– Stało się coś strasznego – powiedziała Flora, nasza przedszkolna opiekunka, i kazała nam, pięcio- i sześciolatkom, usiąść na ustawionych w półkolu kolorowych krzesełkach. Był 11 kwietnia 1985 roku. – Wujek Enver… zostawił nas… zostawił… na zawsze.
Wydobywała z siebie te słowa tak, jakby to było jej ostatnie tchnienie, ostatnie zdanie, na które potrafiła się zdobyć. A potem sama osunęła się na jedno z dziecięcych krzesełek, trzymając dłoń na sercu, tak jakby czuła tam ból, potrząsając głową i głęboko oddychając: wdech, wydech, wdech, wydech. Zapadła długa cisza.
Przeczytaj wywiad z autorką >>> https://kulturaliberalna.pl/2022/10/25/nie-wiedzialam-dlaczego-babcia-mowi-do-mnie-po-francusku/
Następnie Flora energicznie wstała i przetarła oczy. Po tych kilku minutach milczenia zmieniła się w inną osobę.
– Dzieci – zaczęła uroczyście – posłuchajcie uważnie. To bardzo ważne, żebyście zrozumiały. Wujek Enver odszedł. Lecz jego dzieło wciąż żyje. Partia żyje. Wszyscy będziemy kontynuować jego dzieło i podążać za jego przykładem.
Tego dnia rozmawiałyśmy dużo o śmierci. Moja koleżanka Marsida, której ojciec zajmował się reperowaniem butów, a dziadek, zanim praktyki religijne zostały zdelegalizowane, był przełożonym meczetu, powiedziała, że w dawnych czasach ludzie wierzyli, że kiedy umieramy, to tak naprawdę nie umieramy. Oczywiście, odpowiedziałyśmy, oczywiście, że nie umieramy. Wszystkie nasze dokonania, tak jak dzieło Wujka Envera, wciąż żyją. Marsida jednak zaprotestowała, mówiąc, że nie to miała na myśli. Nie chodziło jej o to, że po naszej śmierci żyją nasze dzieła, tylko o to, że gdy ludzie umierają, jakaś ich cząstka wciąż żyje i udaje się w inne miejsce. W jakie – to zależy od tego, jak postępowali w swoim życiu. Marsida nie pamiętała, jak ta cząstka się nazywa. Dowiedziała się tego wszystkiego od dziadka.
Nie uwierzyłyśmy jej. Inne miejsce?
– Jak ktoś nieżywy może się dokądkolwiek udać? – zapytałam. – Jak nie żyjesz, to się nie ruszasz. Kładą cię wtedy od razu do trumny.
– A widziałaś kiedyś tak naprawdę nieżywego człowieka? – spytała Marsida.
Przyznałam, że nie. Ale widziałam trumny. I widziałam, dokąd trafiają. Opuszczają je na linach głęboko pod ziemię. Widywałam to, gdy jeździliśmy w niedzielę na cmentarz odwiedzić grób dziadka. Widziałam nawet groby dzieci. Raz zarysowałam marmurową płytę na jednym z nich kawałkiem szkła znalezionym na ziemi. Babcia nakrzyczała na mnie wtedy. Na tym nagrobku znajdowała się czarno-biała fotografia uśmiechniętej dziewczynki z dużą kokardą. Była trochę podobna do mnie. Zabiła się, bo spadła z drzewa. Nini powiedziała mi, że cmentarze służą do tego, byśmy wiedzieli, gdzie znajdują się zmarli, i byśmy mogli ich odwiedzać, żeby opowiadać im o tym, jak kontynuujemy ich pracę.
Marsida stwierdziła, że ona również widziała trumny, i to wiele razy. Nie tylko te dla dorosłych, pomalowane na czarno; raz widziała maleńką trumnę, która była czerwona i tak lekka, że mógł ją nieść jeden człowiek.
Do naszej rozmowy dołączyła Besa, dziewczynka trochę starsza od nas. Ona widziała na własne oczy nieżywego człowieka. To był jej wujek. Zajrzała przez dziurkę od klucza do pokoju, gdzie go położono, by go umyć, ubrać w najlepsze z jego ubrań i włożyć do trumny. Otwarta trumna już tam była, tuż obok niego. On leżał na kanapie. Był biały jak kreda, ale miał krew na głowie, bo zabił się, spadając podczas pracy ze słupa telegraficznego.
– Ciocia była oburzona, że kiedy to się stało, nikt nie zamknął mu oczu – powiedziała. – To niemożliwe, żeby jakaś jego część gdzieś powędrowała.
– Tak – przytaknęłam. – Babcia mówiła mi, że kiedy ludzie umierają i chowa się ich w ziemi, ciałami żywią się robaki, a potem oni mieszają się z ziemią i stają się nawozem potrzebnym do tego, by mogły z niej wyrosnąć inne rzeczy, kwiaty, rośliny i tak dalej. Oni nie mogą nigdzie wędrować. […]
Ta pierwsza rozmowa o śmierci i o tym, co się dzieje po niej, powtórzyła się w szkole kilka lat później. Pani Nora powiedziała nam, że w dawnych czasach ludzie gromadzili się w wielkich budynkach zwanych kościołami albo meczetami, żeby śpiewać pieśni i recytować wiersze poświęcone komuś lub czemuś nazywanemu Bogiem (nie należy go mylić z bogami greckiej mitologii, takimi jak Zeus, Hera czy Posejdon). Nikt nie wiedział, jak wygląda ten jedyny Bóg, ludzie mieli na ten temat różne wyobrażenia. Niektórzy, katolicy i prawosławni, wierzyli, że Bóg miał dziecko, które w połowie było człowiekiem. Inni, jak muzułmanie, uważali, że Bóg jest wszędzie, zarówno w najmniejszych cząstkach materii, jak i w całym wszechświecie. Jeszcze inni, żydzi, wierzyli, że Bóg wyśle króla, który zbawi ich w czasach ostatecznych. Uznawano też różnych proroków. W przeszłości grupy religijne zaciekle się zwalczały, zabijając i okaleczając niewinnych ludzi, z powodu sporów o to, który prorok był prawdziwy. Ale w naszym kraju tak się nie działo. W naszym kraju katolicy, prawosławni i muzułmanie zawsze szanowali się nawzajem, ponieważ bardziej dbali o naród niż o opinie na temat natury Boga. A potem pojawiła się Partia i im więcej ludzi uczyło się czytać i pisać, tym bardziej się przekonywali, że religia to złudzenie, podtrzymywane przez bogatych i potężnych po to, by dać biednym fałszywą nadzieję, obiecywać im sprawiedliwość i szczęście w życiu pośmiertnym.
Zapytaliśmy, czy życie po śmierci istnieje.
– Nie istnieje – odpowiedziała pani Nora z typową dla niej pewnością siebie.
Tłumaczyła, że w tym wszystkim chodziło o to, by odwieść ludzi od walki o ich prawa w jedynym życiu, jakie jest im dane, tak żeby bogaci mogli ich wykorzystywać.
Kapitaliści, choć nie każdy z nich wierzy w Boga, utrzymywali jego kult, ponieważ ułatwiał on eksploatację robotników i pozwalał przerzucać winę za nędzę, jaką powodowali, na jakąś magiczną istotę. Kiedy jednak ludzie nauczyli się czytać i pisać oraz pojawiła się Partia, która ich poprowadziła, przestali wierzyć w Boga. Przestali też wyznawać wszystkie inne przesądy – takie jak złe spojrzenie czy odpędzanie nieszczęść za pomocą czosnku – które miały utwierdzać ich w przekonaniu, że nie są wolni, bo ich życiem rządzą nadprzyrodzone moce. Na szczęście dzięki pomocy Partii zrozumieliśmy ostatecznie, że Bóg jest wymysłem, mającym utrzymywać nas w strachu i skłaniać do uległości wobec tych, którzy twierdzą, że potrafią objaśniać Boskie słowa i prawa.
– Ale trudno jest wykorzenić całkowicie ideę Boga – mówiła pani Nora. – Niektórzy ludzie, reakcjoniści wciąż w niego wierzą. Gdy Partia stała się dość silna, by z nimi walczyć, podjęto spontaniczne działania w celu przekształcenia wszystkich miejsc kultu w ośrodki sportowe i edukacyjne dla młodzieży. Kościoły stały się salami gimnastycznymi, a meczety centrami konferencyjnymi. Nie tylko więc nie ma Boga, nie ma również u nas kościołów i meczetów. Zniszczyliśmy je wszystkie. – I dodała nieco podniesionym głosem: – Nie wolno nam nigdy wrócić do tych wstecznych praktyk. Nigdzie nie ma Boga, nie ma życia pozagrobowego, nie ma nieśmiertelnej duszy. Gdy człowiek umiera, to umiera. Wieczne są tylko nasze dzieła, projekty, które zrealizowaliśmy, idee, które zostawiamy innym, by mogli kroczyć dalej naszą drogą.
Myślałam czasem o słowach pani Nory, gdy wracając ze szkoły, przechodziłam obok budynku mieszczącego siedzibę Partii i patrzyłam w jedno z okien. Robiłam to odruchowo, bo tak zawsze robiła mama, kiedy tędy szłyśmy. Powtarzałam ruch jej oczu. Z jakiegoś powodu siedziba Partii kojarzyła mi się z Bogiem i myślami o życiu po śmierci. To się zaczęło pewnej niedzieli, gdy wracaliśmy z cotygodniowej rowerowej przejażdżki. Jechałam za rodzicami i w pewnym momencie usłyszałam, jak mama szepce do taty:
– Nie, nie to okno z doniczką. To drugie. On wołał wtedy: „Allahu akbar!”.
– Allahu akbar – powtórzył tata.
– Kim on był? – zapytałam, wciąż pedałując. – Co to znaczy allahu aka?
Tata odwrócił się gwałtownie.
– Nic – odpowiedział. – Nic nie znaczy.
– Przed chwilą powiedziałeś „allahu aka” – nalegałam.
Wyprzedziłam ich i zatrzymałam rower tuż przed nim.
– Podsłuchiwanie rozmów dorosłych to bardzo brzydki zwyczaj – powiedział wyraźnie poirytowany. – „Allahu akbar” to słowa, które wypowiadali ludzie wierzący w Boga, żeby uczcić jego wielkość.
– To coś takiego jak „Niech żyje Partia”? – spytałam.
– Bóg to nie to samo co Partia – wyjaśnił tata. – Muzułmanie mówili „Allahu akbar” w czasie modlitw. Wiesz przecież o różnych wyznaniach religijnych, bo pani Nora opowiadała wam o nich podczas lekcji etyki. Allah to po arabsku Bóg.
– A czy znamy kogoś, kto był dawniej muzułmaninem?
– My jesteśmy muzułmanami – odpowiedziała mama i sięgnęła do torby po chusteczkę, żeby zetrzeć błoto, które zauważyła na moich butach.
– Byliśmy muzułmanami – poprawił ją tata. – W Albanii większość ludzi była muzułmanami.
Spytałam, czy muzułmanie wierzyli w życie po śmierci. Mama, wciąż schylona nad moimi zabłoconymi butami, potaknęła głową.
– Czyli byli tak samo głupi jak ludzie, którzy wierzyli w innego Boga – powiedziałam, uwalniając się od uścisku mamy, by wsiąść na rower i znów pognać przed siebie.
Zawsze gdy wracałam ze szkoły i mijałam siedzibę Partii, przypominałam sobie mężczyznę, który krzyknął „Allahu akbar” z okna na piątym piętrze. Jakie to dziwne, myślałam, że ci wszyscy religijni fanatycy nie potrafią się zgodzić co do tego, jak właściwie wygląda Bóg, ale wszyscy wierzą, że jakaś część nas będzie żyć po śmierci. Jeśli coś mogło przekonać nas, dzieci, o nieracjonalności religii, było to właśnie owo śmieszne przeświadczenie, że po tym życiu czeka nas następne. W szkole uczono nas myśleć o powstawaniu i ginięciu w kategoriach teorii ewolucji. Patrzyliśmy na naturę oczami Darwina, a na historię oczami Marksa. Odróżnialiśmy od siebie naukę i mit, rozum i uprzedzenia, zdrowy sceptycyzm i dogmatyczne przesądy. Uczono nas wierzyć, że słuszne idee i aspiracje przetrwają dzięki zbiorowym wysiłkom, lecz życie jednostek musi się skończyć, tak jak kończy się życie owadów, ptaków i innych zwierząt. Wiara w to, że ludzie zasługują na inny los niż reszta przyrody, uczyniłaby z nas niewolników mitu i dogmatu, byłaby pogwałceniem zasad nauki i rozumu. A liczyły się tylko nauka i rozum. Tylko dzięki nim mogliśmy poznawać przyrodę i świat. Im więcej wiedzieliśmy, tym łatwiej było wyjaśniać i kontrolować sprawy, które kiedyś wydawały się tajemnicze.
– Rozumiesz to? – pytałam Nini przez łzy w dniu śmierci Envera Hoxhy. – Wujek Enver już nie żyje. Jego dzieła będą żyć wiecznie. Ale moje marzenie, by go spotkać, nigdy się nie spełni.
Babcia namawiała mnie, żebym coś zjadła. Wychwalała byrek, który upiekła.
– Próbowałam go sama. Jest wyborny.
Dziwiłam się, jak można jeść w takim dniu. Jak w ogóle można myśleć o jedzeniu? Nie byłam głodna. Czułam zbyt wielki smutek. Wujek Enver odszedł na zawsze. Wszystkie jego książki, które tak kochałam, zostaną niepodpisane. Nie mieliśmy nawet jego zdjęcia w dużym pokoju. Będę za nim strasznie tęskniła.
– Wytnę jego zdjęcie z książki, którą napisał dla swoich przyjaciół pionierów, i oprawię je – ogłosiłam. – Postawię przy moim łóżku.
Nini przestała mówić o obiedzie.
– Masz rację – powiedziała. – Ja też nie jestem głodna. Spróbowałam tylko kawałeczek.
Postanowiła jednak odwieść mnie od zamiaru wycięcia fotografii:
– W tym domu nie niszczy się książek.
Książka:
Lea Ypi, „Wolna. Dzieciństwo i koniec świata w Albanii”, przeł. Krzysztof Środa, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022.
* Fotografia użyta na stronie głównej © Maurice Weiss. Źródło: Academia Europaea.