Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Chwieje się legenda Jana Pawła II w związku z oskarżeniami o obojętność na pedofilię w Kościele. Dla młodego pokolenia papież stał się memem. Czy to koniec mitu?

Stanisław Obirek: Zmiana funkcjonowania mitu w przestrzeni publicznej jest zależna od tak wielu czynników, że trudno ją przewidzieć. Niewątpliwie jednak dla osób z pokolenia, które przeżyło euforię z powodu wyboru Karola Wojtyły na papieża, a później jego wizyt w Polsce, mit Jana Pawła II jest raczej nienaruszalny. Jest on głównie uformowany na ich pamięci biograficznej i zawsze będą przeciwstawiać krytyczne wobec papieża publikacje, temu jak sami pamiętają tamten czas.

To jednak jest pamięć jednego pokolenia. Młodzi ludzie, o których pani wspomniała i dla których Jan Paweł II rzeczywiście jest memem, nie mają tej pamięci. Pamiętają natomiast bezkrytyczny stosunek swoich rodziców i dziadków wobec zjawiska, którego nie rozumieją, które ich denerwuje i jest sprzeczne z ich doświadczeniem Kościoła. Dla nich to instytucja opresyjna, niedialogiczna, czy wręcz totalitarna. Stąd bierze się to zderzenie dwóch wizji. 

Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Biologia opowiada się oczywiście po stronie młodych, bo oni będą żyć, kiedy starsi będą odchodzić. Jednak nie jest powiedziane, że wraz z odejściem pokolenia pamiętającego pontyfikat Jana Pawła II odejdzie też jego mit. 

Co będzie go podtrzymywać?

Sam Kościół katolicki mocno dba o jego transmisję. Najpierw robił to, celebrując odchodzenie papieża. To nie była normalna, biologiczna śmierć jednego z nas, to było odchodzenie do domu Pana tego właśnie mitu. Jednak od razu muszę dodać, że być może decydującą rolę w narodzinach mitu Jana Pawła II odegrały media. Znakomicie uchwyciła ten moment badaczka mediów właśnie, profesor Magdalena Hodalska z Uniwersytetu Jagiellońskiego, w swojej książce „Śmierć Papieża. Narodziny mitu” opublikowanej w 2010 roku.

Potem niezwykle szybko doczekaliśmy się beatyfikacji, a już trzy lata później kanonizacji. To jest jedna z kwestii, która polaryzuje pamięć po Janie Pawle II. W procesie kanonizacji bardzo ważną rolę odgrywa instytucja adwokata diabła, który powinien przedstawić wszelkie możliwe zastrzeżenia wobec osoby beatyfikowanej. Z reportaży Marcina Gutowskiego wiemy, że adwokat diabła zajmował się w procesie kanonizacji papieża kwestiami kosmetycznymi. Wypełniał zlecone mu przez komisję, a przede wszystkim przez kardynała Stanisława Dziwisza, zadanie przyklepania tego procesu. Wszelkie głosy krytyczne były wyciszane, czasem brutalnie. Przedstawicieli stanowisk krytycznych, w tym i mnie, stygmatyzowano jako zdrajców, zaprzańców. Ja w Polsce reprezentowałem katolicyzm, który miał problem z autorytarną władzą Jana Pawła II. Nie byłem odosobniony, jedną z pierwszych krytycznych książek napisał już w 2007 roku Tadeusz Bartoś – nosiła tytuł „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”.

Jednak teraz podejście krytyczne jest dużo powszechniejsze niż kiedyś. Pojawiają się przykłady na to, że Jana Paweł II wiedział o pedofilii w Kościele, opisuje je chociażby wspomniany Marcin Gutowski w książce „Bielmo”. Widać zmianę postaw wobec tego papieża. 

Tak, nawet ludzie blisko związani z Janem Pawłem II, jak profesor Karol Tarnowski czy profesor Anna Karoń-Ostrowska, wystąpili w filmowych reportażach Gutowskiego, a potem autoryzowali swoje wypowiedzi do jego książki. Recenzje „Bielma” pojawiają się w czasopismach katolickich jak „Więź”, gdzie osoby przez lata związane z Karolem Wojtyłą i potem Janem Pawłem II może niechętnie, ale przyznają, że to nie było tylko tak, że car dobry, a bojarzy źli. Używają oczywiście okrągłych fraz, mówiąc, że Jan Paweł II był człowiekiem modlitwy, nie interesował się, nie wiedział, bo był tak skoncentrowany na swoich wielkich projektach ewangelizacyjnych. Jednak to przełom.

To nie są refleksje „zwariowanych antyklerykałów” i „oszalałych ateistów”, tylko ludzi, którym zależy na dobru Kościoła. Wielkim nawróconym w tej sprawie jest i współautor książki, którą wydajecie – Tomasz Terlikowski. Pod wpływem prac w komisji poświęconej odsłanianiu nadużyć w zakonie dominikanów, zmienił stosunek do swojego Kościoła. Zgadzam się więc z panią, że mamy do czynienia z pewnym postępem. Opornym, bolesnym, ale jednak.

Kiedy porównamy efekty działań komisji do spraw pedofilii u nas i we Francji, to ten postęp nie cieszy. Tam w centrum uwagi były ofiary, a nie refleksja nad Kościołem czy ewangelizacyjne dzieło Jana Pawła II. I tam ujawniono setki tysięcy ofiar.

Byłem pod dużym wrażeniem pracy tej komisji i sposobu, w jaki francuski episkopat podszedł do sprawy, pozostawiając pełną autonomię jej przewodniczącemu. 

Ta komisja przede wszystkim miała pomóc ofiarom uzyskać sprawiedliwość zgodnie z doznanymi krzywdami. Jej przewodniczący, Jean-Marc Sauvé, to człowiek o ogromnym autorytecie zarówno moralnym, jak i prawnym. Pełnił prestiżowe funkcje w administracji państwowej, był doradcą prezydenta, ministra sprawiedliwości. Jest też katolikiem, a więc człowiekiem z wewnątrz Kościoła, ale absolutnie niepozostającym na usługach tej instytucji, tylko na usługach prawa. Dobierając współpracowników, nie powoływał się na kryteria wiary czy niewiary, a tylko fachowości. Chciał mieć specjalistów z różnych dziedzin, które uznał za użyteczne. Są to więc prawnicy, kanoniści, prawnicy karniści, specjaliści z zakresu praw dziecka, psychiatrzy, psychoterapeuci, lekarze, pedagodzy, pracownicy socjalni, socjologowie, historycy i teologowie. 

Biskupi nigdy się nie wtrącali w pracę tej komisji. Jej członkowie od samego początku w centrum swych działań postawili ofiary. Jeździli po całej Francji, żeby ich wysłuchać, stworzyli telefony zaufania. Zapewniali ofiarom komfort i poczucie bezpieczeństwa, aby mogły opowiedzieć o traumie, o której bardzo trudno mówić, dodatkowo dlatego, że dotyczy intymnej sfery seksualności. Ta komisja pracowała od rana do nocy przez kilka lat i wyniki, jakie przedstawiła, są porażające. 

Raport mówi o ponad 300 tysiącach ofiar na przestrzeni siedemdziesięciu lat. Wstrząsnął Kościołem i to nie tylko francuskim. Przede wszystkim poraża oczywiście liczba ofiar i sprawców. Jednak jednocześnie zdumiewa solidność w podejściu do sprawy. 

To nie jest część kościelnej polityki oczyszczenia, czy jakkolwiek ją nazwiemy. To obywatelski projekt oczyszczania pamięci społecznej z tego wrzodu, jakim była niezałatwiona sprawa pedofilii. To powinno być wzorem, również dla Polski.

Dlaczego w Polsce wygląda to inaczej?

Wiąże się to z przeświadczeniem, że krytyczne wypowiedzi o Kościele są równoznaczne z walką z nim.

To jest to dziedzictwo komunistyczne. Jan Paweł II był czuły na głosy krytyki wobec największych przestępców jak McCarrick czy Marcial Maciel Degollado, bo uznawał, że to plotki szerzone przez ludzi, którzy źle życzą Kościołowi. Nie dopuszczał do siebie, że duchowni, którzy tak wspaniale pracują dla Kościoła i zdobywają miliony dolarów na dobre cele, mogą robić coś złego. A nagłaśnianie krzywd może osłabić pozycję Kościoła wobec komunizmu. 

Ten rodzaj mentalności oblężonej twierdzy, którą papież wyniósł z PRL-u, jest wszechobecny wśród polskiego episkopatu. Niestety, zdecydowana większość polityków bliskich Kościołowi uważa tak samo. Od siedmiu lat, od kiedy Zjednoczona Prawica jest u władzy, mamy do czynienia ze wzmożoną ochroną Kościoła przed krytyką. Ładnie nazywa się to „ochroną uczuć religijnych”. Jeśli z dochodzenia do prawdy robi się kwestię uczuć religijnych, to nie ma o czym rozmawiać. 

Tak więc klimat polityczny, religijny i społeczny nie sprzyja transparencji i szczerości w rozmawianiu o pedofilii, bo od razu uruchamiają się reakcje, że ktoś jest złym katolikiem lub że nie ma prawa być częścią tej wspaniałej społeczności Polaków-katolików. 

Czym więc różni się praca polskiej komisji do spraw pedofilii od francuskiej? 

Już samą osobą szefa – Błażeja Kmieciaka. To człowiek zupełnie z innej bajki niż Sauvé. Nie można mu na pewno zarzucić braku wierności doktrynalnej, bo wyszedł z instytucji fundamentalistycznej, jaką jest Ordo Iuris. Nie wiem, czy zmienił poglądy, zdaje się, że teraz dystansuje się od niej, ale faktem jest, że reprezentuje on charakterystyczny typ katolicyzmu, który nazywam fundamentalizmem. 

Różniły się kryteria doboru członków komisji, od tych, jakimi kierował się Sauvé. Tu były one bardziej polityczne niż eksperckie. Grzech pierworodny rekrutacji członków i samego przewodniczącego sprawia, że wiarygodność komisji jest mniejsza. 

Kolejna rzecz. Kiedy Sauvé ogłaszał wyniki ustaleń komisji, w ogóle nie wspominał o jakiejś współpracy z episkopatem czy przeszkodach ze strony tegoż. A główne trudności, jakie przeżywa polska komisja powołana przez polski Sejm, generują biskupi, którzy nie chcą przekazywać dokumentacji związanej z drapieżcami seksualnymi, zasłaniając się prawem kanonicznym, tajemnicą, Watykanem, konkordatem. 

I to trwa do dziś. 

Sejm uchwalił właśnie poprawki do ustawy o komisji do spraw pedofilii, które zobowiązują wszelkie instytucje do tego, by na jej żądanie w ciągu 30 dni przekazywały informacje i dokumenty. Jednak w ustawie nie ma żadnych sankcji za niewypełnienie tego obowiązku. A z raportów komisji wynika, że jej największym problemem jest brak współpracy ze strony Kościoła, odmawia dostępu do akt i informacji. 

Jednocześnie słyszymy w Sejmie, że komisja otrzymuje od Episkopatu pseudoekspertyzy prawne, które mówią, że niezależnie od tego, co zostanie ustalone, konkordat jest ponad ustawą. To rodzaj maczugi, która ucisza wszystkie próby usprawnienia tej kulawej komisji. To wszystko tłumaczy jej paraliż.

Polska specyfika badania pedofilii w Kościele jest więc związana nie tylko z samą komisją, bo ona może mieć dobrą wolę i nie należy jej tego odbierać, ale z innymi przeszkodami. Mamy tu do czynienia z państwem w państwie, Kościół katolicki szarogęsi się w demokratycznej Polsce po 1989 roku, jakby Polska należała do niego, a nie jakby duchowni byli członkami tej społeczności.

Czy jednak prace i raporty komisji w innych krajach zapobiegają dalszym przestępstwom? Dwadzieścia lat temu gazeta „Boston Globe” ujawniła mechanizmy krycia pedofilii w Kościele amerykańskim. Winni zostali wskazani, powstał raport, ale szesnaście lat później w Atlancie wyszedł na jaw kolejny taki mechanizm. To samo działo się w innych państwach. Ujawnienie procederu nie zapobiega następnym. Może to nie jest więc tylko kwestia specjalnego statusu Kościoła w Polsce, ale w ogóle kwestii współpracy Kościoła katolickiego z państwami?

Jest pewna różnica między Stanami Zjednoczonymi, Australią, Irlandią, Niemcami, gdzie te raporty były publikowane, komentowane i poszły za nimi konkretne działania. 

Nie chodzi tylko o administracyjne i prawne przepychanki, ale o konsekwencje. To znaczy o to żeby sprawcy byli karani i żeby instytucja, którą reprezentowali, kiedy dochodziło do przestępstw, wypłacała odszkodowania. W Stanach Zjednoczonych te odszkodowania idą w miliony dolarów. Niektóre diecezje i zakony ogłosiły już nawet bankructwo, więc to nie jest tak, że skończyło się na cyklu reportaży dziennikarzy śledczych dziennika „Boston Globe”. Za tym poszły wyroki. Kilkudziesięciu przestępców trafiło do więzienia, niektórzy dostali dożywocie, no i jeszcze trzeba wspomnieć te milionowe odszkodowania. 

To, że kardynał Bernard Law, który krył pedofilię w Bostonie, znalazł bezpieczne schronienie w Watykanie na ciepłej posadce ofiarowanej mu przez Jana Pawła II w bazylice Santa Maria Maggiore, było właśnie efektem ucieczki przed odpowiedzialnością w państwie prawa. 

Dziś niektórzy zastanawiają się tam, czy można pozwać Watykan, bo biskupi i księża działali z mandatu watykańskiego. W Polsce Watykan jest świętą krową. 

W Irlandii jest inaczej niż w USA. Tam katolicyzm zlewa się z tożsamością narodową równie silnie, jak w Polsce. Dlatego konsekwencja w dążeniu do tego, żeby skazywać duchownych, egzekwować odszkodowania, jest mniejsza. Ale już w Australii jest podobnie jak w Stanach Zjednoczonych. 

To porównawcze spojrzenie jest przydatne, bo pokazuje, jak wiele czynników odgrywa rolę w skuteczności walki z pedofilią w Kościele. W Polsce jest jeszcze jeden ważny czynnik. Od czasu, kiedy biskup Michalik powiedział w kontekście sprawy proboszcza z Tylawy, że dzieci lgną do biednego księdza, a on się nie może od nich opędzić, w świadomości społecznej zaistniało, że oprawca nie musi być winny, tylko jest ofiarą niemalże uwiedzenia przez dzieci. 

Tym czynnikiem jest też wyjątkowa pozycja społeczna duchownych, zakorzeniona w mentalności wielu Polaków i Polek. Stąd ostracyzm wobec ofiar, niechęć do wspierania rodzin, które często pozostają same ze swoim wstydem. 

Mamy więc cały szereg okoliczności, które sprawiają, że polskie piekło dla ofiar księży pedofilów jest tak przejmujące. Ofiary są na ostatnim miejscu, bo głównie chodzi o to, czy Kościół nie straci autorytetu i czy wtedy politycy, których popiera, nie stracą władzy. To są bardzo ważne tematy i mam nadzieję, że one będą nadal podejmowane. 

Skoro jednak wciąż w różnych krajach powtarzają się te same mechanizmy pedofilii i jej krycia, to może coś nie działa w warunkach, na jakich państwa współpracują z Kościołem? Może nie powinno być tak, że wystarczy być księdzem, aby móc pracować z dziećmi, zabierać je na wyjazdy, organizować zajęcia? Może księża powinni dokumentować swoje kwalifikacje? 

Myślę, że to, co możemy zrobić jako dziennikarze, jako naukowcy, to podpowiedzieć rozwiązania alternatywne. Dzisiaj obowiązującą receptą jest nie dać się złapać. Każdy wynik śledztwa dziennikarskiego w jakiejś sprawie jest postrzegany nie jako sukces, tylko jako klęska danej instytucji, w której zidentyfikowano zło. A to powinno być to postrzegane jako wielkie osiągnięcie, które pomaga się oczyścić.

Ale w każdej innej instytucji niż Kościół, prokuratura ma swobodę działania. Dlatego może należy postawić Kościołowi świeckie warunki współpracy z dziećmi? To nie jest nieuzasadnione oczekiwanie. Poza członkami rodziny to duchowni najczęściej dopuszczają się pedofilii.

Papież Franciszek mówił w odniesieniu do orientacji homoseksualnej: „kimże ja jestem, żeby sądzić?”. A niektórzy biskupi mówią: „ja jestem od tego, żeby sądzić”. To jest ta różnica – papież używa słowa funkcjonującego w filozofii, które w ostatnich wykładach przed śmiercią analizował też Michel Foucault – parezja. Chodzi o to, żeby mówić prawdę z odwagą, zawsze, w porę i nie w porę. I to mówi Franciszek od początku pontyfikatu: „mówcie z parezją, odważnie, jestem ciekaw, biskupi, kardynałowie, mówcie, co wam się nie podoba w moich rządach!”. I od kilku lat ta zachęta do mówienia prawdy została skierowana do wszystkich członków wspólnoty.

Odpowiadam na pani pytanie w taki sposób, że to od nas zależy, jaka będzie zmiana. Katolicy nadal stanowią większość polskiego społeczeństwa, więc można odwołać się do ich chrześcijańskiego etosu. Chrystus mówił, że jeżeli jednego z tych maluczkich skrzywdzisz, to lepiej by już było jakbyś sobie kamień młyński u szyi uwiązał i utopił się. Krzywdzenie dzieci to więc jedno z największych przestępstw, większe niż wykroczenia w sferze seksualności. Jednak słuchając kazań polskich księży, ma się wrażenie, że nie myślą o niczym innym, tylko o seksie.

Jeśli uda się przeorientować wrażliwość moralną kleru, to będzie już dużo. Jeśli dostrzegą dramat osoby skrzywdzonej, która ma dziś 60 lat i nie pozbierała się przez całe życie po traumatycznych doświadczeniach z dzieciństwa i potrzebuje finansowego wsparcia, to będzie zmiana. Nie chodzi przecież o to, że chcemy oskubać Kościół z finansów, tylko żeby ruszyły się w nim sumienia. Żeby jego urzędnicy zobaczyli, że skrzywdzili tysiące ludzi w tym społeczeństwie. Jeżeli chcą być wiarygodni, muszą coś zrobić. 

Niedawno w „National Catholic Reporter”, portalu amerykańskich liberalnych katolików, który czytam regularnie, ukazał się esej dwóch ważnych teologów katolickich – Massimo Faggioliego, który jest teologiem, historykiem, ekspertem od Soboru II i Hansa Zollnera, jezuity, który pracuje w Watykanie na Uniwersytecie Gregoriańskim i jest delegatem papieża w komisji do spraw ochrony nieletnich. Piszą, że jeśli chcemy pozostać wiarygodni w Kościele katolickim, w centrum debaty muszą znaleźć się sprawy skrzywdzonych ofiar pedofilii kleru. To nie będzie szkalowanie Kościoła, nie będzie to też zwracanie uwagi na sprawę marginalną, tylko na centralną. Dalej piszą, że katolicyzm przeżywa największy kryzys od dwóch wielkich schizm i reform, czyli od rozdziału wschodu i zachodu w 1054 roku i wystąpienia Marcina Lutra w 1517. Dzisiaj jest jeszcze gorzej, jeszcze bardziej dramatycznie. My, katolicy – używam pierwszej osoby, choć nie chodzę do kościoła, więc mój katolicyzm jest kulturowy, a nie instytucjonalny – nie powinniśmy więc robić reformy, tylko wrócić do korzeni, do Jezusa Chrystusa. 

Gdy mówię, że jestem optymistą, to znaczy, że wierzę, iż takich głosów będzie coraz więcej, że katolicyzm stanie się zaczynem odnowy z wnętrza samego siebie i w tym sensie będzie lepiej.

Buntuję się przeciwko takiemu stawianiu sprawy, bo rozmawiamy z perspektywy Kościoła, a nie państwa i ofiar. Jest mi obojętna odnowa katolicyzmu. Zależy mi na tym, by skutecznie zapobiegać krzywdzeniu dzieci i pomóc ofiarom bez względu na to, czy ona się dokona, czy nie.

Może nie wyraziłem się jasno – mówiąc o katolikach, mówię o większości tego społeczeństwa. Jako że uczę głównie filozofii, to odwołam się do wspaniałego eseju Immanuela Kanta, który 240 lat temu, w 1784 roku, zadał pytanie „co to jest oświecenie?”. I udzielił odpowiedzi – stać się oświeconym, to wyjść z zawinionej niedojrzałości, z akcentem na zawinioną.

Mam wrażenie, że polscy katolicy tkwią w zawinionej niedojrzałości. Dopóki będziemy oglądać się na to, co powie biskup czy papież, nie doznamy oświecenia. Jedyną możliwością wyjścia z impasu będzie impuls chrześcijański, to znaczy wzięcie swojego losu we własne ręce.

Jako były katolik nie życzę sobie, żeby rzeczywistość wokół mnie meblował mi proboszcz czy biskup, bo to nie jest ich sprawa. Oni powinni pomagać ludziom w sytuacjach trudnych, a taką sytuacją jest to, że tysiące ofiar pedofilii nie widzą znikąd ratunku.

Na koniec powiem coś, co może panią usatysfakcjonuje. Mianowicie słynny list apostolski papieża Franciszka „Vos estis lux mundi” z maja 2019 roku dotyczący postępowania w sprawach pedofilii to jest suchy prawniczy dokument, ale myślę, że ostatnie zdanie, artykuł 19 tego dokumentu, wart jest przypominania biskupom, nuncjuszom czy kongregacjom watykańskim, które zasłaniają się konkordatem, prawem kanonicznym i tak dalej. Pozwolę sobie zacytować dosłownie: „niniejsze przepisy stosuje się bez uszczerbku dla praw i obowiązków ustanowionych gdziekolwiek w ustawodawstwie państwowym, w szczególności w zakresie ewentualnych obowiązków zawiadamiania właściwych władz cywilnych”. 

Myślę, że pan przewodniczący Błażej Kmieciak powinien nosić ten list razem z obrazkiem, jakikolwiek nosi – Matki Boskiej, świętego Jana Pawła II czy świętej Faustyny Kowalskiej. I przedstawiać się tak: „Ja jestem urzędnikiem państwowym, prawo w Polsce jest takie, że przestępca-pedofil musi być ukarany, wy macie dokumentację na ten temat, więc waszym obowiązkiem jest wydanie mi jej”. Więc w tym sensie zgoda, państwo ma wiele do zrobienia.