich tępych zawołań w obiegu krytycznym, to nie zliczę. Chyba tylko równie idiotyczne wołania o nową „Lalkę” było liczniejsze. W moim przypadku chodziło raczej o dojmującą niewystarczalność, nieprzysiadalność, że tak powiem złośliwie, przekazów Masłowskiej, ich odklejenia od rzeczy, łupin i wysypisk, wykrzywiania podmiotu w przedmiot komedii dla wielkomiejskiego dzianego widza; czyli biegunowo inaczej niż w „Trash story”.
Wejście pod scenę z kanistrem i zapałkami mogło się odbyć wyłącznie z zewnątrz (tu: z piwnicy „Stonera Polskiego”), przez kogoś bez obciążeń latami osiemdziesiątymi, patrzeniem przez wąskie okno Overtona, na którego ramy mogliśmy sobie wyłącznie pluć z ukrycia. W tym i tylko w tym sensie moje odniesienie debiutu Górniaka do 2002 roku. Roczniki dziewięćdziesiąte, jak widać, w ogóle Masłowskiej nie potrzebują – nawet w roli kontrapunktu. I chwała Kaliope. Melpomenie też.
Proza Górniaka nie jest bowiem punktem odbicia od czegokolwiek w najnowszej prozie polskiej. Jest raczej autonomicznym gestem literackim (styl, estetyka, język, struktura, formacja dyskursywna), który swoje źródła ma w zupełnie innych miejscach i zderzeniach. Górniak nie tylko nie dzieli z Masłowską świata jej prozy, ale i jej języka. Nie szuka pustych popisów, rymowanych igraszek czy lśniących metafor. Ustawienie sobie Doroty Masłowskiej jako antagonistki jest wyłącznie (auto)promocyjną prowokacją Górniaka, która nie ma żadnego pokrycia w jego niewątpliwie mocnym i dojrzałym debiucie. Dojrzałym w tym sensie, że świadomym tego wszystkiego, czym jest literatura i czym Górniak chciałby, żeby była (ściślej: jakich mocy performatywnych Górniak od niej, literatury, oczekuje i jakie sam próbuje uruchomić swoją niezwykle starannie i świeżo naoliwioną maszyną literacko-afektywną).
Proza bez wielkich rzeczy i tematów
Myślałem więc, że osiądę w tym entuzjazmie i pociągnę moim emfatycznym stylem ten „najlepszy debiut”, uderzę w wysokie tony, utopię czytelnika w przymiotnikozie i ogarnę tekst w jeden dzień. Niestety zachowałem się nieostrożnie; usiadłem bowiem do trzeciej lektury, w trakcie której podkręciłem nasłuch sieci. I to była moja zguba.
Po pierwsze, zgubna była dla mnie sama lektura. Ta proza zaczęła mi się wymykać, nieść w nowe miejsca, bez wspomnianych wielkich rzeczy i tematów, którymi żywi się aż do niestrawnego spuchnięcia polska proza najnowsza. Ciągle bowiem w mojej lekturze „Trashu” coś dużego się odsłaniało i chowało jednocześnie. Język tej prozy, złożenia narracyjne i szczególnie bezkompromisowe, a przy tym dojmująco rytmiczne operowanie przysłonami, trzymało mnie w nieustannym napięciu. I to przy trzeciej lekturze od deski do deski! Mówiąc „operowanie przysłonami”, mam na myśli płynne przechodzenie narracji od całkowitej przejrzystości do niemal pełnego ziarna.
A przecież już sobie układałem w głowie tekst, w którym błysnę oczytaniem i interpretacją. Bo raz widziałem tu Kafkę albo Kafkę w wydaniu D.F. Wallace’a („Blady król”), albo samego Wallace’a („Człowiek w depresji” czy w ogóle potężne kawałki „Krótkich wywiadów”). A innym razem nawiedzały mnie delirycznymi falami odniesienia do powieści J.G. Ballarda (zwłaszcza „Kokainowych nocy” i „Crashu”). Cały czas, rzecz jasna, Masłowska gasła mi jak gwiazda, z której uleciało już dawno temu całe światło, tylko nikt się nie kapnął, bo leci ono wciąż przez czas i mętną atmosferę „Książek. Magazynu do ściągania” [3]. Żeby tego było mało, zaczęła mi wybijać polityczność tej prozy i z pychy wpadłem wprost w zawstydzenie swoją narcystyczną małostkowością. Mogłem sobie zanucić „ok, bumer”. To wszystko.
Lektury salonu
Po drugie, z tropu zbiły mnie recenzje „Trash story”, które wyrastały jak grzyby po deszczu. Już we wspomnianym wywiadzie Konrad Janczura machał mi palcem przed twarzą takim o to pytaniem do Górniaka: „«Trash story» trzeba przeczytać kreatywnie, a nie każdy to potrafi. W zasadzie to dla ciebie korzystne. Czy taki był zamysł? By trafić «do kumatych»?”. Następnie dołożyłem sobie do pieca trwogi (przed pisaniem) kapitalnym tekstem Jakuba Skurtysa opublikowanym w „Zakładzie Magazynie”, w którym ten Tytan krytyki poezji mówi tak:
„«Trash story» znacznie łatwiej jest spacyfikować i subsumować jako część postmodernistycznej, karnawałowej konwencji snucia opowieści z opowieści, językowych zabaw, w których gdzieś tam pobrzmiewa krytyka naszego świata, naszej symulakrycznej rzeczywistości, opartej na mnożeniu marketingowych widm rzeczy, ale przecież nic nam ona nie robi, bo pobrzmiewała ona u Pynchona i Davida Fostera Wallace’a, u Shutego i pewnie kilku innych pisarzy Ha!artu z epoki „Tekstyliów”.
[…]
W tym salonowym trybie czytania książka Górniaka pozwala tymczasem uniknąć pytania o to, w imię czego (jakiego świata, przeciw jakiemu światu) się mówi, a więc również wszelkich zarzutów o brak obiektywizmu w intepretowaniu rzeczywistości, o jej zakłamywanie, o manipulowanie historiami pod tezę czy pisanie w zgodzie w populistycznymi rozpoznaniami i utwierdzanie stereotypów […] u Górniaka: nostalgicznej wspólnoty osieroconych X-ów i Z-etów, niezdolnych do niczego poza wysłuchaniem kolejnej «kołysanki»”.
Żeby tego było mało, Skurtys bez przerwy mówi o „neoliberalnym, prozatorskim światku”, który albo nie umie przeczytać „Trash story”, albo swoim czytaniem próbuje zneutralizować ostrze tej prozy: „Zaskakuje za to niesłychanie ferment, jaki debiut ten wywołał w neoliberalnym, prozatorskim światku. Czy to za sprawą sprawnej dystrybucji Ha!artu, czy też innych, szeptanych mechanizmów promocyjnych, «Trash story» wylądowało w centrum ochów i achów, w krytycznych polecajkach Empiku (…) i nawet na «Dwutygodniku»”.
W ten sposób Skurtys zabił mi zabawne (?), autoironiczne otwarcie projektowanego już tekstu, z solidnie wyłowionymi wyimkami, licznymi notatkami i skrzydlatymi myślami. A miałem zacząć mniej więcej tak: „Zakrawa na bezczelną ironię to, że pozwalam sobie pisać o mocnym debiucie Mateusza Górniaka w piśmie, które w nazwie ma «liberalna», a nie, dajmy na to, w lewicowym «Małym Formacie», mojej macierzystej redakcji. Zatem na bezczelność pisarza odpowiadam swoją: krytyka-bumera”.
Szlag więc trafił moje przygotowawcze robótki i „głębokie” przemyślenia; słowem krew w piach. Po raz pierwszy w życiu żałuję, że nie piszę recenzji dla „Polityki”. Mógłbym się bowiem wymknąć od pisania przeredagowaniem w małą pocztówkę blurbu Dawida Kujawy, który zdobi czwartą stronę okładki „Trash story”, dać sześć gwiazdek i miałbym odhaczone.
„Wcześniej żyłem i się starałem. Dorastałem z mamą, która fantazjowała o mnie jako lekarzu w typie: świeża fryzura od barbera i łagodny uśmiech katolika, który kocha góry, ale od gitary woli żonę, kominek i kołderkę”.
W tej grozie i rozpaczy przyszedł mi do głowy inny pomysł: żeby sprawnie zmontowanymi wyimkami zapełnić całą recenzję, właściwie przepisać niemal większość książki z bezpiecznymi komentarzami-latarenkami, ale tego redaktor Kieżun nie puściłby mi za żadne skarby.
Czujne unieważnienie
Popatrzmy jednak, co się zadziewa w powieści, jak mocna literatura może wytworzyć ruch i co to znaczy udany eksperyment literacki, tak w warstwie formalnej (całe „Trash story”, które jest powieścią, a nie zbiorem opowiadań, jak piszą niektórzy recenzenci), jak i narracyjnej:
„Babcia niestrudzenie opowiadała mi to, co pamiętała ze swojego dzieciństwa, a ja czasem zacząłem chcieć to samo przeżywać po swojemu, grając w Call of Duty.
A kiedy babcia się szybciej chciała położyć spać, zostawałem sam przed TV i bawiłem się pilotem. W telewizji ludzie głównie wspominali. Te wspomnienia o cudzych wspomnieniach są do dziś jednymi z moich największych przeżyć”.
Nie tylko tu znajdziemy czujne unieważnienie, a ściślej przesunięcie Historii w historie, owe opowieści o opowieściach, poprzez radykalną inwencję strukturalną, która sama w sobie rozpuszcza martwe znaczenia i powołuje nowe. Tak uszyta narracja odmawia (wreszcie!) oglądania się w przeszłość za jakimiś fantomami znaczeń czy powinnościami („oddać głos” wymazanym – co to, k@$@#%@, znaczy? Jak to niby ma działać, poza tym, że petryfikuje zastane relacje władzy i można sobie robić wokół tego festiwale literackie za publiczną kasę). To samo dotyczy przeszłości samego narratora – nie ma tu cienia nostalgii, fałszywych waloryzacji, tak często obecnych w prozie, dotykającej lat dziewięćdziesiątych, martwych opisów równie martwych artefaktów przeszłości/dzieciństwa. Słowem, gest Górniaka pozwala brnąć dalej tak, żeby przestać walić głową w mur przez ciągłe odwracanie się plecami od przyszłości. A to już jest gest, by tak powiedzieć, polityczny.
Piszę o czujnym, a nie czułym unieważnieniu z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że od koszmarnej mowy noblowskiej słowo „czułość” nie przechodzi mi przez palce. Po drugie, ważniejsze, czułość w przypadku tego tekstu jest zbyt wąska semantycznie. To prawda, powtarzam to za wszystkimi recenzentami, narratorzy i narratorki „Trash” nie kręcą tu beki z nikogo, wręcz przeciwnie: emancypują i upodmiatawiają całe ruchome i nieruchome uniwersum powieści – każdego bohatera, każdą bohaterkę i każdy przedmiot. W równym stopniu szczura, zbiegłego z innej opowieści Kenny’ego i Waldusia Kiepskiego.
„TŁUSTY SZCZUR: Chodzi o to, żeby wleźć im w cztery ściany przez odpowiednią dziurę i już kwiczą, wariują, wychodzą z siebie”.
Skurtys widzi w tych „odpowiednich dziurach” fałszujące opowieści „salonu”, podejrzaną, bo przejrzystą jak woda w ruczaju literaturę mainstreamu i bóg wie jakie jeszcze zło. Ja raczej bieżącą kondycję powieści jako takiej, „popisy” pisarskie na zamówienie chwili, odpowiedź na różne fale trendów (kiedyś Żydzi i straszni Polacy, teraz choroby, menstruacje, dekonstrukcja męskości, straszni rodzice czy wilgotna waginalna matka ziemia). Tą dziurą są zatem ważne tematy i wielkie rzeczy, z których lepi się seriami polską prozę najnowszą. Mają one – jak powiedział Janczura – per se stanowić literaturę.
Bohaterowie „Trash story”, Tłusty Szczur i zerwany z pętli czasu i tępych powtórzeń Kenny odsłaniają ostatecznie metapointę – przerwanie spektaklu (w znaczeniu jakie nadał mu Debord); bowiem to oni, Szczur i Kenny, zamykają powieść i pozwalają czytelniczce dostrzec (nowy) podmiot w ruchu:
„Tłusty Szczur i Kenny znajdują wśród gruzów i śmieci pomarańczową kanapę [atrybut innego bohatera «Trash story», który na tej kanapie rozpaczliwie walczył z zaparciem przed kolejnym dniem w korpo – dop. MB], a potem wynoszą ją na dach jednego z budynków, co ostały się w okolicy. Siadają na oparciu, palą papierosy. Grają w schizolotkę, oglądają landszaft z gówna i dymów, jakąś głupią oponę [bohaterka-narratorka-podmiot w jednym z wątków powieści, która właśnie realizuje wypowiedziane przez siebie wcześniej marzenie – dop. MB], co toczy się ulicą i nie może przestać”.
Pokoleniowe rozkminy
„Trash story” nie jest powieścią pokoleniową, jak się czasami protekcjonalnie, a nawet dewaluująco pisze. A sprawdziłem to tak. Póki nie zacząłem czytać recenzji książki Górniaka – przyznaję to szczerze i zupełnie bezwstydnie – nie miałem pojęcia, że powieściowy Kenny to Kenny McCormick z „South Parku” (zakapturzony bohater tej kreskówki, który ginie niemal w każdym odcinku, by powrócić w następnym; podobnie jest z Kennym w „Trash story”). Z kolei rozdział pod tytułem „Kurczak i krowa” jest odniesieniem do innej kreskówki, w której – jak w rozdziale o tym samym tytule – „dorośli” są widoczni do kolan. (Na szczęście na „Call of Duty” zmitrężyłem hektolitry potu i godzin, więc nie musiałem sprawdzać w Wikipedii).
„Dziś Kenny spędzi trochę czasu z kolegami, ale potem musi dać się unicestwić, bo jakby nie dał, nie byłby sobą.
Co natomiast robi, kiedy tym draniom uda się go zabić? Wraca do siebie i przygnębiony siedzi w kuchni. Lodówka od dawna nie działa, stół jest pusty. Milczy, siedzi. Tacy chłopcy spędzają w niedogrzanych mieszkaniach całe wieki.
Widzimy, jak świeżo zmartwychwstały Kenny wspina się po schodach. Jak otwiera drzwi i zostawia je otwarte, bo wszystko mu jedno. Jest strasznie senny. […] Teraz nie boi się eksplozji. Niech sobie przyjdzie i niech upapra ściany mózgiem zjebanego chłopca, i niech wyglądają jakby ktoś je zarzygał”.
Otóż nie oglądałem „South Parku” ani „Krowy i Kurczaka”. Ten pierwszy wiąże się z pewną traumą – jeden z toksycznych typów, nibykumpel, uwielbiał „South Park”, więc ja nie mogłem się przemóc. O istnieniu „Krowy i Kurczaka” po prostu nie miałem pojęcia. W przypadku Kenny’ego moja ignorancja w ogóle nie przeszkodziła mi odczytać go jako podmiotu u-JA-rzmionego, zaklętego w totalnej bezwyjściowości, uwięzionego w pętli czasoproduktu, który nieustannie (re)generuje późny infokapitalizm. Dopiero powyginana czasoprzestrzeń narracji Górniaka wprawia Kenny’ego w nowy ruch: językiem powieści, strukturą narracji, montażem i rozpuszczaniem powtórzeń. Podobnie jest z innymi bohaterami – OPONĄ, CHODNIKIEM czy BLASZANYM NOCNIKIEM. Tych praktyk rozszczelniających i pomnażających podmiotowość jest tu, rzecz jasna, znacznie więcej i stanowią one integralną cześć powieści, współgrają z całością:
„KASZTAN: Jako ludzik nie czuje się ani lepiej, ani gorzej.
[…]
SZUFLA DO WĘGLA: Tak, pamiętam zagładę. Nie, nie pamiętam ciepłej wiosny pięć lat po.
PIWNICA: Wejdź we mnie na spacer.
WĘDKA NA RYBY: Co ja się naoglądałam pijaństwa i śmierci, to moje”.
Słowa a rzeczy
Widać gołym okiem, że ciągle uciekam od pisania własnej recenzji, choć wystukanych znaków już mam dużo – parafrazuję sobie, przytaczam, przetwarzam, coś tam dodaję. Bo przecież niemal wszystko, o czym chcę napisać, lepiej i zgrabniejszymi frazami, zostało już wyłożone przy okazji innych recenzji i omówień tej zuchwałej powieści. Jednak skoro już jadę na plecach innych tekstów krytycznych, to odniosę się jeszcze do dwóch.
Pierwszy, brawurowo napisany i niewątpliwie proponujący świetne odczytania pochodzi z „Nowego Napisu Co Tydzień” i wyszedł spod pióra Igora Kierkosza. Podczas lektury z zazdrością obserwowałem, jak Igor niezwykle sprawnie porusza się w materii narracyjnej powieści Górniaka. Żeby jednak podreperować swoje ego krytyka-bumera zrzucam to na karb nie tylko talentu Kierkosza, ale i jego wieku (ten sam rocznik, co autor „Trash story”). Podoba mi się to, że Kierkosz bez pardonu i jakiegokolwiek wyjaśnienia orzeka, że to jest powieść (podzielam). Ja to bym mitrężył czas na wywody teoretyczne z licznymi dowodami i kilkoma trudnymi słowami. (Dziękuję Igor – nie muszę).
Jednak Kierkosz był tak łaskawy, że zostawił w tekście parę rozpoznań, na których mogę się zaczepić i odwdzięczyć krótką polemiką. Otóż Kierkosz pisze, że „młody autor bardziej niż na słowach pracuje na przedmiotach”. Czepiam się, rzecz jasna, ale myślę odwrotnie – to praca nad językiem i strukturą powieściową pozwala Górniakowi na tak śmiałe i udane eksperymenty; mam na myśli to, co już napisałem wyżej – pisarz rozszczelnia i poszerza podmiotowość, rozbija rzeczy o słowa, a to możliwe jest wyłącznie w poszerzonym słowniku, w ciągłym przetwarzaniu materii języka. To właśnie w tym widzę największe dokonanie tej powieści.
Gdzie indziej Kierkosz mówi do mnie „ok, bumer / czy ty w ogóle coś rozumiesz / ale stary bumer”, gdy pisze: „Tym, którzy strofowali jego pokolenie – za młody jesteś, nie zrozumiesz – mówi wprost, bez krygowania się: teraz to wy nie zrozumiecie, jesteście za starzy, żeby pamiętać z dzieciństwa rozgrywki w GTA, a w oryginalnych literackich formach widzicie tylko szczeniacki wybryk.” O GTA jeszcze się otarłem (mniej niż czterdzieści godzin grania, czyli tyle, co nic), ale – jak wspomniałem – „Krowy i Kurczaka” ni w ząb. Jednak w ogóle nie buduje to bariery w rozkoszowaniu się tą prozą. Nie twierdzę, że zagranie konkretnym odniesieniem do tekstów popkultury w tej powieści są zbędne, a ich odczytania nieznaczące. Twierdzę natomiast, że wystarczy odrobina ucha do języka, żeby owe teksty usłyszeć bez wpadania w panikę, gdy ktoś znienacka zdemaskuje twoją ignorancję: „ej, ale to przecież Kenny z South Parku”.
Piszę o tym dlatego, że niedobrze by było zamknąć dzieło Górniaka w szufladę pokoleniowych rozkminek „dla kumatych”, w których literackimi kartami w rękawie roczników dziewięćdziesiątych będą gry wideo, southparki, krowy i kurczaki, i bóg wie, co oni tam jeszcze ćpali. Pokolenie lat dziewięćdziesiątych rozgrywa zastaną literaturę znacznie mocniejszymi kartami – świeżym rozpoznaniem, innym widzeniem rzeczywistości i jej ostrych krawędzi, ale przede wszystkim nową poetyką, nowym językiem i pomysłami na formy. Właśnie dlatego „Trash” ma potencjał szerokiego czytania (zasługa redaktorki Marty Syrwid [4], o czym we wspomnianym wywiadzie Janczury mówi autor) – sam spróbowałem dzielić się szerzej tą powieścią poza obiegiem piszących o literaturze, nieczytających krytyki literackiej i czytających prozę sporadycznie. Efekt? Bąbelkowy ferment w języku i dyskusjach.
I wreszcie Kierkosz pisze: „Czytając Górniaka, bierzemy udział w oprowadzaniu po mikroświecie człowieka, który kładzie na jednej półce książki modernistów i najnowszą poezję, romantyków z awangardzistami, do tego kasety wideo z horrorami klasy B, a w międzyczasie stale przegląda internet”. Nie wiem, może Igor był na chacie u Górniaka, ale czytając „Trash story” nie czuję się oprowadzony po takim świecie. Owszem, mówią do mnie narratorzy, którzy żonglują rzeczami i znakami z bardzo rożnych porządków. Ale nie w tym widzę trash – przemieszany „śmietnik”. To raczej dekorum, które buduje – jak to ładnie ujął bloger z „Czytelni osobistej” – „zaktualizowany realizm”. To właśnie aktualizacja dyskursu, za którą idzie praca w języku, narracji, strukturze oraz uważne, szerokokątne spojrzenie konstytuuje „Trash”, a nie te czy inne desygnaty, czy jeszcze inaczej – te czy inne zbiory (kiedyś rozłączne) desygnatów.
Ani ballada, ani śląska
„Diagnoza: płuca wyniszczone wskutek oddychania skażonym powietrzem”. Druga z recenzji, pióra Dariusza Sośnickiego, pomieszczona w „Dwutygodniku” jest z przeciwnego bieguna. Autor tekstu jest zdecydowanie bliżej mnie ulokowany pokoleniowo (rocznik 1969) niż Igor Kierkosz. Jednak tu zastrzeżeń mam zdecydowanie więcej.
Sośnicki czyta „Trash story” „jako nową śląską balladę. Dziwną, a przecież takie są ballady. Jednak przede wszystkim śląską”. I dodaje dalej: „Mati [jeden z narratorów – dop. MB], który Śląska sprzed transformacji zwyczajnie nie pamięta, nie może się umościć w siedzibie dziadków i ojców i szuka dla siebie miejsca w przybudówce”. Jednak mimo owej niepamięci Matiego dla Sośnickiego powieść Górniaka jest przede wszystkim „o posttransformacyjnym czy późnokapitalistycznym Śląsku”.
W moim odczytaniu żadna to ballada, tylko pełnokrwista powieść, do której Górniak dokręcił na własnym niepowtarzalnym kodzie augmented reality. Po drugie, nie ma tu mowy o „przede wszystkim śląskiej” opowieści. Fakt, pada tam nazwa Śląska i gdzieś w tych „wspomnieniach o cudzych wspomnieniach” przewijają się znajomi dziadka narratora w mundurach niemieckiej armii, coś tam jest o gierkowskim „dobrobycie” na węglu kręconym. Jest też skażone powietrze, „landszaft z gówna i dymów”. Jednak całość – jako powieść – rozgrywa się wszędzie, nie ma regionalnej etykiety.
Sośnicki przytacza też, na dowód rzekomej śląskości, Wujcia, który „zakaszlał się krwią na śmierć, kiedy przez miasteczko przeszedł żółtobury dym”. Rozumiem, że można sobie to wyinterpretować jako kopalniane tragedie. Zachodzi tu jednak taki sam proces, jak w przypadku radykalnego upodmiotawiania, które wywołuje ta powieść – miejsce akcji zostaje przetkane, rozciągnięte, oderwane od mapy i kompasu. Cała bowiem przeszłość, która tak konstytuowała myślenie mojego pokolenia i starszych, przeszła przez ów „żółtobury dym” i zakaszlała się na śmierć. Zostały wyłącznie strupy – martwe, odgrzewane ciągle na nowo opowieści o opowieściach, wypełniające półki z fikcją i non-fikcją.
Nie musieć gapić się w sepię
Patrzę w te nadpalone przez Skurtysa notatki i myślę, że mogę wyciągnąć jeszcze jedno. Otóż powieść Górniaka niszczy gniewne i koniec końców jałowe tłumaczenie rzeczywistości. Nie ma tu żadnych metanarracyjnych wkrętów, na przykład o kraju, co leży na Zachód od Wschodu i na Wschód od Zachodu. Nie ma w ogóle mapy i kreski Curzona. W tym moja bumera-krytyka nadzieja, że wraz z wejściem Polski do internetu i UE w polskiej literaturze mapowanie kulturowych osobliwości zacznie znikać, że wygasną perwersyjne mity romantyzmu, niedorobionego modernizmu i – jak to padło w jednej rozmowie na łamach „Stonera Polskiego” wokół innej, wybitnej prozy najmłodszego pokolenia („Story Jones” Krzysztofa Pietrali) – nie będę musiał więcej gapić się w sepię. Bo jeśli „Trash” tak wiarygodnie, w obrębie tekstu, nie tylko powstrzymuje rozpad podmiotu, nie tylko dokonuje transgresywnego przemieszczenia słów i rzeczy, fundując gęsty przejrzysto-ziarnisty tekst, gdzie przedmioty sterują narracją, patrzą jednocześnie z zewnątrz i z wewnątrz, podnoszą się do podmiotu wyłącznie materią języka, to mogę mieść nadzieję, że już nie tylko w najmłodszej polskiej poezji, ale też wreszcie w prozie ktoś mnie kopnie w tyłek i powie: „ej, żaden Godot nie nadejdzie, chodź z nami na skręta”.
Nie wiem, czy krytyk-bumer jest w stanie dźwignąć całość „Trash story”. Owszem, zachwycam się, podążam za tym tekstem, odbijam się, odpadam, czytam sobie w dowolnych złożeniach, wracam, zaglądam. Nie będę tego rozstrzygał. Jednak na tyle nie stetryczałem, żeby nie wiedzieć, iż „Trash” to gra o wyższa stawkę: rozciągać opowieści, rozpuszczać historie, zmieniać języki, unieważniać i powoływać, uciekać do przodu, od (s)trupów i cmentarzy spraw-frazesów, od uścisku władzy patrzenia w jednym kierunku, od gładkich powierzchni.
Wątła asocjacja
Akurat czytam (po raz nie wiem który) „Kosmos” Gombrowicza. I chcę tu błysnąć na koniec wątłą asocjacją. Otóż gest Górniaka przywodzi mi na myśl gest Gombrowicza zawarty w rozważaniach narratora „Kosmosu” – jak opowiadać nie ex post, jak dotknąć chaosu, z którego jesteśmy ulepieni i w którym jesteśmy zanurzeni, słowem, jak i gdzie odwrócić oko, by uniknąć podejrzanego (politycznie, narracyjnie, estetycznie) porządkowania (tłumaczenia) rzeczy i świata. I myślę sobie, że przeczytałem prozę, która zamachnęła się na ten niemożliwy projekt, projekt-w-literaturze, projekt-w-języku. Autonomicznie i budując krzepiący opór przeciw zawłaszczeniom.
Chcę być dobrze zrozumiany. Nie po to gęsto tłumaczyłem się wyżej ze swojego fejsbukowego blurba, że nominowanie kogokolwiek (a już na pewno Górniaka) na nową Masłowską jest jałowe i tępe, żeby mi teraz ktoś wytykał pasowanie Górniaka na nowego Gombrowicza. Powtarzam zatem: to wątła asocjacja, idzie mi o gest zerwania, ucieczki do przodu, eksperyment przekodowania rzeczywistości strukturą, odwróceniem konkretu i próbą ożywczego puszczenia krwi z polszczyzny. Nic więcej, nic mniej.
„PLAMA KRWI: Czuję, jak rozlewam się, staję się niezależna. Wylewam się bełtami z otwartego brzucha i pokrywam coraz większy obszar. Jako plama mam ze zwłokami wspólną pamięć”.
Przypisy:
[1] Guy Debord, „Społeczeństwo spektaklu oraz Rozważania o społeczeństwie spektaklu”, przełożył oraz wstępem i komentarzem opatrzył Mateusz Kwaterko, PIW, Warszawa 2006, s. 36.
[2] Piotr Siemion w blurbie na okładce debiutanckiej powieści Małgorzaty Żarów „Zaklinanie węży w gorące wieczory” [Czarne, 2022] napisał dokładnie taki sam blurb jak ja na fejsbuku o „Trash story”. Mój mogę skasować, Siemiona zostanie zakonserwowany w Bibliotece Narodowej.
[3] Określenie „Magazyn do ściągania” zaczerpnąłem z kapitalnego tłumaczenia Weroniki Gogoli „Ruskiej klasyki” autorstwa Daniela Majlijga [Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2022].
[4] Myślę sobie, że skoro wreszcie niektóre wydawnictwa zdecydowały się umieścić na okładkach nazwiska tłumaczy i tłumaczek, to czas najwyższy wprowadzić tam również redaktorki i redaktorów.
Książka:
Mateusz Górniak, „Trash story”, redakcja Marta Syrwid, Wydawnictwo Ha!art, 2022.