Polscy uczniowie plasują się w ścisłej czołówce najlepszych uczniów w Unii Europejskiej i na świecie. Ostatnia edycja badania PISA pokazała, że w każdej z trzech badanych kategorii nasi nastolatkowie uzyskali ponadprzeciętny wynik. W matematyce było to 10 miejsce na świecie i 2 w UE, w naukach przyrodniczych odpowiednio 11 i 4, a w czytaniu ze zrozumieniem – 10 i 4. Co więcej, badana młodzież poprawiła wynik swoich krajowych kolegów z poprzedniej edycji. Z porównania poszczególnych edycji badania dowiemy się także, że przez kolejne 18 lat, od pierwszej edycji, czyli roku 2000 najsłabsi uczniowie znacząco (o 41%) poprawili swoje wyniki, sprawiając tym samym, że różnica między najsłabszymi, a najlepszymi uczniami mieści się w granicach średniej OECD.
Patrząc przez ten pryzmat, szkoła zdaje się cały czas być sprawną instytucją, która jednak coraz częściej musi łatać kolejne problemy prowizorycznymi rozwiązaniami i pomysłowymi kombinacjami, działającymi tylko na krótką metę.
Szkoła, w której nikt nie chce być
Rozmawiając o polskim systemie edukacji, przez wszystkie przypadki odmieniamy słowo kryzys. Zostając jeszcze na moment przy wspomnianym raporcie – większość naszych uczniów deklaruje w nim, że źle znosi szkołę, zmaga się z niskim poczuciem przynależności do niej i z przemocą. Taką opinię mają nie tylko gimnazjaliści. W badaniach TIMSS z 2015 i 2019 roku polscy czwartoklasiści konsekwentnie oceniali szkołę najgorzej spośród wszystkich krajów europejskich.
W oświacie źle czują się także nauczyciele. Co roku dyrektorzy zmagają się z brakami kadrowymi. Kilkanaście tysięcy wakatów i brak chętnych do pracy sprawia, że dyrektorzy są zmuszeni do przydzielania nadgodzin, zatrudniania emerytowanych nauczycieli czy, co gorsza, zlecania prowadzenia zajęć przez osoby bez kwalifikacji. Lista przyczyn takiego stanu rzeczy jest bardzo długa. Zacząć można od tej najbardziej namacalnej, czyli wynagrodzeń. Financial Times wyliczył, że pod względem pensji dla nauczycieli jesteśmy na samym dnie stawki. W tym niechlubnym rankingu, nauczyciele szkół podstawowych zostawiają za plecami jedynie Węgrów. Porównując zarobki na wszystkich szczeblach edukacji, zawsze znajdujemy się w ostatniej szóstce krajów Unii Europejskiej.
W kryzysie nie chodzi jednak tylko o pieniądze. Wśród powodów rezygnacji z zawodu nauczyciele wymieniają także przesadną biurokrację oraz kontrolę, która ogranicza autonomię i skutecznie zniechęca do podejmowania dodatkowych, niestandardowych aktywności. Wskazują też na niestabilność, związaną z ciągłymi reformami, jak również nieustanną presję i ocenianie ich pracy. Widoczne jest też poczucie niskiego statusu społecznego i brak zaufania, zarówno w samym środowisku, jak i ze strony rodziców. Choć temu odczuciu przeczą badania prestiżu zawodu, wedle których zawód nauczyciela wciąż jest ceniony, to jednocześnie, według ustaleń CBOS, ponad połowa badanych rodziców nie chciałaby, żeby ich dziecko pracowało kiedyś jako nauczyciel.
W powszechnym systemie oświaty niewystarczająco dobrze czują się, jak widać, także rodzice, którzy coraz częściej korzystają z alternatywnych form edukacji, o których wspominają Ala Budzyńska i Misza Tomaszewski z Magazynu Kontakt w tekście otwierającym tę edycję Spięcia. Ten trend widać głównie w przypadku szkół podstawowych: rodzice płacą, by ich dzieci mogły uczyć się, wykorzystując nie tyle inne narzędzia, co inne podejście do nauczania. Szkoła niepubliczna oferuje mniejsze klasy, bardziej zindywidualizowane patrzenie na dziecko, lepszą atmosferę i rezygnację ze skupiania się na ocenach i testach. Takie podejście zdecydowanie służy dzieciom, zwłaszcza tym młodszym, dla których zróżnicowane i dostosowane do ich możliwości formy przekazywania wiedzy są niezwykle istotne.
Faktem jest, że nie każde dziecko odnajdzie się w szkole powszechnej i nie jest to kwestia słabości czy umiejętności, ale składowa wielu różnych czynników. Bardzo dobrze, że rodzice mają możliwość wyboru takiego nauczania, które będzie dla ich dziecka najlepsze. Zadaniem państwa jest identyfikowanie nadużyć, które pojawiają się w szkołach prywatnych i edukacji domowej i eliminowanie ich.
Szkoła jak korporacja
Niedobrze jednak, gdy szkoła publiczna nie jest, poza ceną, w żaden sposób konkurencyjna dla placówek niepublicznych i gdy co do zasady staje się gorszym wyborem. Jak wspominają redaktorzy Kontaktu, szkoła publiczna jest laboratorium spójności społecznej. Faktycznie zapominamy czasami, że poza funkcjami: opiekuńczą, wychowawczą i dydaktyczną, które służą młodemu człowiekowi, szkoła pełni też funkcje względem społeczeństwa – przygotowując dziecko do funkcjonowania w jego ramach i na rynku pracy, czy też ucząc go relacji i mechanizmów współżycia z innymi, których nie sposób tak dobrze poznać w mniej zróżnicowanych, a bardziej wykreowanych środowiskach szkół prywatnych.
Nie sposób przecenić roli oświaty publicznej dla całego społeczeństwa. Nie spełni jej ona jednak, a nawet osiągnie coś zupełnie odwrotnego, gdy będzie skupiskiem sfrustrowanych, przemęczonych, nieufnych względem siebie ludzi. Paradoksalnie, choć mówiąc o pojęciu prywatyzacji szkolnictwa, mamy na myśli powstawanie rynku szkół niepublicznych, to gdy mocniej się nad tym zastanowimy, dojdziemy do wniosku, że więcej zasad i technik przypominających sektor gospodarczy znajdziemy w szkołach publicznych. Nastawienie na wyniki, najlepsze oceny, miejsca w rankingu, zrekrutowanie największej liczby uczniów, nieustające ocenianie nauczycieli, rozliczanie ich z dokumentów i punktów, a nie całościowego podejścia do ucznia to charakterystyka szkoły publicznej, która brzmi jak mało atrakcyjna korporacja. Nic więc dziwnego, że łatwo stać się tutaj jednym z wielu trybików w wielkiej machinie, która niekoniecznie dba o dobrostan ogółu.
Szkoła jako dobro wspólne
Tymczasem szkoła powinna funkcjonować przede wszystkim jako dobro wspólne, nastawiona nie tylko na osiąganie wyników na papierze, ale przede wszystkim na wychowywanie i kształcenie samo w sobie – integrowanie, włączanie, wyrównywanie szans i kształtowanie potrzeb wyższych.
Strażnikami realizacji tych zobowiązań szkoły są nauczyciele. Dlatego musimy zadbać o przywrócenie odpowiedniego statusu nauczyciela i sprawić, by pedagodzy „z powołaniem” nie odchodzili z sektora publicznego lub z zawodu. Inaczej nasze dzieci będą uczyli bezbarwni, zniechęceni nauczyciele, których i teraz w systemie nie brakuje.
Zacznijmy więc od podniesienia poziomu kształcenia nauczycieli. Selekcja kandydatów na tym kierunku powinna być pozytywna i dużo ostrzejsza niż obecnie. Na pewno pomogłyby egzaminy wstępne, sprawdzające nie tyle wiedzę kandydatów i kandydatek na nauczycieli, co ich predyspozycje do pracy w zawodzie i pracy z dziećmi. Dzięki temu do szkół powinni trafiać nie tylko ludzie z dużą wiedzą, ale przede wszystkim przygotowani do pracy z uczniami. O ile na kierunkach pedagogicznych wprowadzono jednolite studia 5–letnie, o tyle nauczyciele przedmiotowi nadal kształcą się w systemie, w którym godzin z psychologii i pedagogiki jest zdecydowanie za mało. Biorąc pod uwagę nie tylko kondycję psychiczną dzisiejszej młodzieży, ale też wyzwania rozwojowe z jakimi mierzy się młody człowiek, nauczyciel siłą rzeczy nie jest tylko wykładowcą. Niejednokrotnie staje się pierwszą osobą, która może być dla dziecka pomocą.
Za dobrymi specjalistami powinny iść też wyższe pensje i lepsze warunki pracy. Celem powinna być pozytywna selekcja do zawodu zamiast łatania wakatów kolejnymi podyplomówkami. Nie tylko rodzicom, ale nam wszystkim powinno zależeć, by w szkołach pracowali ludzie z pasją i kompetencjami, którzy przede wszystkim będą rzetelnie i skutecznie przekazywać kolejnym pokoleniom wiedzę, ale będą też dla uczniów inspiracją oraz naturalną motywacją do rozwoju.
To wszystko nie zmieni się jednak, jeżeli reformy szkolnictwa będą jedynie reaktywne wobec bieżących wydarzeń. Nie potrzebujemy kolejnych zmian struktur i procedur, ale przemyślanego, dobrze zaprojektowanego, ponadpartyjnego i długoletniego planu, który, oparty na interdyscyplinarnych zespołach specjalistów, weźmie pod lupę metody nauczania, kulturę, normy i cel szkolnictwa.