Ponad dekadę temu wybitny brytyjski historyk Niall Ferguson w eseju „Złożoność i upadek. Imperia na granicy chaosu” opisywał różnicę między końcem imperiów a upadkiem cywilizacji. Cywilizacje upadają w procesie rozłożonym na stulecia, a i tak trwają w swoistym „życiu po życiu” w innych cywilizacjach, absorbujących dorobek poprzednich. Tak jak my teraz żyjemy z dorobku myśli greckiej, rzymskiego prawa czy indyjsko-arabskiej matematyki.
Z imperiami rzecz się ma inaczej – potrafią się załamać nagle, w gwałtownym spazmie, przekraczając niespodziewanie granicę własnej wydolności. Czy powodem będzie najazd barbarzyńców, czy przegrana wojna z rywalem, głód, zamieszki i nagła implozja władzy państwowej – to już zależy od okoliczności.
Ich ziemie i ludność stają się łupem zwycięzców lub dzielą się na mniejsze formy państwowości, podlegające dalszym fragmentaryzacjom. Tego losu doświadczyły europejskie imperia kolonialne, ale też Cesarstwo Habsburskie, które kolonii przecież nie miało.
Nie ma innej polityki niż imperialna
Ale jedno nie ulega wątpliwości: czy państwo jest małe, czy wielkie; czy położone na zachodniej, czy wschodniej półkuli – polityka, która jest w nim prowadzona, jest kopią polityki imperialnej. Bo to imperia wyznaczyły ramy polityki, to one były historycznie nauczycielami tego, czym jest wola polityczna wcielona w struktury i jak muszą być one zorganizowane w celu ochrony interesu państwa. Dlatego I Rzeczpospolita nigdy nie była imperium – bo nie potrafiła wcielić swojej wielkości i potencjału w sprawne państwo.
Nie ma innej polityki niż imperialna, nawet w przypadku Paragwaju, Czarnogóry czy dwumilionowej Estonii, mimo że prowadzonej na skalę mikro. Państwa narodowe wszelkiej maści uczyły się wzoru polityczności, konfrontując się z imperiami lub ich następcami. Kluczem tej lekcji jest zasadnicza emocja: lęk przed zniknięciem. Odwieczny – jak zaświadcza Tukidydes w „Wojnie peloponeskiej”, napisanej dwa i pół tysiąca lat temu.
W przywołanym na początku tekście, Ferguson zauważa problem skali: postępujący stopień skomplikowania maszynerii supermocarstwa (współczesna nazywa imperiów), zależność od setek powiazań i współzależności ekonomicznych, administracyjnych czy międzynarodowych prowadzi do momentu utraty sterowności. Chwili, w której stosunkowo niegroźne wydarzenie może doprowadzić do kaskady następstw kładących kres istnieniu superpotęgi.
Ferguson pisał to jako ostrzeżenie dla Stanów Zjednoczonych, ale zasada wydaje się uniwersalna. I Związek Radziecki, i monarchia Habsburgów, i wiele innych potęg upadało w sposób nagły i niepowstrzymany, a ich armie i aparat władzy okazywały się bezradne wobec rzeczywistości, mimo że posiadały jeszcze militarny potencjał.
Rzym upadł, będąc potęgą
Podobny przypadek, a raczej matrycę podobnych sytuacji, opisywał Peter Heather, oksfordzki historyk starożytności w „Upadku Cesarstwa Rzymskiego”. Według niego zadecydował błąd popełniony wobec Ostrogotów, którym pozwolono osiedlić się w granicach Cesarstwa bez ich absorpcji, polegającej na posłaniu dzieci wodzów na dwór cesarski, by stali się Rzymianami, i wcieleniu pozostałych do armii. W przypadku braku zgody – kobiety, zgodnie z realiami epoki, należało sprzedać w niewolę, a mężczyzn przeznaczyć na areny cyrków.
W niekorzystnym dla Rzymu momencie brak zdecydowania wobec barbarzyńców stał się zapalnikiem kryzysu, który jak lawina zmiótł możliwości systematycznej obrony i kontroli procesów wokół granic imperium. Kiedy Rzym upadał, posiadał potencjał militarny i cywilizacyjny górujący nad wszelkimi innym formami państwowości dookoła ówczesnego świata.
Rosja – supermocarstwo z kartonu
Piszę te słowa dwa dni po tym, jak został zniszczony most kerczeński łączący Krym z Rosją. I chociaż przeprawę udało się jako tako naprawić, to w płomieniach stanął symbol triumfu rosyjskiego imperializmu, który przed laty zainscenizował Putin, prowadząc osobiście pierwszą ciężarówkę na uroczystym otwarciu przeprawy.
Trwa wojna, w której Rosja została zdemaskowana w swoich imperialnych uroszczeniach, pokazała, czym naprawdę jest – barbarzyńskim, zacofanym państwem, dla którego siła jest jedyną racją istnienia. Teraz siła zawodzi, a tym samym supermocarstwo, którym się Rosjanie chlubią, przypomina kartonową budowlę. Masowa mobilizacja ujawniła tę słabość jeszcze wyraźniej, mimo że miała pokazać coś dokładnie odwrotnego. Rzecz jeszcze się nie rozstrzygnęła, ale pod wpływem tych obrazów i pomimo atomowych gróźb – nikt na Zachodnie ani myśli o zniesieniu sankcji albo zaprzestaniu dostaw broni do Ukrainy.
Rosja przegrywająca na froncie z Ukrainą to o wiele groźniejszy dla niej wariant niż carska Rosja przegrywająca z Japończykami pod Mukdenem i Cuszimą w latach 1904–1905. W logice imperialnej to już jest klęska.
Czy pochodną będzie dalszy rozpad tego, co przetrwało po upadku ZSRR, to kwestia otwarta. Zobaczyliśmy już wewnętrzną i zewnętrzną słabość imperium, jego nieporadność w kryzysie i zakłamanie utrudniające podjęcie racjonalnych decyzji. Rosja to nie cywilizacja, jakby chcieli jej obywatele, ale twór imperialny o pięćsetletniej tradycji, a więc zgodnie z rozróżnieniem Fergusona – jego nagłe zniknięcie jest możliwe. Tym bardziej że imperia o złożonej strukturze etnicznej są szczególnie narażone na upadek – przecież klęska ZSRR swoje źródła miała w buncie narodów go zamieszkujących, podobnie jak Austro-Węgry cesarza Franciszka Józefa.
Charakterystyczne dla postrzegania supermocarstw jest to, że najpierw widzimy ich siłę, a nie słabości, czego byliśmy świadkami, kiedy specjaliści od wojskowości nagle odkryli pod wpływem klęsk rosyjskich, że armia moskiewska jest słabsza, niż im się wydawało.
Ukryte choroby giganta
Supermocarstwa często borykają się z wewnętrznymi problemami, które do opinii światowej docierają już w mniejszej skali. Weźmy za przykład Chiny.
Pozornie mamy do czynienia z imperialną polityką wspartą siłą. Władze proklamują „chiński renesans”, prowadzą coraz bardziej asertywną politykę zagraniczną, wspartą ekspansją militarną w rejonie Morza Południowochińskiego, olbrzymimi programami zbrojeniowymi. A nade wszystko rozwojem wyrażonymi w formie drugiej gospodarki w skali świata, o imponującej do niedawna dynamice. Chiny uzależniły świat od towarów wytwarzanych na swoim terytorium, łącząc się tysiącami zależności w globalnym łańcuchu dostaw.
Ale Chiny to także, jak sami Chińczycy oceniają, 400 milionów ludzi zaliczanych do klasy średniej (mierząc to wewnętrznym parytetem siły nabywczej). 400 milionów obywateli aspirujących do mieszkania, pracy, wykształcenia dzieci i posiadania samochodu. Do bezpieczeństw żywnościowego i energetycznego. W skali historii świata nigdy żadne państwo nie musiało zaspakajać potrzeb wewnętrznej klasy aspirującej na taką skalę.
Chiny są narkotycznie uzależnione od zasobów poza swoim terytorium, rynków zbytu swojej produkcji i zdobywania żywności na wszechświatowym oceanie. Blokada jednej cieśniny (Malakka) wystarczy, żeby cały ten system się zawalił, stąd ekspansja militarna Pekinu jak najbliżej tego krytycznego punktu.
Chiny są podszyte strachem związanym z potencjalnym niedoborem dostaw i zablokowaniem eksportu. W trwającej prawie trzy tysiące lat państwowości Chin jest zawarta stała sinusoida: wzrost imperium – załamanie – chaos – zmiana władzy. Obecne prężenie muskułów to nie pycha, ale strach o przyszłość klasy politycznej. Ale tego już nie widzimy.
Wielkie i zmęczone smoki
Podobnie jak nie widzimy „zza dziecięciu lotniskowców” amerykańskiej słabości kraju pogrążającego się z konflikcie wewnętrznym (szturm na Kapitol nie był przypadkowym incydentem, był prognostykiem), upadającej infrastruktury, coraz bardziej dramatycznym osuwaniem się całych grup społecznych w biedę, mimo że uśrednione statystyki pokazują w miarę optymistyczny obraz rosnącej gospodarki. Tych pęknięć jest w USA wystarczająco dużo, by w naszej zagrożonej części Europy obawiać się ich wewnętrznej słabości.
Supermocarstwa stają się coraz bardziej obciążone swoimi domowymi problemami, stopniem skomplikowania w świecie nowych technologii i z coraz bardziej wątpliwym mandatem wewnętrznym do rządzenia. Są jak wielkie smoki ziejące ogniem, ale w środku trawione bólem i strachem. Tym brutalniej będą egzekwować te uprawnienia, które daje im renta monopolistyczna w obszarach, w których się wyspecjalizowały w skali globu: technologie, siła militarna, niskokosztowa produkcja czy wpływ na globalne finanse.
I tu wróćmy do Rosji. Nieżyjący już Senator John McCain, republikański kandydat na prezydenta USA startujący przeciwko Barackowi Obamie, określił kiedyś trafnie Rosję mianem „stacji benzynowej z rakietami nuklearnymi”. Ostatnie pół roku pokazało, że stacja benzynowa ma kłopoty ze sprzedażą paliwa i dusi się jego oparami, a siła ulotniła się gdzieś między Łymanem a mostem kerczeńskim.
Spośród wszystkich supermocarstw, współczesnych imperiów, to właśnie Rosja jest kandydatem na najszybsze zniknięcie z tego grona. Bez względu na to, czy użyje broni atomowej, czy nie. A nawet można zaryzykować twierdzenie, że jeśli się do tego posunie, to tylko przyspieszy to jej upadek.