Toczę dwie prywatne wojny. Pierwszym moim wrogiem są ludzie z dmuchawami do liści. Jeśli jest jakieś świadectwo niskiego poziomu zdrowego rozsądku ludzkości, to są właśnie dmuchawy do liści, a jeśli zaczyna się tego wynalazku używać powszechnie, to znaczy, że ludzkość nie zasługuje na przetrwanie.
Absurdalność tej czynności bije po uszach i oczach: dmuchawy rozpraszają liście, czas ich zebrania za pomocą zwykłej miotły jest wielokrotnie krótszy od mechanicznego zmiennika. Do tego dochodzi nieznośny hałas i spaliny w przypadku napędu paliwowego. Ale zasadnicza rzecz jest gdzie indziej.
Od 1 stycznia 2021 roku obowiązuje uchwała Sejmiku Województwa Mazowieckiego zakazująca kategorycznie używania dmuchaw zarówno spalinowych, jak i elektrycznych, zarówno na terenach prywatnych, jak i publicznych, pod karą grzywny w wysokości pięciu tysięcy złotych. Ale informacja o mądrości legislatorów Sejmiku Mazowieckiego nie dotarła do licznej rzeszy woźnych szkolnych, firm zajmujących się zielenią, stróżów posesji i zwykłych obywateli. Nie dotarła, bo nikt tego zapisu nie egzekwuje i nie nagłaśnia.
Odwrócony język korzyści
Próby zainteresowania tym straży miejskiej czy policji spełzły na niczym. Więc robię to samotnie. Strategię, jaką obrałem, można porównać do „języka korzyści”, lecz odwróconego. Wstaję świtem i idę do człowieka dręczącego innych dmuchawą. „Wie pan, ja to spokojny jestem, ale mój sąsiad to nerwowy jest i się odgraża, że pana poda do straży miejskiej i policji. Bo tego nie wolno używać, takie przepisy są. Pięć tysi to kosztuje, jak kogoś przyłapią. Jak ma pan tyle na rozkurz, to okej, mnie nic do tego, ale ostrzegam, bo sąsiad klnie co rano”. Zdumiewająco pomaga, mam tą metodą na rozkładzie trzy wyłączone dmuchawy. Za czwartą było ciekawiej.
Po sentencji „odwróconego języka korzyści” usłyszałem odpowiedź: „A co to, ja jakiś cieć jestem, żeby z miotłą gonić?”. Zrozumiałem, że osobnik mówi do mnie językiem godnościowym, który jest reakcją na brak prestiżu społecznego pracy, którą wykonuje. A dystrybucja prestiżu to rzecz święta i polemika z nią nie ma sensu. Symbolem tej aspiracji była dmuchawa, dająca satysfakcję awansu technologicznego przekładającą się na prestiż.
Więc przyniosłem konflikt na szczebel wyżej, czyli na poziom dyrekcji instytucji go zatrudniającej, już z innym komunikatem – okazując w telefonie stosowne przepisy. Argument prawny rozstrzygnął sprawę i odgórnie dmuchawę wyłączono. I pewnego ranka usłyszałem jednostajny, cichy szum – z okna zobaczyłem gromadę ludzi z miotłami, radośnie rozmawiających przy zmiataniu liści i wkładaniu ich do wielkich worów. Odżyły relacje międzyludzkie, rozmowy i śmiechy przy wspólnej pracy, która trwała niespełna godzinę, w porównaniu do czterogodzinnej zabawy godnościowej za pomocą dmuchawy. Czwarta na rozkładzie.
Mściciel z wyboru
Druga wojna jest innego rodzaju. Chodzi w niej o sprawiedliwość i karę, w tej wojnie nie jestem dręczonym mieszkańcem, ale mścicielem. W szkole naprzeciwko okaleczono paręnaście drzew rosnących na jej terenie i okalających boisko szkolne. Czterdziestoletnie kasztanowce, klony, sumak i pięknie rosnący platan zostały pozbawione gałęzi równo z parkanem, jakby ktoś przeciął drzewa wzdłuż. Zostały kikuty, absurdalne połówki drzew. Widok okropny, szkoda nie do naprawienia. To czyste barbarzyństwo, a w mieście mającym wyznaczać trendy ochrony zieleni i mającym chronić jej klimatyczne i społeczne funkcje – to wstyd i hańba.
Dokonało się to na terenie publicznym, w warszawskiej szkole im. Konopnickiej przy ul. Madalińskiego. Nie odpowiada za to samotny człowiek z piłą, ale system i władza. Zostałem więc samozwańczym mścicielem okaleczonych drzew i teraz właśnie poszukuję winnych na wszystkich szczeblach decyzyjnych. Ktoś z władzy publicznej musi ponieść konsekwencje, tu nie ma żartów, jest tylko zemsta.
Ale w tle moich prywatnych wojen, gdzieś na ekranach milionowych smartfonów, portali internetowych, wieczornych telewizyjnych wiadomości – toczy się inna wojna, polska wojna kulturowa. Powszechna, nie prywatna.
Niby nic nowego, ale tym razem przebiega ona według innego wzoru niż dotychczas.
Wroga można swobodnie obrażać
W 2015 roku Kaczyński uruchomił lewar emocjonalny swojej kampanii w postaci uchodźców („roznoszących patogeny”, a w bardziej prymitywnej propagandzie „gwałcących kobiety”). W 2019 kolejna faza, tym razem wrogiem publicznym stała się społeczność LGBT jako straszak na „normalnych Polaków”. Teraz Kaczyński systematycznie i planowo atakuje młode kobiety i osoby transpłciowe.
Pierwsza grupa ofiar to próba mobilizacji inceli – sfrustrowanych młodych mężczyzn, którzy nie dorastają do wymagań młodych kobiet: liberalnych i aspirujących do innego życia niż kuchnia, dzieci i kościół. Czyli większości młodego pokolenia kobiet w Polsce. Kaczyński wie, że to jest jego wróg i nie ma po co się umizgiwać do tego elektoratu, za to może go swobodnie obrażać.
Drugi temat wojny kulturowej to próba powiedzenia przez prezesa PiS-u, że wszystkie wartości Zachodu, prymat prawa, demokracja, wolności wyboru, da się sprowadzić do osób transpłciowych jako istoty tych wartości. Inaczej mówiąc: Zachód to nie praworządność, którą Kaczyński chce złamać wbrew Unii Europejskiej, ale „dziwolągi” trans – godne pogardy i wyśmiania. Stąd jego teksty na spotkaniach niezmiennie budzące rechot wśród zwożonego grona działaczy PiS-u. Dodajmy, jest to stała narracja rosyjskiej propagandy, przeciwstawiającej „zdrowe wartości Rosji” zgniłym wartościom Zachodu.
Odpowiedź na wojnę kulturową
Ale po drugiej stronie zaszła zmiana. Do tej pory Platforma Obywatelska, zarówno wcześniej, za swoich rządów, jak i przez ostatnie siedem lat, unikała wojen kulturowych, ograniczając się do potępień prawicowego populizmu, z troską bolejąc nad nieodpowiedzialnymi wypowiedziami Kaczyńskiego dzielącymi Polaków.
Ale coś się zmieniło, jesteśmy po Strajku Kobiet, po zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego, po śmierci Pani Izabeli z Pszczyny – nastroje buntu wobec polityki prawicowo-kościelnej stworzyły zupełnie inny klimat społeczny, nie ograniczony do lewicujących wyrazów oburzenia i innych marginesów kontestacji.
Donald Tusk odpowiedział na wojnę kulturową Kaczyńskiego zestawem polityk mobilizujących potencjalny elektorat wykraczający poza wyborców samej PO. „Ajatollahowie”, „talibowie znad Wisły” to tylko retoryczne epitety, wcześniej jednak poszły twarde deklaracje: aborcja dozwolona do 12. tygodnia ciąży i zerwanie z fikcyjnym „kompromisem aborcyjnym” (obecnie 70 procentowe poparcie versus 24 procent sprzeciwu, IPSOS, 7–9 listopada 2022), in vitro płacone przez państwo, związki partnerskie jako oczywistość cywilizowanych narodów, walka z próbami zaostrzenia procedur cesarskich cięć.
Także odcięcie Kościoła od pieniędzy publicznych. Ofensywa sprzeciwu wobec państwa PiS-owskich ajatollahów (w tym tych prawdziwych, w biskupich mitrach) trwa. Po raz pierwszy politycy liberalni nie poprzestali na rutynowych potępieniach, lecz przeszli do ofensywy. Rozgrywa się ona także na innych płaszczyznach: klimatu, ochrony środowiska, energetyki, usług publicznych, wsparcia osób z niepełnosprawnościami.
Postulat podwyżki dla nauczycieli, powtarzany przez Tuska prawie trzy miesiące, przy zerowym zainteresowaniu mediów, znalazł finał w wypowiedzi Kaczyńskiego w ostatni weekend, że te podwyżki byłyby przedwczesne, a nauczyciele za mało pracują.
Walczący liberalizm odpowiedzią na prawicowy populizm
Jedno jest pewne: tak jak dosłownie cała Polska usłyszała, że za dramatyczny stan demografii odpowiadają „kobiety dające w szyję”, tak każdy nauczyciel już wie, co go czeka w wyniku zwycięstwa PiS-u. Ta pula pozyskiwanych poszczególnych grup społecznych się powiększa, na rzecz opozycji, a nie PiS-u. Wbrew sporej części pozapolitycznych ekspertów, twierdzących, że z PiS-em można wygrać tylko zimnym technokratyzmem, apelując do ludzkiej racjonalności, recepta na pokonanie populizmu jest jedna i od dawna ta sama: dostosowanie się do realiów przekazu współczesnego świata i operowanie skrótem i emocjami. To inna nazwa wojny kulturowej, w gruncie rzeczy chodzi o to samo.
Liberalizm walczący jest odpowiedzią na autorytarny prawicowy populizm. Jeśli nie chcemy kolejnych czterech lat politycznych i kościelnych ajatollahów i pogłębiającej się zapaści gospodarczej Polski, nie ma innego sposobu, jak wyjście na plac i walka o swoje. Swoje, czyli powszechne, bo nadal widać w badaniach, że dwie trzecie głosujących Polaków nie chce już PiS-u.
Suweren jest w większości przeciw Kaczyńskiemu, a to, co zostało, by zachować władzę, to utwardzanie swoich w nadziei, że to wystarczy przy systemie D’Honta, premiującym zwycięskie ugrupowanie. Ale ten sam system może go pogrzebać – wystarczy półprocentowe zwycięstwo jednej partii opozycyjnej lub jednej koalicji (z możliwych paru), by to, co Kaczyński uważa za przewagę, zmieniło się w swoje przeciwieństwo. W tym zwycięstwie opozycyjnym nie chodzi o „ciepłą wodę w kranie”, ale o twarde wartości zachodniego świata, do którego Polska należy w swojej większości i chce należeć nadal.
I gdzieś ponad anarchicznymi „ustawieniami fabrycznymi” Polaków (jak przy dmuchawach do liści) i tęsknotą do władzy niewchodzącej ludziom w życie głupotą połączoną z bezwzględnością (okaleczanie drzew) rozgrywa się ta wojna kulturowa. Wojna na serio i o wszystko, bez udawania, że jej nie ma. Bo Wolność, która nie walczy o samą siebie, ląduje w jakiejś altance na śmieci. Nie dlatego, że nie ma racji albo poparcia, tylko dlatego, że stchórzyła.