Przemawiając tydzień temu w ONZ, premier Izraela Jair Lapid stwierdził, że jedynie utworzenie państwa palestyńskiego może położyć kres izraelsko-palestyńskiemu konfliktowi, trwającemu nieprzerwanie od utworzenia Izraela niemal 75 lat temu.
Konflikt ten nie jest wyjątkowy: podobne sytuacje, w których jeden naród odmawia drugiemu samostanowienia, bo oba uważają tę samą ziemię za swoją, są częste – od okupowanej przez Maroko Sahary, poprzez okupowany przez Turcję północny Cypr czy iracki, irański, syryjski i turecki Kurdystan, po okupowany przez Indie Kaszmir. Nie jest też szczególnie krwawy: w Kaszmirze, zarówno w liczbach bezwzględnych, jak i proporcjonalnie, ofiar jest dużo więcej.
Nie ma też pozornie w słowach Lapida nic nowego: zasada „ziemia za pokój” została przyjęta przez Izrael i reprezentującą Palestyńczyków Organizację Wolnej Palestyny podczas negocjacji w Oslo trzydzieści lat temu i formalnie obowiązuje nadal. Ale fala terroru, jaką Hamas odpowiedział na zawarcie przez jego rywali z OWP pokoju z Izraelem, w której zginęło prawie 900 izraelskich cywili i prawie 1300 cywili palestyńskich, udaremniła osiągnięcie deklarowanego przez obie strony celu, czyli utworzenie państwa palestyńskiego w ciągu pięciu lat.
Państwo teoretyczne
Następnie proces pokojowy był sabotowany przez przewodniczącego Autonomii Palestyńskiej Jasera Arafata i jego następcę Mahmuda Abbasa. Potem rolę sabotażysty przejął ówczesny izraelski premier Benjamin Netanjahu, który wprawdzie zapewniał z trybuny ONZ jeszcze w 2016 roku, że powstanie państwa palestyńskiego popiera, ale zarazem na użytek wewnętrzny zapewniał, że nigdy do tego nie dopuści. W obu społeczeństwach coraz liczniejsi stawali się przeciwnicy wynegocjowanego pokoju. W Izraelu większość Żydów uznała, że perspektywa ta oznaczać będzie utworzenie trzeciej – po zdominowanym przez Hezbollah południowym Libanie na północy i rządzonej przez Hamas Gazie na południu – terrorystycznej enklawy, tym razem na granicy wschodniej i w Jerozolimie, która może ostrzeliwać rakietami cały już kraj. Dziś pokój popiera tylko 31 procent izraelskich Żydów, choć nadal aż 60 procent izraelskich Arabów. Wśród Palestyńczyków, przekonanych, że proces pokojowy to jedynie alibi dla przedłużania izraelskiej okupacji, osadnictwa i brutalnych represji, poparcie spadło do 39 procent.
Piąte wybory w ciągu trzech lat
Zawarta w 29 słowach deklaracja Lapida, opatrzona jedynie warunkiem, że przyszłe państwo palestyńskie nie może zagrażać Izraelowi, nie oznacza jednak, że negocjacje pokojowe zostaną wznowione. Premier stoi na czele skłóconej i słabej centrolewicowej koalicji, której część natychmiast odcięła się od jego deklaracji.
Izrael czekają 1 listopada wybory parlamentarne, piąte w ciągu trzech lat, w których oba bloki – centrolewica Lapida i prawica Netanjahu – idą łeb w łeb, z niewielkim wskazaniem na prawicę. W jej skład wchodzi marginalne dotąd, skrajne ugrupowanie Religijny Syjonizm, któremu sondaże dają jednak 10 procent głosów. Partia ta chce zaanektować Zachodni Brzeg, odmawiając Palestyńczykom obywatelstwa i pozbawiając go także uznanych za nie dość lojalnych izraelskich Arabów; nielojalni izraelscy Żydzi (jak na przykład Lapid) mają być traktowani niewiele lepiej. Oczywiście mowy nie ma, by prawica poparła utworzenie palestyńskiego państwa i niezależnie od szczegółowego wyniku wyborów większość żydowskich posłów do Knesetu będzie mu przeciwna. Ani prawica, ani centrolewica nie będą miały jednak w Knesecie absolutnej większości.
Podziały, bezsilność, szansa i zdrada
Ale 20 procent Izraelczyków to Arabowie i to ich partie zadecydują, który blok obejmie władzę. Obecnie islamiści Mansura Abbasa – pierwsza w historii Izraela arabska partia w koalicji rządowej – dają kruchą większość rządowi Lapida. Pozostałe arabskie ugrupowania: nacjonaliści i komuniści pozostają w opozycji ze względu na wewnątrzarabskie rozłamy, mimo że Netanjahu szczerze, i z wzajemnością, nie cierpią.
Wyborcy arabscy, zdegustowani tymi podziałami i ogólną bezsilnością arabskiej opozycji parlamentarnej, w ostatnich wyborach w większości nie głosowali. Gdyby jednak masowo poszli do wyborów, a ich partie poparły Lapida, powstałaby solidna większość, w oparciu o którą premier mógłby zrealizować ONZ-owską obietnicę – zwłaszcza że od tego zależałaby jego koalicja. Zarazem jednoznacznie deklarując się jako zwolennik utworzenia państwa palestyńskiego, Lapid stał się niekwestionowanym przywódcą takiej koalicji, ku rozczarowaniu innych jej mniej odważnych polityków.
Wreszcie, zapewnił sobie tym samym poparcie Stanów Zjednoczonych, które można dyskontować i międzynarodowo, i wewnętrznie. Słowa Lapida z trybuny ONZ były zwrócone do Palestyńczyków w ostatniej dopiero kolejności. Prezydent Abbas zareagował na nie bez większego entuzjazmu, zauważył słusznie, że potrzebne są nie słowa, lecz czyny – po czym wygłosił zwyczajową litanię oskarżeń pod adresem Izraela – prawd, półprawd i zmyśleń, jakby chciał dostarczyć argumentów Netanjahu, który twierdzi, że po stronie palestyńskiej nie ma z kim rozmawiać.
Dla byłego premiera i całej izraelskiej prawicy słowa Lapida to zdrada, a strategia wyborcza, która je podyktowała, to zdrada do kwadratu. Nie dosyć, że premier zadeklarował chęć oddania zewnętrznemu wrogowi część „ziemi Izraela”, to chce dać mu możliwość decydowania o tym, kto będzie Izraelem rządził.
Wcześniejsze, nierozstrzygające wybory, rozgrywały się wokół osoby Netanjahu: czy skorumpowany, autorytarny i odrzucający pokój z Palestyńczykami premier, który wszelako ma spektakularne sukcesy wewnętrzne (kwitnąca gospodarka) i międzynarodowe (Porozumienia Abrahamowe) powinien nadal rządzić? Teraz sednem kampanii staną się słowa Lapida: czy rządzić ma premier, który chce podjąć ryzyko pokoju i oprzeć się w tym celu na arabskiej mniejszości?
W nieco podobnej sytuacji w II Rzeczpospolitej wybór taki kosztował życie prezydenta Gabriela Narutowicza i otworzył podział, który nie zaleczył się do wybuchu wojny, a właściwie do dziś. W Izraelu w podobnych okolicznościach już zginął premier Rabin, a podział jest faktem. Lapid być może nie ryzykuje życiem, lecz klęską wyborczą – na pewno. Ale jego słowa w ONZ zmuszają społeczeństwo izraelskie, by zerwało z wiarą, że jakoś to będzie, bez rozstrzygnięcia i z kontynuacją okupacji. Palestyńczykom zaś każą się zastanowić nad celowością zmarnowania kolejnej okazji – i ryzykiem jej podjęcia. Nieźle jak na 29 słów.