Niełatwo komentować wypowiedzi, z którymi autor komentarza niemal w pełni się zgadza i w których zawarte są tezy, które ów autor sam formułuje od dłuższego czasu. Poniższy tekst, bardziej niż polemiką, jest więc próbą uzupełnienia treści zawartych w analizie Ali Budzyńskiej i Miszy Tomaszewskiego.
Miliardy w czesnym
Żeby zrozumieć, w jak poważnym kryzysie jest edukacja publiczna w Polsce, proponuję dokonać prostego obliczenia. Budzyńska i Tomaszewski z Magazynu Kontakt na podstawie danych Ministerstwa Edukacji szacują, że od roku szkolnego 2016/17 liczba uczniów w szkołach niepublicznych wzrosła „prawie dwukrotnie” do 220 tysięcy osób. Miesięczne opłaty za takie szkoły są bardzo zróżnicowane – wahają się od tysiąca do nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych.
Przyjmijmy jednak bardzo zachowawczo, że średnio na czesne rodzic każdego ucznia przeznacza 1,5 tysiąca złotych. W sumie to wydatki na poziomie 330 milionów złotych miesięcznie, czyli 3,3 miliarda złotych rocznie – jedynie z tytułu czesnego (z pominięciem materiałów edukacyjnych, kosztów wycieczek itd.). Tymczasem to przecież szacunki wyjątkowo konserwatywne, zakładające relatywnie niski poziom czesnego, w dodatku opłacanego jedynie przez 10 miesięcy nauki, a nie – jak to jest w wielu szkołach – przez cały rok. W rzeczywistości ta suma jest więc znacznie wyższa.
Prywatne kosztem publicznego
Jednak nawet po korekcie w górę nie obejmuje ona wszelkich dodatkowych zajęć korepetycyjnych, których popularność – o czym piszą Budzyńska i Tomaszewski – także rośnie. Czy to duże pieniądze w skali całego kraju? Trudno mieć wątpliwości. Dla porównania według danych GUS w 2020 roku wszystkie wydatki publiczne na oświatę i wychowanie (z budżetu państwa i jednostek samorządu terytorialnego) przeznaczone na szkoły podstawowe i licea ogólnokształcące wyniosły odpowiednio – 37,8 oraz 6,2 miliarda złotych.
Jeśli tak wielu rodziców jest gotowych przelewać miliardy złotych do sektora prywatnej edukacji, żeby zapewnić swoim dzieciom lepsze, ich zdaniem, wykształcenie i warunki do nauki, to skłania to do co najmniej dwóch wniosków. Po pierwsze, jakość kształcenia jest dla nich istotna, a po drugie: bardzo krytycznie oceniają tę jakość w placówkach publicznych. Nikt przy zdrowych zmysłach i ograniczonych zasobach finansowych nie wydaje przecież lekką ręką dziesiątek tysięcy złotych z domowego budżetu na cele, których nie uznaje za ważne.
Państwo nie wywiązuje się z umowy
W swojej książce „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” opublikowanej w 2020 roku pisałem, że z działalności obecnego rządu muszą się cieszyć „właściciele prywatnych placówek edukacyjnych, którzy dzięki polityce Prawa i Sprawiedliwości notują niemałe zyski” (s. 82-83). Odbywa się to jednak kosztem rodziców dzieci z placówek prywatnych, a wymuszanie na nich „korzystania z prywatnej edukacji można uznać za rodzaj podwójnego opodatkowania. Przecież wszyscy składamy się na utrzymanie instytucji publicznych, z których następnie rosnąca liczba rodziców nie korzysta” (s. 82). Państwo nie wywiązuje się więc z umowy społecznej zawartej z obywatelami.
Obawiam się, że z czasem coraz więcej zainteresowanych dostrzeże to zjawisko i zacznie przeciwko niemu protestować, na przykład domagając się ulg podatkowych z tytułu wydatków ponoszonych na edukację prywatną. To z kolei będzie dodatkowym obciążeniem dla i tak już nadwyrężonego budżetu państwa.
Prywatyzacja edukacji ma jednak nie tylko – a nawet nie przede wszystkim – skutki finansowe dla pojedynczych obywateli, ale przede wszystkim skutki społeczne dla nas jako zbiorowości. W czasach, gdy wiele społeczeństw dzieli się na odrębne światy – definiowane między innymi przez dochód, miejsce zamieszkania (miasto-wieś, ale także dzielnice w ramach większych miast) czy wykształcenie i związany z tym zawód – szkoła publiczna pozostaje z jednym z niewielu obszarów, gdzie przedstawiciele różnych grup mogą mieć ze sobą styczność.
Prywatne i publiczne – dwa różne, niespotykające się ze sobą światy
Pamiętam opowieść bliskiego znajomego, który przez pewien czas posyłał jedną ze swoich córek do przedszkola publicznego, a drugą, starszą do szkoły prywatnej. Sumiennie chodził z dziewczynkami na dziecięce imprezy urodzinowe i stwierdził, że rodzice dzieci z obu placówek pochodzą z dwóch różnych światów – pod względem poglądów, wykształcenia i możliwości finansowych. I to mimo tego, że wszyscy mieszkają mniej więcej w tym samym miejscu – publiczne przedszkole od prywatnej szkoły dzieli nieco ponad 2 kilometry. Moich dwóch synów także korzysta z edukacji prywatnej i mam identyczne doświadczenia.
Kiedy na urodzinach spotykam się z rodzicami ich kolegów i koleżanek okazuje się, że obracamy się w podobnych kręgach. Nie ma wśród nas sprzedawców z marketu, sprzątaczek czy kierowców autobusu – są pracownicy wyższych szczebli korporacji i przedstawiciele wolnych zawodów. Słyszymy o przepełnionych klasach w szkołach publicznych i braku nauczycieli w placówkach, do których są przypisane nasze dzieci. Jednak możemy od tych problemów uciec, przenosząc dziecko do szkoły prywatnej.
Ogromna część Polaków tego luksusu nie ma. Nasze dzieci mogą spotkać się co najwyżej na podwórku lub zajęciach sportowych. W szkole nie spotkamy się nigdy. I nie jest to zdrowa sytuacja.
Prywatyzacja funkcji państwa
Oczywiście tezom stawianym przeze mnie w „Drugiej fali prywatyzacji” oraz w tekście Budzyńskiej i Tomaszewskiego można postawić kilka zarzutów. Przede wszystkim taki, że zjawisko prywatyzacji zachodziło już wcześniej, zaś polityka obecnego rządu nie ma tu nic do rzeczy. Trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę chaos wprowadzany przez niedawne reformy, niezadowolenie nauczycieli i ich ucieczkę z zawodu, co przekłada się na problemy kadrowe nawet w najbardziej renomowanych szkołach.
Ale nawet gdyby tak było, gdyby zjawisko prywatyzacji nie miało nic wspólnego z polityką władz, to partia rządząca – mająca na sztandarach równość i solidarność – powinna temu zjawisku przeciwdziałać. Mało tego, jak wspominałem w książce, to właśnie Prawo i Sprawiedliwość w swoim programie partyjnym przeciwnikom zarzucało „prywatyzację funkcji państwa” polegającą na „zlecaniu prywatnym firmom zadań, które powinny wykonywać organy państwa” („Druga fala prywatyzacji…”, s. 40). Kiedy jednak to samo zjawisko zachodzi obecnie (i to nie tylko w dziedzinie edukacji), rząd problemu nie dostrzega.
Można także powiedzieć, że osoby zdające sobie sprawę z negatywnych skutków prywatyzacji oświaty powinny walczyć z nimi, zaczynając od siebie. I że zamiast ewakuować się z systemu powinny próbować go zmieniać. Tak się nie stanie.
Po pierwsze dlatego, że takie zmiany zajmują czas, a dzieci tych rodziców chodzą do szkół tu i teraz. Trudno namówić kogoś, by zrezygnował z lepszych warunków nauki dla własnego dziecka w imię odległego ideału lepszego społeczeństwa. Tym bardziej – i to po drugie –że ze strony władz centralnych nie widać żadnej woli naprawienia sytuacji i zachęt do odbudowy wzajemnego zaufania. Kolejne pogardliwe wypowiedzi ministra Czarnka czy skandale wokół kuriozalnych podręczników tylko pogarszają sytuację.
Odbudowa prestiżu polskiej szkoły – podobnie jak wielu innych instytucji państwa zdemolowanych przez obecne rządy – będzie trwała latami i nie zacznie się bez zaangażowania ze strony ministerstwa. Zmiana władzy centralnej to jednak dopiero pierwszy i niezbędny, lecz niestety niewystarczający warunek wstępny.
Póki co PiS nadal zmusza rodziców do zbędnego wydawania miliardów złotych na usługi, które powinno zapewnić państwo. A dodatkowo kopie kolejny rów dzielący nasze, i tak już posortowane, społeczeństwo.