Tomasz Terlikowski: Czym jest dla ciebie Kościół katolicki? 

Karolina Wigura: Pytasz mnie o doświadczenie osobiste czy o analizę socjologiczną?

TT: Najpierw to pierwsze, a potem drugie. 

KW: Kościół jest ważną częścią mojej socjalizacji i jeszcze ważniejszym rozczarowaniem. 

TT: Dlaczego tak jest?

KW: Do końca szkoły podstawowej byłam wychowywana w katolicyzmie. Częściowo ze względów rodzinnych. Moi rodzice są niewierzący, ale moja babcia, która odgrywała istotną rolę w moim wychowaniu, gdy byłam dzieckiem, regularnie chodziła do kościoła. Była wierząca, więc zabierała mnie ze sobą, uczyła mnie modlitw i dużo o tym rozmawiałyśmy. 

Jako czternastolatka – dobrze to pamiętam – zdałam sobie sprawę, że nie wierzę w Boga. Byłam jednak ochrzczona, bo moja mama chciała, żebym chodziła na religię i rekolekcje, a także, żebym poszła do pierwszej komunii. Obawiała się, że z moimi poglądami będę dyskryminowana.

TT: A byłaś?

KW: Wielokrotnie tak, ale o tym za chwilę. Natomiast ze względu na tę wczesną socjalizację, na to, że jako dziecko byłam w kościele często, katolicyzm uważam za coś swojego. Może to dlatego, mimo że w swoim życiu odżeglowałam bardzo daleko od Kościoła, nie mam potrzeby dokonania oficjalnego aktu apostazji. Kiedy wchodzę do kościoła, rozpoznaję wszystkie znajdujące się w nim symbole, każdy obraz, każde słowo liturgii, każdy zapach. 

TT: A twoje dzieci?

KW: Zgodnie z naszymi przekonaniami nasze dzieci nie są ochrzczone. Tak jak mówiłam, osobiście spotkałam się wielokrotnie z dyskryminacją. Siostra zakonna prowadząca lekcje religii w ostatnich klasach podstawówki, gdy zgłaszałam swoje wątpliwości, przy wszystkich uczniach mówiła o tym, że wynikają z nieumiejętności logicznego myślenia i braku łaski wiary. Katoliccy znajomi bez ogródek wyrażali się z pogardą na temat moich poglądów. Panowało jakieś przyzwolenie na robienie tego publicznie, bez próby zrozumienia drugiego człowieka. To tylko kilka z wielu przykładów. Stąd, gdy słyszę dziś, że to ludzie wierzący są w Polsce dyskryminowani, jest to dla mnie szokujące, bo przeczy mojemu doświadczeniu. 

Ale Polska – i tutaj przechodzę już do diagnozy socjologicznej – bardzo zmieniła się od czasów mojej wczesnej młodości. Kościół katolicki stopniowo traci swoją centralną rolę dla życia ludzi i dla polskiej tożsamości. Szczególnie gdy mieszka się w dużym mieście, światopogląd ateistyczny, zsekularyzowany sposób życia, to dziś sprawy po prostu normalne. Nasze dzieci nie potrzebują socjalizacji katolickiej, tylko wiedzy na temat katolicyzmu i chrześcijaństwa jako części naszej kultury. I to od nas otrzymują. 

TT: Słucham z uwagą tego, co mówisz, jak ważną częścią twojej socjalizacji jest Kościół. Dlaczego w takim razie zdecydowałaś się wyruszyć w inną drogę? 

KW: To splot trzech czynników. Są to po pierwsze czynniki nierefleksyjne, czysto socjologiczne. Rodzice mają wielki wpływ na światopogląd swoich dzieci. Moi rodzice są niewierzący, a ja to, używając terminu socjologicznego, reprodukuję. Zmiana pozycji Kościoła w Polsce i polskiej kulturze pozwala mi to zrobić jeszcze bardziej konsekwentnie. 

TT: A drugi czynnik?

KW: Ty często odcinasz się od osób, które krytykują Kościół katolicki za różne skandale i ze względu na nie od niego odchodzą. Zrobiłeś tak ostatnio, gdy papież Franciszek powiedział, że NATO sprowokowało Władimira Putina do napadnięcia na Ukrainę „swoim szczekaniem”. Napisałeś wtedy, że nie zgadzasz się z tymi, którzy ze względu na tę wypowiedź wychodzą z Kościoła, bo jesteś w Kościele ze względu na to, że wierzysz w Jezusa, a nie dlatego, że ten czy inny papież ci się podoba. 

TT: A ty się z tym zgadzasz?

KW: Dla osób takich jak ja jakość kleru jest zasadniczą sprawą. Są rzeczy bulwersujące, które podważają bycie w Kościele. Są tak bulwersujące, że rozumiem osoby, które wierzą w Jezusa, ale w Kościele być nie chcą. Pamiętam księdza, który prowadził religię w mojej podstawówce, w czwartej lub piątej klasie. To był ksiądz, który lubił głaskać dziewczynki po udach i obejmować je w talii. Robił to publicznie, przy wszystkich. Nigdy nie robił tego mnie, a zawsze bardziej rozwiniętym cieleśnie dziewczynkom. Pamiętam jednak swoje myśli. Uważałam, że pewnie mnie nie lubi, a je tak. 

To był prawdziwy koszmar, bo dopiero jako dorosła osoba zrozumiałam, że ofiarami jego zachowania były moje koleżanki, ale ja także. I że molestowanie seksualne wytwarza patologiczne relacje nie tylko między molestującym a molestowanymi, lecz także między nimi a biernymi obserwatorami. To były inne czasy. Nikt z nami wtedy o tym nie rozmawiał. Nie potrafiliśmy tego nazwać. Sala do religii znajdowała się obok gabinetu dyrektorki szkoły, ale nie wiedzieliśmy, że powinniśmy natychmiast pójść do niej na skargę. Po swojemu, po dziecięcemu, mściliśmy się na nim. Przezywaliśmy go „Batmanem”, zakłócaliśmy mu lekcje. Ale nie muszę ci tłumaczyć, że to nie była równa gra. Chodziłam jeszcze wtedy do kościoła i pamiętam, jak się bałam, że trafię na niego przy spowiedzi. 

Nie mówię, że moje spotkania z klerem były wyłącznie takie. W liceum czasem chodziłam jeszcze na religię, głównie, żeby pospierać się z księdzem – buntowałam się wtedy, potrzebowałam punktów odniesienia. Ten z kolei był inteligentny, szanował mnie, nie bał się brać udziału w tych dyskusjach. Ale to był chwalebny wyjątek na tle słabego poziomu wszystkich innych, ich obojętności, niegrzeczności i patologii takiej, jak w przypadku tego księdza molestatora. No i jest jeszcze trzeci czynnik, który jest decydujący. 

TT: Zanim do niego przejdziesz, pozwól, że odniosę się choć krótko do tego, o czym mówiłaś. To nie jest tak, że nie rozumiem osób, które odchodzą z Kościoła, bo dotyka je jakość duchownych albo braki instytucji. Mnie też one dotykają. Im dłużej zajmuję się zagadnieniem nadużyć, tym bardziej mam świadomość, że wiele z nich wynika nie tylko z – ujmijmy to po świecku – „słabości kadr”, czy – bardziej religijnie – z grzechu jednostek, ale z problemów instytucjonalnych, z modelu religii oraz instytucji, w jakim żyjemy, z czegoś, co można określić instytucjonalną pychą, sakralizacją władzy i kompletnym brakiem kontroli. To jest także prawda o tej instytucji. 

Jednak zarazem nie wierzę w trwanie historycznej wiary i religijności bez jakiejś formy instytucjonalnej. Ona może być lżejsza lub cięższa, bardziej hierarchiczna albo mniej, ale zawsze konieczna jest jakaś instytucja. Dotyczy to nie tylko chrześcijaństwa, ale w istocie każdej religijności. W chrześcijaństwie jest zaś ona jeszcze istotniejsza, bo chrześcijaństwo zaczyna się od wspólnoty wiary w Chrystusa i wydarzenia, którego owa wspólnota doświadcza, czyli pustego grobu. Od tamtego momentu ta wspólnota owo doświadczenie przekazuje, uobecnia, analizuje. Bez owej wspólnoty nie ma więc przekazu wiary. I to dlatego jestem w Kościele. Ale wróćmy do tego, co mówiłaś o czynnikach twojego odejścia od wiary. Jaki jest ten trzeci czynnik?

KW: Filozoficzny. Bez niego dwa pierwsze czynniki nie byłyby trwałe. Wracałam do Kościoła choćby w chwilach zwątpienia, kłopotów osobistych, ze względu na stary nawyk. Próbowałam tak robić, nawet jeszcze mając dwadzieścia lat. To, że potem przestałam, było skutkiem domyślenia mojego światopoglądu do końca. Mam zasadniczą filozoficzną trudność, aby zaakceptować wiarę w Boga osobowego. Nie rozumiem wiary w Mesjasza, którym miał być ponoć Jezus. To wątpliwa historycznie opowieść, napisana przez ludzi żyjących sto, a nawet dwieście lat po śmierci tego, kto miał tego Mesjasza uosabiać. Zbyt wiele jest w tych przekazach sprzeczności, a już temat teodycei, czyli istnienia zła w świecie stworzonym przez dobrego Boga, jest absolutnie nie do zaakceptowania z punktu widzenia intelektualnego. Dalej, chrześcijaństwo udaje tylko religię monoteistyczną – Bóg istnieje przecież w trzech osobach, a w katolicyzmie mamy w dodatku całe zastępy świętych. Trudno wreszcie chrześcijańską opowieść pogodzić także ze stanem nowoczesnej nauki, a szczególnie z naszą wiedzą o kosmosie. Znacznie bliższy jest mi światopogląd, o którym opowiadałam ci w rozmowie o ateizmie, czyli spinozjańska wizja świata bez Boga osobowego, ale niewykluczająca duchowości. Natomiast bez tych dziwnych i dla mnie bardzo naiwnych wierzeń. 

TT: Z ciekawością słucham twojej historii. Moja jest inna. Moi rodzice byli praktykujący, choć szczerze mówiąc, nie wiem, czy bardzo wierzący. Nigdy razem się nie modliliśmy. Słyszę od wielu przyjaciół, że w dzieciństwie modlili się z rodzicami albo z dziadkami. U nas nie było takiego zwyczaju. Moją mamę widywałem modlącą się dopiero jako starszą osobę, po śmierci ojca. 

Mimo wszystko rodzice jednak praktykowali, byli co niedzielę w kościele, tata spowiadał się na śluby i chrzciny swoich wnucząt – więc rzadko, ale mama częściej. W dużej mierze to ja wciągałem rodziców w praktyki religijne. To był też bardzo po „kongresówkowemu” – od Królestwa Kongresowego, z którego pochodziła moja rodzina – dom antyklerykalny, nie radykalnie, ale nie było w nim przesadnej miłości do księży. 

Na swojej drodze spotkałem wielu naprawdę dobrych księży. Choć przyznam, że niekiedy okazywało się, iż niektórzy z nich mieli bardzo nieciekawą przeszłość, na przykład lustracyjną, przez lata donosili lub na przykład nadużywali swojej pozycji wobec kobiet. Jako młodego chłopaka to mnie nie gorszyło, ale kiedy wszystko sobie przemyślałem i poukładałem w głowie, zrozumiałem, że to było po prostu złe. 

Potem poszedłem na studia filozoficzne, na Akademię Teologii Katolickiej, obecnie Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, i tam naprawdę poznałem fajnych księży. Wciąż jednak przypominam sobie takie powiedzenie, że to prawdziwy dar, żeby skończyć uczelnię katolicką i zachować wiarę w Boga. 

KW: Tak się kiedyś żartowało, ale w istocie to nie żart. 

TT: Dokładnie. Ale gdybym miał powiedzieć, jak wyglądała moja droga, to jednak najważniejsza jest dla mnie także refleksja filozoficzna. Na studiach bardzo dużo zastanawiałem się, jak wygląda nasz świat. Czy jest jakiś sens tego wszystkiego. Bardzo długo zadawałem sobie pytanie, czy na pewno powinienem być katolikiem. Miałem duże ciągoty prawosławne, wschodnie, tłumaczyłem nawet teologię prawosławną. 

KW: Myślałam, że mógł ciągnąć cię protestantyzm. 

TT: To nie tak, że mnie nie ciągnął. Czytałem wiele o protestantach, natomiast przyznam, że od czasów licealnych fundamentalnym pytaniem było dla mnie to o predestynację, czyli jak pogodzić wolność człowieka z wszechwiedzą Boga. To mnie od dawna bardzo dręczyło. W wersji prawosławnej to pytanie jest obecne najłagodniej, tylko że prawosławie jest semipelagiańskie, to znaczy, że kładzie dużo większy nacisk na wybory człowieka i na łaskę, natomiast klasyczny protestantyzm, szczególnie w wydaniu kalwińskim, był dla mnie przerażający w tym właśnie aspekcie, że wszystko jest z góry zadecydowane, gdy chodzi o nasze zbawienie. 

KW: Tutaj właśnie zaczynają się moje filozoficzne zdziwienia. Mówiłam wcześniej o Spinozie. Podkreślam to, bo jestem przeciwniczką głębokiego materializmu, który zakłada, że nie istnieje żadna duchowość. U Spinozy cały świat przesycony jest duchowością, siłami, zasadami Natury – to właśnie życie i oddziałujące na nas wszystkich siły. Natomiast nie jestem w stanie ułożyć sobie w głowie tego, co ty mówisz o religii. 

Jesteś z jednej strony filozofem, a z drugiej katolikiem. Zastanawiam się, czy to nie buduje w tobie zasadniczego napięcia. Wiara w Jezusa i w Boga osobowego w ogóle – czy to nie jest zbytnie uproszczenie dla ciebie? Często, kiedy rozmawiamy, mam wrażenie, że myślisz filozoficznie, logicznie, do momentu, gdy pojawia się wiara. Wtedy przestawiasz myślenie na zupełnie inne – mistyczne, niepoparte dowodami. Utrudnia to rozmowę osobom takim jak ja, które poruszają się tylko po pierwszej płaszczyźnie, drugą uznając za intelektualnie niezadowalającą. 

TT: Wiara pozostaje racjonalna, inaczej przeradza się w fundamentalizm. Tyle że oczywiście jest to nieco odmienny model racjonalności niż ten, który proponują Spinoza czy jego następcy. Myślenie mistyczne jest podparte dowodami, a przynajmniej argumentami, choć one – co oczywiste – nie podlegają prostej empirycznej weryfikacji czy falsyfikacji, jedynym, co może je potwierdzać lub im zaprzeczać, jest ich własna spójność, a także – w wymiarze egzystencjalnym – to, czy mają one moc zmieniać człowieka. To oczywiście jest zawsze nieempiryczne i nieweryfikowalne, ale to wcale nie oznacza, że nieracjonalne. 

Ja sam nigdy nie odczuwałem napięcia, o którym mówisz. Dlatego, że moja pobożność, religijność, myślenie skupione były na Stwórcy. Teologicznie powiedzielibyśmy – Bogu Ojcu, Bogu Izraela. Moje wczesne studia to lektura Pseudo-Dionizego Areopagity, który mówi wprost: wszystko, co mówimy, jest tak samo prawdą i nieprawdą, bo Bóg jest całkowicie niepoznawalny, bo my jesteśmy skończeni, a On nieskończony. To mi zupełnie nie kolidowało z tym, że Bóg jest osobą. Nie taką osobą, jak ja, ale że mogę z Nim wejść w jakąś relację, że On przez historię narodu wybranego i moją historię jakoś do mnie przychodzi. Nigdy nie byłem religijny w takim sensie, żeby Bóg do mnie mówił, jak w objawieniach prywatnych. Raczej to było mówienie przez tekst, przez spotkanie, w wiecznym niedopowiedzeniu i wiecznej niepewności. Na studiach byłem bombardowany teologią tomistyczną, choć uciekałem przed nią w czytanie Paula Tillicha, a także żydowskich filozofów – Levinasa, Rosenzweiga. 

Natomiast to nie były główne pytania, które mnie interesowały. O wiele bardziej zajmowały mnie pytania antropologiczne: jeśli Bóg istnieje, to jaka jest relacja między Jego wszechwiedzą a moją wolnością? Kiedy byłem bardzo młody, pojechałem z przyjaciółmi do Kalwarii Zebrzydowskiej. Oprowadzał nas pewien młody kleryk. Pamiętam, że zadałem mu pytanie: Skoro Bóg jest wszechwiedzący, to wiedział, że Adam i Ewa upadną, stwarzając ich. W takim razie, za co zostali ukarani? Albo to jest wszystko zaplanowane, jak mówi Kalwin, albo jednak mamy wolną wolę. A ty rozumujesz inaczej.

KW: Całkowicie – podobnie jak moje lektury były zupełnie inne niż twoje. Wielkich teologów przerabialiśmy oczywiście na studiach w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak od samego początku nasiąkłam bardziej Arystotelesem niż świętym Tomaszem, a późniejsze zajmowanie się historią idei w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego sprawiło, że przede wszystkim czytałam Kartezjusza, Tomasza Hobbesa, Spinozę, Monteskiusza. 

Moje myślenie, tak jak twoje, zaczyna się od założeń dotyczących natury świata, ale są one inne. Nie ma powodu, aby uważać, że istnieje osobowy Bóg. Jego istnienie w jakiś sposób podpowiadają nam nasze zmysły, a także nasze mózgi, które – dowodzą współcześni neurobiolodzy – we wszystkim doszukują się sensu, spójnej opowieści, choć tej spójnej opowieści najczęściej w ogóle nie ma. Spójność jest złudzeniem, ale mózg wytwarza je, nazwijmy to, w celach ewolucyjnych. Czyli po to, abyśmy trwali jako organizmy. To dlatego w każdej rzeczy szukamy przyczyny, która byłaby związana z nami. Istnienie takich przyczyn jest jednak złudzeniem. Dlatego błędem jest twierdzenie, że istnieje Bóg, który jest podobny do nas, kocha świat i sprawuje nad nim władzę. Dobrze ujął to brytyjski fizyk, Stephen Hawking, pisząc w „Krótkiej historii czasu”, że człowiek stworzył Boga na swoje podobieństwo. 

Z takimi założeniami dotyczącymi świata mam zupełnie inną odpowiedź na temat wolności niż ty. Nasza wolność jest ograniczona, choć chcielibyśmy myśleć inaczej. Jeśli istnieje coś takiego, jak wola, to znów, jest to przede wszystkim opowieść, którą snuje ludzki mózg. To złudzenie kierowania swoim postępowaniem w stu procentach, któremu ulega każdy z nas. Zasadniczo nasza wolność sprowadza się do tego, że możemy myśleć, rozumieć świat, a także, że możemy pracować nad sobą – nad swoimi uczuciami, wiedzą, doświadczeniem i w konsekwencji do pewnego stopnia nad działaniem. To dość minimalistyczna wizja, ale ja preferuję minimalistyczne wizje jako bardziej realistyczne. Jak widzisz, z tymi założeniami filozoficznymi, trudno należeć do jakiegokolwiek Kościoła.

TT: A z moimi trudno do niego nie należeć. Jednym z najmocniejszych fundamentów moich przekonań jest doświadczenie ogromnej racjonalności świata, jego matematyczności. To dla mnie niezwykłe potwierdzenie słów z prologu Ewangelii świętego Jana: „Na początku było Słowo” (J 1,1). Słowo, czyli właśnie Sens, Język, Rozum, ostatecznie zaś Bóg. Świat jest racjonalny nie swoją racjonalnością, ale właśnie Sensem Bożym. Mam świadomość, że można to interpretować zupełnie inaczej, że można powiedzieć, że ów sens zawarty jest ostatecznie nie w świecie, a w naszym jego poznaniu, albo w ogóle spoglądać na świat bardziej z perspektywy walki i chaosu. Jednak ów sens wraca, a jego pragnienie jest zawarte gdzieś w głębi naszego myślenia. 

Ksiądz Michał Heller wyraża to tak: „człowiek – cały, wraz ze swoją świadomością – jest częścią kosmicznej struktury. Również świadomość stanowi produkt ewolucyjnego procesu. A więc i ludzkie zmagania ze swoim losem są sprawą kosmiczną, lub mniej metaforycznie – należą do wszechświata. A jeżeli tak, to bezsens ludzkiego istnienia byłby także bezsensem wszechświata. Poprzez człowieka bezsens wdzierałby się do wszechświata. Nie można wykluczyć, że tak właśnie jest, gdyż sens wszechświata, o którym pisałem w poprzednim paragrafie, i sens człowieka, który rozważam obecnie, to dwa różne sensy i nie można wykluczyć, że sens wszechświata może współistnieć z bezsensem człowieka. W takim współistnieniu nie widać logicznej sprzeczności. Ale jest, jak już wyżej wspomniałem, pewien dysonans. Harmonia wszechświata byłaby niewątpliwie większa, gdyby ludzkie istnienie – wtopione przecież we wszechświat jako w swoją nadstrukturę – miało sens. I znowu, nie można wykluczyć, że tak właśnie jest, tylko że my tego sensu nie dostrzegamy. Gdyby tak było, bezsens zostałby zastąpiony Tajemnicą”. I te słowa Hellera mogę uznać za swoje. To jest racjonalny fundament naszej wiary – i to, że neurobiolodzy odkrywają w naszych mózgach pragnienie spójności, wcale nie musi oznaczać, że to tylko działanie mózgu, ale również „ślad transcendencji”.

KW: To piękne słowa Hellera, w których inne miejsca niż dla ciebie wydają mi się prawdziwe. Im więcej wiemy o pozaziemskich światach, im więcej sond kosmicznych leci w odległe rejony naszego Układu Słonecznego, tym większe mam przekonanie o tym, że Wszechświat jest pozbawiony sensu w znaczeniu, o którym mówisz. Owszem, jest napisany językiem matematyki, czy też jak twierdzą laureaci jednej z Nagród Nobla w 2022 roku, językiem mechaniki kwantowej. Ale nie ma wymiaru moralnego, nie ma sensu w znaczeniu moralnego celu, który jest ściśle wpisany w myślenie religijne o świecie. Życie ludzkie, z tego punktu widzenia, także nie ma żadnego odgórnie narzuconego sensu, celu. Celem biologicznym jest oczywiście przekazanie DNA, ale trudno byłoby taki sens wytrzymać i nie popaść w nihilizm. Zatem możemy – my, sami – taki sens swojemu życiu nadać. Warto go nadać. Warto, aby podporządkować życie na przykład byciu pomocnym dla swojej wspólnoty, dla innych. Ale to jest sens nadawany przez nas.

TT: Jedno nas natomiast łączy: większe zainteresowanie aspektem intelektualnym niż emocjonalnym myślenia o świecie. Powiedziałaś, że z Kościoła wypchnął cię ostatecznie światopogląd. Ja z kolei, z moim światopoglądem, nigdy nie miałem poczucia, że muszę Kościół zostawić. Nigdy nie miałem momentu, w którym bym poczuł, że muszę wyjść. Nie miałem żadnych przeżyć egzystencjalnych. Raczej chodzi u mnie o takie, a nie inne postrzeganie świata, które łączy się z praktyką religijną. 

W polskim katolicyzmie jest oczywiście także pewien element lękowy, od którego nie jestem całkiem wolny. Ale to jest inna historia. Kościół jest dla mnie raczej narzędziem, elementem drogi, a nie czymś stojącym w centrum. Spotykałem różnych księży – świetnych, odważnych, mądrych, ale też buców, beznadziejnych klerykałów. Nie przeczę, że były u mnie momenty rozczarowania. Pierwszym była sprawa arcybiskupa Juliusza Paetza, któremu zostały postawione poważne oskarżenia o molestowanie seksualne. Później była sprawa biskupa Stanisława Wielgusa, który był tajnym współpracownikiem peerelowskiej bezpieki. Ale to wszystko nie było w stanie mnie zniechęcić. 

KW: Do pewnego stopnia zgadzam się, że skoro Kościół jest dla ciebie elementem drogi, jak mówisz, narzędziem – to ma sens, że w nim pozostajesz. Mam jednak zasadnicze wątpliwości co do Kościoła katolickiego jako wspólnoty. Co do tego, czy instytucja tak przeżarta skandalami może być jeszcze elementem drogi, narzędziem, jak je nazywasz. Czy ona tej drogi, o której mówisz, nie wypacza. Sam wspomniałeś, że to wspólnota w wielkiej mierze oparta na lęku. Wspomniałeś także o skandalach. 

TT: Jest sprawą dobrze znaną, że jestem zaangażowany w piętnowanie błędów w Kościele. To fakt, że my – polscy katolicy – jesteśmy dobrze wytrenowani w pewnej postawie. To zaczyna się od księży: nauczyli się, że wychylanie źle się kończy. Ta lekcja rozpoczęła się wraz z księdzem Isakowiczem-Zaleskim. Z tym, jak prymas Józef Glemp mówił o nim, że jest „nadUBowcem”, od UB, czyli komunistycznej służby bezpieczeństwa. Biskupi na spotkaniach z duchowieństwem wyzywają go, poniżają, a on ma nakaz milczenia. Był też ksiądz profesor Adam Świeżyński, który z dnia na dzień dowiedział się, że nie ma już gdzie mieszkać i gdzie wykładać. A ostatnio była sprawa księży Daniela Wachowiaka i Adama Pawłowskiego, którzy podpisali się pod listem, aby nie chować arcybiskupa Paetza w katedrze. Natychmiast nałożono na nich nakaz milczenia.