Podczas gdy uwaga opinii publicznej jest skierowana na kolejne kampanie, które w ramach swojego Kulturkampfu prowadzi minister Przemysław Czarnek – ostatnią jest oczywiście zatwierdzenie podręcznika do przedmiotu historia i teraźniejszość autorstwa profesora Wojciecha Roszkowskiego – w polskiej edukacji zachodzą procesy nie mniej destrukcyjne, ale dużo trudniejsze do odwrócenia. Jednym z nich jest milczące odchodzenie z zawodu tysięcy nauczycieli i nauczycielek, których nie ma po prostu kim zastąpić. Przyczyny ich odejść są przede wszystkim ekonomiczne, ale są także godnościowe, podobnie jak godnościowy, a nie tylko ekonomiczny, był ich strajk, który został rozbity przez rząd i jego media wiosną 2019 roku. Sytuacja, w jakiej znajduje się kadra pedagogiczna, a wraz z nią – cała polska szkoła, pogarsza się jednak nie tylko w związku z jej przewlekłym niedofinansowaniem, lecz także ze zmianami de facto ustrojowymi, które – choć zachodzą niepostrzeżenie – wpływają na kształt społecznych wyobrażeń o edukacji.
Pełzająca prywatyzacja
Ministerstwo opowiadało o projekcie reformy systemu oświaty z 2017 roku jako – między innymi – o sposobie na wyrównanie szans edukacyjnych dzieci pochodzących z różnych środowisk. Eksperci już wtedy ostrzegali, że likwidacja gimnazjów, która pociąga za sobą skrócenie o rok nauki poprzedzającej próg selekcji szkolnej, jest krokiem w przeciwnym kierunku. Analogiczne konsekwencje ma firmowane przez ten sam rząd podwyższenie wieku inicjacji szkolnej do 7 lat. Nie dość jednak, że egalitarna w myśl politycznego przekazu reforma wprowadziła rozwiązania pogłębiające szkolną segregację, to przyspieszyła ona procesy rozwarstwiające edukacyjnie polskie społeczeństwo na inne sposoby.
Po pierwsze, w jej skutek gwałtownie wzrosła liczba uczniów i uczennic uczęszczających do placówek niepublicznych. Po 1989 roku miały one być szkołami alternatywnymi, wyznaniowymi lub przeznaczonymi dla uczniów i uczennic ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Z czasem zaczęło się jednak pojawiać wśród nich coraz więcej szkół po prostu selekcyjnych, do których dostęp został obwarowany koniecznością opłacenia wysokiego czesnego, a niekiedy także zdania trudnego egzaminu wstępnego. Przekazywanie szkół podmiotom prywatnym stało się dla wielu samorządów sposobem na ograniczenie wydatków, a dla wielu stowarzyszeń, fundacji i spółek – niezłym interesem, ponieważ w placówkach niepublicznych obowiązują tylko wybrane zapisy Karty Nauczyciela. Do legendy przeszły przypadki gmin, w których nie została ani jedna szkoła publiczna, oraz szkół, które zatrudniały nauczycieli na umowach od września do czerwca.
W poprzedzającym wprowadzenie reformy roku szkolnym 2016/2017 było w Polsce 1244 niepublicznych szkół podstawowych i 448 niepublicznych liceów ogólnokształcących. W roku szkolnym 2021/2022, z którego pochodzą najbardziej aktualne dane, było ich już, odpowiednio, 1549 i 607 – czyli, plus minus, o jedną czwartą więcej. W tym samym czasie odsetek szkół publicznych wzrósł tylko nieznacznie. W związku z likwidacją gimnazjów uczniów i uczennic przybyło zarówno w podstawówkach i liceach publicznych, jak i w tych niepublicznych, ale w tych ostatnich zrobiło się ich w ciągu pięciu lat prawie dwa razy więcej i jest ich obecnie już 220 tysięcy (obliczenia autorów na podstawie danych MEN, które od 2018 roku podawane są w postaci utrudniającej dokonywanie takich porównań). Ktoś mógłby powiedzieć, że to stosunkowo niewiele wobec ponad trzech i pół miliona uczniów i uczennic uczęszczających do podstawówek i liceów publicznych, ale tak się składa, że są wśród nich osoby pochodzące z rodzin o największym kapitale ekonomicznym i kulturowym, co niesie ze sobą dość oczywiste konsekwencje dla edukacji publicznej.
Shadow education
Mniej więcej w tym samym czasie dało się zaobserwować skokowy wzrost liczby rodziców deklarujących, że posyłają swoje dzieci na korepetycje. Ich odsetek wzrósł z 17 procent w roku szkolnym 2016/2017 do 29 procent w kolejnym roku i 32 procent dwa lata później. Pandemia COVID-19 nieco wyhamowała ten trend, ale w roku 2021/2022, z którego pochodzą najbardziej aktualne dane, nastąpiło ponowne przyspieszenie. Na zajęcia dodatkowe, wśród których – oprócz korepetycji – są także zajęcia językowe, artystyczne i sportowe, posyła swoje dzieci 78 procent rodziców z wyższym wykształceniem (wobec 30 procent z wykształceniem podstawowym) i 93 procent rodziców mieszkających w dużych miastach (wobec 42 procent mieszkających na wsi).
W państwach dawnego bloku wschodniego, w tym także w Polsce, korepetycje – wcześniej zastrzeżone dla elit – rozpowszechniły się na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. Transformacje gospodarcze prowadziły do względnego pogorszenia sytuacji finansowej nauczycieli i nauczycielek, którzy zaczęli szukać dodatkowych źródeł dochodów. Dzisiaj – jak pisze badacz shadow education Mark Bray – są one w naszym regionie „częścią ustanowionej kultury”. Wydaje się jednak, że w ciągu trzydziestu lat zmianie uległa ich funkcja. O ile kiedyś służyły przede wszystkim do uzupełniania braków w szkolnej wiedzy i nadrabiania zaległości, o tyle dzisiaj – to już słowa autora jednego z nielicznych polskich badań nad korepetycjami – częściej „stanowią [one] oręż w walce na rynku edukacyjnym”.
Co to znaczy? Intuicja podpowiada, że dodatkowe wsparcie edukacyjne trafia, z jednej strony, do tych uczniów i uczennic, których rodzice mogą sobie na to pozwolić, a więc raczej nie do osób wykluczonych edukacyjnie, z drugiej jednak – do tych, którzy osiągają niskie wyniki w nauce na tle swoich rówieśników i rówieśniczek. Przegląd wniosków z badań prowadzonych w całej Europie prowadzi do odmiennego wniosku. Jak w cytowanym już artykule stwierdza Bray: „Wydaje się, że jeśli pozostawi się korepetycje grze sił rynkowych, uczniowie i uczennice uzyskujący relatywnie wysokie wyniki w nauce będą pobierali je częściej niż ich słabsi koledzy i koleżanki. Shadow education w znacznie mniejszym stopniu dotyczy osób naprawdę potrzebujących wsparcia edukacyjnego, a w znacznie większym pozwala utrzymać przewagę konkurencyjną w obrębie szkół tym, którzy i bez tego odnoszą sukcesy i pozostają uprzywilejowani”. Do podobnych wniosków dochodzi socjolog Piotr Długosz, który w 2015 roku przeankietował trzy i pół tysiąca maturzystów w ośmiu miastach o różnej wielkości (od Rzeszowa po Słubice): „Można domniemywać, że korepetycje mają pełnić przede wszystkim funkcje ofensywne”, a więc że służą one raczej do powiększenia przewagi już posiadanej przez liderów i liderki edukacyjnego wyścigu niż do zmniejszenia dystansu, jaki od peletonu dzieli osoby zamykające stawkę.
Szkoła twoim domem
Kolejną wyraźną zmianą obserwowaną w ostatnich latach jest rosnąca popularność edukacji domowej. Po pierwsze, coraz więcej rodziców rezygnuje z „edukacji systemowej” na rzecz kształcenia dzieci w domu. W roku szkolnym 2021/2022 takich uczniów i uczennic było 19 tysięcy, co stanowi wzrost o 80 procent względem poprzedniego roku szkolnego. Po drugie zaś – rezygnacja z „tradycyjnej” szkoły stała się bardzo prosta. Wystarczy, że rodzic, który chce przenieść dziecko na kształcenie domowe, złoży wniosek do szkoły, wyrażając taką chęć. W 2021 roku parlament niemal jednogłośnie przegłosował zmianę w ustawie o systemie oświaty, likwidując konieczność dostarczenia zaświadczenia z poradni psychologiczno-pedagogicznej z opinią na temat dziecka w kontekście możliwości pobierania nauki w domu. Ta sama poprawka znosi także obowiązek rejonizacji wojewódzkiej, co oznacza, że wniosek można złożyć w szkole zlokalizowanej w innym województwie niż to, w którym się mieszka. W praktyce przejście na edukację domową nie jest więc w żaden sposób regulowane. Obowiązek nauki można realizować w dowolny sposób, a nauczycielem może być każdy, a nie tylko rodzic danego ucznia.
Sytuację tę dobrze rozpoznały szkoły niepubliczne oraz firmy, stowarzyszenia i organizacje pozarządowe, które oferują prowadzenie uczniów pozostających w edukacji domowej. Tryb takiej nauki może być dowolny, formalnie przecież uczeń uczy się samodzielnie. Niektóre instytucje oferują więc zajęcia online, inne – spotkania raz w tygodniu lub raz na dwa tygodnie, jeszcze inne proponują lekcje pomyślane nieco inaczej, ale zbliżone do tych odbywających się w systemowych szkołach. Żeby prowadzić zajęcia w placówce, która współpracuje z dziećmi kształcącymi się w edukacji domowej, nie trzeba mieć żadnych uprawnień pedagogicznych, a budynek nie musi spełniać żadnych norm bezpieczeństwa.
Brak regulacji dotyczących edukacji domowej – z wyjątkiem egzaminów, które uczniowie, przynajmniej teoretycznie, mają obowiązek zdać na koniec każdego roku – nie tylko daje wolność rodzicom i uczniom. Potencjalnie może stanowić także pole do wielu nadużyć. Pomijając kwestię poziomu nauczania, socjalizacji z rówieśnikami czy problemów związanych z funkcjonowaniem rodziny, które znacznie trudniej w takiej sytuacji namierzyć, edukacja domowa oddaje często nauczanie i wychowanie w ręce nie tyle nawet rodziców, ile prywatnych firm, niepodlegających właściwie żadnym zewnętrznym kontrolom.
Ucieczka z polskiej szkoły
Wszystkie powyższe tendencje mają ze sobą coś wspólnego. Ich istotą jest faktyczna prywatyzacja edukacji – przenosząc dzieci do szkół społecznych lub prywatnych, opłacając korepetycje czy wreszcie decydując się na edukację domową, rodzice przestają polegać na ofercie szkół publicznych. Nauczanie, wychowywanie czy poprowadzenie dziecka wolą powierzyć stowarzyszeniom, firmom i osobom prywatnym.
Wiara pokładana w rozwiązania de facto rynkowe zamiast w publiczną edukację zdaje się łączyć ponad podziałami ideologicznymi. Prywatną ofertą kształcenia żywo zainteresowane są zarówno niektóre środowiska konserwatywne, jak i liberalne. Te pierwsze obawiają się zbytniej ingerencji „systemu” w wychowanie, będące ich zdaniem domeną rodziny. Paradoksalnie, obaw tych zdaje się nie rozwiewać linia światopoglądowa obecnego rządu, a zatem także Ministerstwa Edukacji i Nauki i podlegających wojewodom kuratoriów. Liberałowie z kolei doceniają wolność wyboru, jaką dają alternatywne w stosunku do szkoły publicznej sposoby kształcenia. Nie bez znaczenia dla obu grup jest także możliwość wpływu na kształt środowiska rówieśniczego, nieporównanie większa niż ta, jaką daje zapisanie dziecka do rejonowej szkoły publicznej.
Oczywiście, trudno się dziwić masowej ucieczce z publicznych placówek, biorąc pod uwagę reformy ministerialne z ostatnich lat. Chaos spowodowany likwidacją gimnazjów, nowe podstawy programowe czy próby ideologizacji treści przekazywanych na wielu przedmiotach sprawiają, że coraz trudniej walczyć o szkoły publiczne. Nieograniczona liczba opcji alternatywnych w stosunku do szkoły publicznej sprawia jednak, że walka ta zostaje przegrana właściwie walkowerem. A to zła wiadomość dla polskiej szkoły.
Samotność nauczycielek
Skutkiem wycofania się rodziców z walki o szkołę publiczną jest nie tylko rosnąca popularność prywatnej oferty edukacyjnej. Nieuchronnie musi zmienić się także stosunek rodziców do szkoły i do nauczycieli i nauczycielek jako grupy zawodowej. Skoro jako rodzice coraz częściej płacimy za edukację naszych dzieci – nieważne, czy w szkole społecznej, czy na kursach maturalnych – trudno nie zacząć postrzegać jej w kategoriach rynkowej transakcji. W tej optyce nauczyciele i nauczycielki stają się dla rodziców pracownikami świadczącymi usługi, które można porównać i wycenić finansowo. Zamiast więc walczyć w imieniu sfrustrowanej nauczycielki ze szkoły publicznej o lepsze warunki jej pracy, dzięki czemu nasze dziecko mogłoby lepiej funkcjonować w szkole publicznej, możemy przenieść je do szkoły niepublicznej, a jeśli ta nie spełni naszych oczekiwań, możemy zmienić i ją, po prostu wybierając inną ofertę na rynku.
Nic więc dziwnego, że tak trudno zbudować w Polsce sojusz między rodzicami a nauczycielami i nauczycielkami, uwzględniający wspólnotę ich interesu, którym powinna być przecież możliwość zapewnienia jak najlepszej opieki i edukacji dzieciom.
Prywatyzacja edukacji nie jest oczywiście zjawiskiem obejmującym w podobnym stopniu całą Polskę. Z oferty kursów, korepetycji, szkół społecznych, prywatnych czy edukacji domowej skorzystać mogą zazwyczaj dobrze sytuowani mieszkańcy większych miast, co prowadzi do pogłębienia nierówności, które zmniejszać miała szkoła publiczna. Nie bez znaczenia jest także to, że wraz z odejściem z placówek publicznych rodziców z klasy średniej i wyższej, a zatem utratą przez nich zainteresowania kondycją tej szkoły, zmienia się także dyskurs medialny dotyczący oświaty. Nie jest przecież tajemnicą, że dziennikarze, publicyści i politycy to właśnie te osoby, które bez większych problemów mogą skorzystać z oferty prywatnej. Prowadzi to do sytuacji, w której, przykładowo, problem horrendalnej liczby wakatów nauczycielskich w szkołach publicznych przestaje dotyczyć bezpośrednio osób, które w największym stopniu kształtują debatę publiczną. Nic więc dziwnego, że gdy Przemysław Czarnek prowadzi wojnę kulturową w polskiej szkole, a w mediach toczy się debata na temat kuriozalnego podręcznika do HiT-u, problemy systemowe związane ze szkołą publiczną schodzą na dalszy plan, bo w środowiskach opiniotwórczych interesuje się nimi niewielkie grono osób.
***
Osoby, które kibicują deregulacji polskiej szkoły – niezależnie od tego, czy motywują to skupioną na wychowawczym monopolu rodziców odmianą konserwatyzmu, czy też liberalną wiarą, że „konsument wie lepiej” – tracą z oczu interes publiczny. Ani jedni, ani drudzy nie biorą pod uwagę tego, że powszechna szkoła mogłaby być laboratorium spójności społecznej – jednym z ostatnich miejsc, w których dzieci pochodzące z różnych środowisk spotykałyby się ze sobą, oswajałyby się ze swoją innością i uczyłyby się życia w ramach tej samej społeczności, i to bez uszczerbku dla jakości nauczania (nie ma tu miejsca na rozwinięcie tego nieintuicyjnego wątku, ale do takich właśnie wniosków prowadzą wielokrotnie powtarzane badania Jamesa Colemana z lat 60. XX wieku).
Postulaty, które chcielibyśmy sformułować, brzmią rewolucyjnie, choć jeśli spojrzeć na przykład na szkołę fińską – wcale takie nie są. Placówki niepubliczne mogłyby uzyskiwać większą autonomię dydaktyczną i otrzymywać subwencję oświatową, ale za cenę bycia edukacyjnymi poligonami, w których testowałoby się nowe rozwiązania na potrzeby całego systemu oświaty. Ich swoboda w przeprowadzaniu selekcji uczniów i uczennic powinna zostać ograniczona (co dotyczy również rankingowych szkół publicznych). Za udzielanie uczniom i uczennicom „korepetycji” powinny być odpowiedzialne same szkoły, co na pewno da się zorganizować w sposób mniej stygmatyzujący niż dawne „zajęcia wyrównawcze” na zerowej godzinie lekcyjnej. Możliwość przeniesienia dziecka do edukacji domowej powinna stać się obwarowanym licznymi zastrzeżeniami wyjątkiem od reguły, która głosi, że – jak kiedyś powiedziała jednemu z nas pewna fińska nauczycielka – „naszym zadaniem nie jest izolowanie uczniów i uczennic o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Przeciwnie, o ile to tylko możliwe, powinniśmy włączać ich do społeczności szkolnej. Przecież po skończeniu szkoły nie będą oni żyli poza społeczeństwem”.
To wszystko wcale nie jest jednak proste. Polska szkoła nie cieszy się takim zaufaniem społecznym jak szkoła fińska i nie jest tak odporna na inspirowane doraźnym interesem politycznym reformy i motywowane ideologicznie zmiany programowe. Polscy nauczyciele i nauczycielki nie są tak dobrze przygotowywani do wykonywania zawodu ani tak dobrze opłacani. Nie sposób zamykać furtek, przez które uczniowie i uczennice – ci w każdym razie, których na to stać – próbują z niej uciekać, skoro ucieka nawet kadra pedagogiczna (w tym także autorzy tego tekstu). Pełzająca prywatyzacja polskiej szkoły nie jest efektem spisku konserwatywnego ministerstwa ani liberalnych rodziców, lecz ponurą konsekwencją uczynienia z edukacji niedoinwestowanego eksperymentu społecznego kolejnych ekip rządzących, których dzieci i tak nie będą się uczyć w szkołach publicznych.