Położony na południu Ukrainy Chersoń był jedyną obwodową stolicą kraju, którą po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji udało się Rosjanom zdobyć. Ich odwrót to kolejna porażka „drugiej armii świata” – zaraz obok wycofania się spod Kijowa, zatopienia krążownika „Moskwa”, częściowego zawalenia mostu Krymskiego czy wrześniowego sukcesu Ukraińców na wschód od Charkowa. Teraz do tej listy należy dopisać wyzwolenie przez wojska ukraińskie Chersonia i ustanowienie tam frontu w oparciu o Dniepr.

Z perspektywy militarnej doszło do znacznego skrócenia linii walk. Przepływająca przez Chersoń rzeka stanowi naturalną barierę. Powoduje to „uwolnienie” walczących tam do tej pory jednostek z perspektywą ich dyslokacji na północ, gdzie front przebiega na lądzie. To rodzi dla Rosjan poważne zagrożenie rozerwania lądowego połączenia pomiędzy Krymem a pozostałą częścią okupowanych ziem w wypadku udanego uderzenia Ukraińców na południe. Z drugiej strony, odwrót z Chersonia pozwala rosyjskim wojskowym złapanie oddechu zimą, ułatwiając przerzucenie wojsk i dorzucenie świeżo zmobilizowanych rekrutów. Obecne ustabilizowanie linii działań militarnych może równie dobrze działać na korzyść Kremla, jeśli nie dojdzie do przełamania frontu.

Rosja nie na zawsze, a na pół roku

Wycofanie się z miasta potwierdza jednakże nieudolność Rosjan w realizacji celów „specjalnej operacji wojskowej”. Po fiasku unieszkodliwiania rzekomych „biolaboratoriów” NATO czy obalania „zbrodniczej junty” Zełenskiego, na półkę należy odłożyć także plan „wyzwolenia” Noworosji – czyli pasa jakoby rdzennie rosyjskich ziem biegnących od Donbasu poprzez Mikołajów i Odessę aż do granicy rumuńskiej. Bez obecności wojsk okupantów na prawym brzegu Dniepru niemożliwe jest przejęcie tych terenów. Uciśniony „rosyjski lud” musi zatem wstrzymać się z kwiatami.

Jest to dla Moskwy o tyle bolesne, że przecież obwód chersoński został na mocy wrześniowego pseudoreferendum włączony w skład Federacji Rosyjskiej. Putin firmował fikcyjną aneksję swoją twarzą. Już po obwieszczeniu sfałszowanych wyników głosowania dyktator przyjmował na Kremlu przedstawicieli kolaborantów z czterech regionów Ukrainy – obwodów zaporoskiego, donieckiego, ługańskiego i właśnie chersońskiego. Wszyscy, wespół z samym Putinem, ściskali swoje dłonie, skandując paranoiczne „Rassija!”.

Łże-głosowania przemyślane zostały jako PR-owy parawan zasłaniający przed społeczeństwem koszt związany z mobilizacją. Tymczasem, pseudoreferenda Rosjan mało obeszły – według danych Centrum Lewady, w październiku jedynie 6 procent respondentów wciąż pamiętało o przyłączeniu ukraińskich terytoriów do Rosji.

Paradoksalnie, rosyjskie audytorium było do odwrotu przygotowywane. Przejmując dowództwo nad całością wojsk rosyjskich w Ukrainie, generał Siergiej Surowikin mówił otwarcie, że „nie wyklucza podejmowania trudnych decyzji”. 10 listopada publicznie potwierdzono więc rozkaz odwrotu – wszystko w ramach unikania strat wśród rosyjskich żołnierzy oraz ludności cywilnej. Propagandowy obraz oddania miasta wykreowano w taki sposób, aby zaprezentować decyzję jako krok czysto wojskowy. I czyniony wyłącznie przez mundurowych, bez udziału Putina.

Putin wielkim nieobecnym

Pośród żądnych krwi „korespondentów wojennych” i ich patronów – Kadyrowa, Prigożyna czy innych – decyzja o odwrocie spotkała się, póki co, z pełnym zrozumieniem. W wypadku pojawienia się nut defetystycznych z pomocą przychodzi niezastąpiony Aleksander Dugin: „Teraz potrzebujemy Wiary w Zwycięstwo jako pewnego rodzaju patriotycznego dogmatu [pisownia oryginalna – przyp. FR]. Wyzwanie jest rzucone nam wszystkim – zarówno państwu, jak i społeczeństwu. W pojedynkę sobie z tym nie poradzimy”.

Tak zwanym „Z-patriotom” proponuje się więc zignorowanie odejścia od Chersonia i dogmatyczną ufność w to, że zwycięstwo jest bliskie. Surowikin, posyłając nieprzeszkolonych Rosjan na rzeź pod Bachmutem i masowo ostrzeliwując ukraińskie miasta, ma robić to, co do niego należy. W bliżej niezdefiniowanym horyzoncie czasowym przyniesie to korzyści. Cierpliwości zatem. Tym zaś, którzy „polityką” się nie interesują, pozostaje odwrócenie wzroku.

To jednak wcale niekoniecznie musi zadziałać – i to z dwóch powodów. Po pierwsze, w rosyjskich mediach społecznościowych coraz częściej krążą słuchy o konieczności przeprowadzenia kolejnej mobilizacji. 4 listopada Putin ogłosił, że do wojska powołano już blisko 320 tysięcy Rosjan. W przypadku braku sukcesów na froncie można spodziewać się tego, że „maszynka do mielenia mięsa” potrzebować będzie kolejnych żołnierzy, którzy podzielą los zmobilizowanych obecnie. Nie przesądzi to o zwycięstwie, ale pozwoli na wyhamowanie ofensywy Ukraińców kosztem dalszego pogarszania się społecznych nastrojów w Rosji.

Po drugie, wyrozumiała reakcja na odstąpienie Chersonia ze strony „partii wojny” i żądnych krwi „korespondentów wojennych” można złożyć na karb kredytu zaufania, jakim obdarzono Surowikina oraz jego podwładnych. W końcu to wojskowy profesjonalista, a nie odrealniony aparatczyk z Kremla.

Te pokłady cierpliwości mogą się wyczerpać wraz z dalszym brakiem realnych postępów armii. „Z-patrioci” pamiętają przecież pompatyczną kampanię zapewniającą, że Rosja w Chersoniu będzie już „na zawsze”. Nie zapomnieli też obrazu Putina, skandującego „Rassija!” – i oni przeżywali wówczas patriotyczne uniesienie.

Wspomniana racjonalizacja odwrotu może być powierzchowna. Potwierdzają to przecieki ze strony anonimowych przedstawicieli regionalnych i centralnych władz, którzy przyznają, że wycofanie się z Chersonia jest postrzegane jako „hańba i dowód na bałagan w państwie”. Oficjalny przekaz stanowi więc próbę zamiecenia całej sprawy pod dywan, dystansowanie się Putina wobec tej porażki jest znamienne.

Integralność terytorialna pod znakiem zapytania

Odwrót wojsk niesie ze sobą także skutki na arenie międzynarodowej. Włączenie okupowanych terenów do składu Federacji Rosyjskiej miało służyć jako eskalacyjny straszak – użycie broni jądrowej jest dopuszczalne w rosyjskiej doktrynie wojennej w przypadku zagrożenia integralności terytorialnej Rosji, przy agresji na jej ziemie. Nikt nie nacisnął jednak przysłowiowego guzika, a Rosjanie wycofali się za Dniepr bez jednego wystrzału.

Implikacje z tego płynące, jeśli dobrze odczytane, są dla Rosji druzgoczące – Moskwa przecież de facto zarzuciła ważność przeprowadzonych przez siebie pseudoreferendów. Jaka zatem jest różnica pomiędzy Chersoniem a Donieckiem czy Ługańskiem? Albo, co gorsza, Krymem?

Biorąc to pod uwagę, sygnalizowany przez prezydenta Zełenskiego cel odbicia wszystkich okupowanych po 2014 roku terytoriów nie wydaje się już aż taką abstrakcją, a Ukraińcy zyskali dowód na to, że groźby rosyjskiej eskalacji to blef. Posłuży to zapewne stronie ukraińskiej jako argument w rozmowach z Zachodem, rozwiewając obawy przed „niekontrolowanym” sukcesem Kijowa, który mógłby zmusić Moskwę do nieracjonalnej odpowiedzi.

Nie wiadomo, jaki jest cel Rosji

Dodatkowo, ukraińskim atutem jest jasno zdefiniowana koncepcja zwycięstwa: wypchnięcie całości zgrupowania okupantów ze wszystkich ziem Ukrainy. W przypadku rosyjskim zaś coraz trudniej połapać się, co jest celem Moskwy. Oczywiście, ten ostateczny niezmiennie stanowi unicestwienie niezależnej ukraińskiej państwowości, ale z każdym miesiącem wojny jest to coraz mniej prawdopodobne.

Brak jasnego sformułowania tego, co stanowiłoby chociażby punkt, w którym Kreml mógłby sięzadowolić rezultatem swojej zbrodniczej agresji, jest przeszkodą na co najmniej dwóch polach. Po pierwsze, w ten sposób Rosja jeszcze bardziej podkreśla brak swojej wiarygodności jako strony w obliczu perspektywy jakichkolwiek rozmów pokojowych. Z drugiej zaś strony, jak wytłumaczyć własnemu społeczeństwu celowość wojny i dodać wiary w „Zwycięstwo”, kiedy ono samo pozostaje bliżej niezdefiniowane?