„Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” to książka sprzed pół wieku. Wtedy była szeroko czytana, zwłaszcza, rzecz jasna, w Ameryce Łacińskiej. Dziś czyta się ją już jak klasykę. W swego rodzaju posłowiu Artur Domosławski zreferował ewolucję stosunku autora do własnego dzieła. Warto je przeczytać – nie po to, by polemizować z autorem po pół wieku, ale by poznać typ myślenia, zobaczyć co wpływało na licznych czytelników, zadać pytanie o stopień zmiany opisanych realiów. Dla mnie lektura stanowi nawet pewne wyzwanie osobiste – bowiem swego czasu dużo pracowałem nad Ameryką Łacińską i do dziś nie mam wątpliwości, że Rewolucja Kubańska oraz Narodowa Rewolucja Boliwijska (dwie, o których napisałem książki) zasadnie podniosły kwestię wyzysku tych krajów przez obcych i dla obcych.

Galeano zarysowuje historię Ameryki Łacińskiej od Kolumba do 1970 r. Pokazuje eksploatację najpierw „po prostu” przez najeźdźców, a potem w bardziej skomplikowany sposób. Omawia eksploatację kruszców szlachetnych, drogich kamieni, cukru, kawy, bawełny, kakao, kauczuku, mięsa, drewna (obecnie puszcza amazońska!), niektórych produktów rolnych, cyny, żelaza i innych metali, ropy naftowej, saletry – a równocześnie i współcześnie taniej siły roboczej. Pokazuje, jak mało z tej eksploatacji pozostawało dla terenów, a później krajów, gdzie się dokonywała. Pozostawały pałace, piękne kościoły i opera w brazylijskim Manaus, zbudowana tam podczas „gorączki kauczuku”. Korzyścią dla miejscowych właścicieli dóbr była luksusowa konsumpcja, jak w Polsce doby eksportu zbożowego. Wszystko to było bardzo labilne – kończyło się wraz z wyczerpaniem produktu, przesunięciem jego wytwarzania na inne tereny, bądź spadkiem zapotrzebowania zagranicą.

Autor zarysowuje, jak taka gospodarka – eksploatacyjna i zorientowana na zewnątrz – wpływała na zmiany składu ludności, struktury społecznej, a także na zmiany rozmieszczenia zaludnienia. Również na powstawanie sektorów gospodarki obsługujących sektor eksportowy, bądź, później, aż do lat pisania książki, na organizowanie bardzo przemyślanych mechanizmów polityczno-finansowych, służących eksportowi zysków.

(Post)kolonializm – klucz czy wytrych?

Nie mam wątpliwości, że w zasadniczych liniach autor zarysował swój obraz adekwatnie do rzeczywistości. Gdy, jak wspominałem, zajmowałem się historią Kuby, widziałem tę wyspę jako cukierniczkę Stanów Zjednoczonych, gdzie marnie płatni robotnicy plantacyjni służyli na cudzoziemskich plantacjach, gdzie Hawana była miastem niewyszukanej rozrywki dla Amerykanów z Północy, gdzie – jak powiedział kubański klasyk, José Martí – Missisipi wyrzucała ku Kubie wszystkie brudy USA, a demokracji z pewnością nie było. Przy uwzględnieniu lokalnych różnic, podobnie rysował mi się obraz Boliwii.

Gdy autor pisał swoja książkę, pozostawał najpewniej pod wpływem André Gunder Franka i teorii zależności. Dziś autorskie tezy pasują do szeroko obecnie stosowanego podejścia z uwzględnieniem perspektywy kolonialnej. Mimo sygnalizowanej zgodności z nimi, moje wątpliwości wzbudza jednak szereg elementów analizy. Swego czasu polemizowałem zresztą z André Gunder Frankiem [1]. Nie zgadzałem się – prawda, że ostro, jeszcze bojowo – z tezą, jakoby zacofanie Ameryki Łacińskiej wynikało nie z niedorozwoju stosunków kapitalistycznych na kontynencie, ale, przeciwnie, było wtórnym rezultatem rozwoju kapitalizmu. Gdy dziś, akurat po pięćdziesięciu latach, spojrzałem na swoją polemikę, podtrzymałbym tezę o włączaniu w zewnętrzny system kapitalistyczny feudalnych lub parafeudalnych systemów gospodarczych. Eksploatacja nie musi być kapitalistyczna (na przykład już w XVI wieku!), a ze światowym kapitalizmem mogą być powiązane niekapitalistyczne formy gospodarowania. Niektóre z nich trudno zresztą zdefiniować (co reprezentują formy wyzysku górników w kopalniach boliwijskich?). 

Przyznaję natomiast, że sam, przynajmniej w tej recenzji, zbyt mało podkreśliłem ów czynnik zewnętrzny, oczywiście fundamentalny dla modelowania gospodarki latynoamerykańskiej. Nim, przede wszystkim, zajmuje się Galeano. Mam wielki szacunek dla jego wielkiej wiedzy, dla nie tak częstego u historyków podjęcia analizy zjawiska w długim trwaniu, dla pisania z tezą i zorganizowania wykładu wokół niej. Obawiam się jednak, że, podobnie jak André Gunder Frank, stworzył obraz zbyt uproszczony, chce wszystko otworzyć jednym kluczem i widzi jedną przyczynę dziejową. Nigdy się nie wytłumaczy wszystkiego jednym czynnikiem. To tak samo nie jest droga, jak tłumaczenie wszystkiego stosunkami produkcji oraz walką klas – które to koncepcje coś tłumaczyły, ale nie w odniesieniu do wszystkich obszarów, czasów i zagadnień. Nie wytłumaczy się też wszystkiego ekonomią, jak praktycznie postępuje autor. Znalazłoby się parę działań w historii, gdzie inne czynniki co najmniej też oddziaływały. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, by to potwierdzić. 

To, że kiedyś Anglia niezbyt miała co eksploatować na północy dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, nie tłumaczyło odmiennej drogi tych terenów bez reszty. W Brazylii Portugalczycy wprowadzili trzcinę cukrową dlatego, że nie mieli co eksploatować. Że trzcina by nie rosła na północy Ameryki? Coś innego by może rosło. Nie można też traktować takich procesów zagospodarowywania jak decyzji Stalina i Bieruta o budowie Nowej Huty, czy nawet Kubitschka o budowie Brasilii. To były znacznie bardziej spontaniczne procesy. Nie wątpię, że zajęcie przez USA kawału Meksyku, wszystkie ich interwencje oraz inwestycje z budową Kanału Panamskiego na czele, były potężnie motywowane ekonomicznie. „Manifest Destiny” Johna L. O’Sullivana [1845] nie da się jednak wytłumaczyć tylko czynnikiem ekonomicznym. Tak samo nie da się wytłumaczyć abolicjonizmu brytyjskiego, czy abolicji w USA ekonomicznym przeżyciem się systemu niewolniczego. W szkole nam tłumaczono, że pańszczyznę obalono, bowiem już była ekonomicznie przeżytkiem. To dlaczego Traugutt musiał grozić śmiercią posiadaczom ziemskim utrzymującym ją? Dlaczego w USA Południe nie zawahało się toczyć wojny w obronie niewolnictwa?

Przyznajmy się, że nie wiemy dlaczego jedne obszary ruszyły drogą rozwoju kumulatywnego, a inne nie. Zaczynając od zjawisk bardzo dawnych, warto przypomnieć, że Indianie, którzy od Ameryki dziś zwanej Środkową posuwali się na południe andyjską stroną lądu, stworzyli wielkie cywilizacje, a ci znad Atlantyku – nie. Wtedy jeszcze ucisku kolonialnego nie było. Nie potrafimy powiedzieć, dlaczego kraje kiedyś nawet wspaniałe, pełne wynalazków, zostały wyprzedzone przez Anglię z jej rewolucją przemysłową. Dotyczy to nawet bliskich nas geograficznie i cywilizacyjnie Włoch. W odniesieniu do terenów analizowanych przez Galeano nie od dziś stawia się pytanie, dlaczego przyszłe Stany Zjednoczone i Brazylia poszły innymi drogami. Galeano odpowiada na to, że kolonializm potrzebował brazylijskiego cukru (plantacje, niewolnictwo), a dopuścił farmerskie zajmowanie ziemi w Ameryce Północnej. Gdyby plantacje bawełny z niewolniczą siłą roboczą nie przegrały w wojnie secesyjnej, dziś Stany byłyby inne. W tym rzeczywiście tkwi część wyjaśnienia. Kolonialna lub parakolonialna eksploatacja pociągała wielką własność i pracę niewolną (folwark i pańszczyzna w Polsce!). W XVII wieku w północno-wschodniej Brazylii pracowici w Europie Holendrzy z entuzjazmem produkowali plantacyjnie trzcinę cukrową – na eksport. Na Antylach też działali nie tylko Portugalczycy, a nie wyrosły na potęgi. Sam bym jednak zwrócił uwagę nie tylko na plantacje, ale na inny typ emigrantów, kierujących się np. do Brazylii i tych jadących wozami przez prerie ku Pacyfikowi. Zaryzykuję hipotezę, że kolonie, gdzie biali osiedlali się dla pracy własnymi rękami, rozwinęły się w sposób bardziej zrównoważony i wszechstronny niż te, do których przybywali dla wyciągania bogactwa. „Nasze bogactwo zawsze generowało naszą biedę, przyczyniając się do dobrobytu innych” [s. 15]. Tak, czy inaczej, w każdym razie stoi przed nami pytanie nie tyle o to, dlaczego większość świata pozostała w tyle, ale dlaczego niektóre kraje wysunęły się do przodu.

Polityczna gorączka postzależności

Jak już zaznaczałem, trudno mi uwierzyć w jakikolwiek koncept jako klucz do wszystkich drzwi. Dziś szeroko mówi się o czynniku kolonialnym. Perspektywa kolonialna, czy postkolonialna, weszła nie tylko do analiz historycznych, ale nawet do bieżącego dyskursu politycznego. 30 września na Kremlu Włodzimierz Putin mówił, że wspomaganie Ukrainy przez Zachód to ciąg dalszy polityki kolonialnej. W swym objeździe po Polsce w październiku 2022 roku Jarosław Kaczyński tworzył atmosferę zagrożenia chęcią wzięcia Polski pod kolonialny but przez UE z Niemcami na czele. „Unia musi być Unią suwerennych państw”; „Nie po to zdobywaliśmy niepodległość, by ją stracić”; „My się na dominację Niemiec nie zgodzimy” (Jedlicze, pow. krośnieński, 22 października 2022). Wyraźne aluzje pod adresem Donalda Tuska, że godził się jakoby chodzić na czterech łapach wobec Zachodu, a może „po prostu” Niemiec, by zyskać stanowisko w UE (Jedlicze, pow. Krośnieński, 22 października 2022), szły w tym samym kierunku.

Latynoamerykański dyskurs antyzależnościowy czy antykolonialny był domeną lewicy, natomiast w Polsce dziś jest domeną prawicy. Użycie terminu „kolonia” podczas transmisji ze spotkań Jarosława Kaczyńskiego zauważyłem raz – w kontekście Rosji (w Mszczonowie, 15 października, mówca stwierdził, że Polska była kolonią Rosji w 1953 roku). Twierdzenie o prowadzeniu przez Zachód polityki „żeby tę biedniejszą Europę doić” (Kołobrzeg 1 października 2022) nie odbiegało daleko. Oczywiście pojawiały się też sprawy obcego kapitału i eksportu zysków, krytyka transformacji jako wielkiej kradzieży, jak najgorsza ocena planu profesora Balcerowicza.

Bliskie problematyki kolonialnej jest, pojawiający się zarówno w wypadku Putina, jak u Jarosława Kaczyńskiego, wątek zagrożenia narodowej tożsamości, jakoby niwelowanej przez ekspansywny Zachód. Podkreśla się rolę państwa narodowego, tradycję. Powtarza się, że „warto być Polakiem”, a więc sugeruje się jakoby była to prawda kontestowana. Podnosi się, jakoby religia była atakowana. Stwarza się wrażenie zagrożenia cywilizacji. „Nie chcemy, by nasza cywilizacja była wywalona w powietrze”; „Nie chcemy być rządzeni przez ludzi opętanych” (Jedlicze, pow. krośnieński, 22 października 2022). Połączenie takiego podejścia antykolonialnego i tożsamościowego wyraźnie widoczne było w słowach premiera Morawieckiego na zjeździe prawicy w Madrycie o tym, że w Europie od lat trwa „cicha wojna przeciw wartościom”, zaś unijne instytucje mogą przekształcić się „w ponadnarodową bestię, zwierzę bez tradycji” [2]. Duże wrażenie robi w tym wszystkim skupienie się wokół motywu rzekomego zagrożenia cywilizacji w sprawach obyczajowych. O ile na Kubie przed rewolucją 1959 roku poczucie tożsamości i godności było zasadnie zagrożone przez plagę prostytucji dla klientów z USA, to dla Putina i Kaczyńskiego niebezpieczne jest LGBT. Dla drugiego z nich chyba też, obsesyjnie, przez osoby zmieniające płeć. Nie rozwinę tego wątku, ale ten śmiech starszego pana z poważnych problemów ludzi (zmiany płci!) był trudny do oglądania. Przychodziły na myśl znane złe przykłady. Nadto nie od rzeczy byłoby zapytać, czy ludzi, odczuwających potrzebę zmiany płci jest aż tylu, by ich sprawy wynosić jako wielki problem społeczny, czy państwowy.

Ważniejsze są sprawy ekonomicznie. Sam, przyznaję, z moim doświadczeniem refleksji nad historią Ameryki Łacińskiej też bałem się działań obcego kapitału w okresie transformacji, czy łatwych, a czasem mętnych wyprzedaży i pozostawienia wszystkiego rynkowi. Czy można było jednak pójść inną drogą? Czy można było zachować większą rolę państwa w gospodarce, skoro wychodziliśmy z systemu, gdzie wszyscy (no, prawie wszyscy) mieli dość omnipotencji państwa? Skutkiem przyjętej wówczas drogi była po latach popularność PiS-u, który obiecywał solidarność społeczną i politykę reintegracji tym, których transformacja pozostawiła na boku. Trudno mi jednak uznać, że dokonywana obecnie polonizacja własności, zwiększanie udziału państwa we własności oraz zarządzaniu, a nawet prowadzona polityka społeczna są godne pochwały. Z tego, co się słyszy, spółki Skarbu Państwa nie wydają się chwalebnym modelem. Z tego, czego się doświadcza, państwowy wpływ na gospodarkę podobnie.

Czy ma sens, a jeśli tak, to w jakim profilu, myślenie o Polsce lub Rosji z perspektywy postkolonialnej? W każdym razie warto zauważyć, że ta perspektywa nie przewiduje posiadania broni atomowej. Kanclerz Olaf Scholz zauważył kiedyś, że Rosja to taka Górna Volta z ogromnym arsenałem nuklearnym. Dodajmy, że Rosja jest krajem eksportującym nie tylko surowce, ale broń, wprawdzie gorszą od zachodniej, jednak stanowiącą produkt przetworzony. Nadto warto pamiętać, że ekspansja Rosji wobec różnych ludów miała cechy ekspansji kolonialnej – choć nieraz mogła przypominać bardziej ekspansję iberyjską niż „zmodernizowaną” ekspansję Anglii i Francji. Dla „tubylców” Moskwa była nieraz pożądanym ośrodkiem, jak metropolie dla Afrykanów i Azjatów, czy jak Europa lub USA dla obywateli państw Ameryki Łacińskiej. W wypadku Polski też można by pamiętać o ekspansji na wschód, czy o anachronicznych marzeniach kolonialnych z okresu międzywojennego lub o wewnętrznych praktycznie koloniach jak Polesie. Dziś istnieją w Polsce zjawiska takie, jak relatywnie tania siła robocza, eksport surowców, eksport produktów mało przetworzonych, duża obecność obcego kapitału…

Można odczuwać niższość wobec Zachodu. Nawet w nauce coś powiedzianego tam odbija się echem znacznie bardziej słyszalnym niż powiedziane tu. Nie jest jednak metodą izolowanie się we własnym ogródku z oskarżeniem, że inni zagrażają. Trzeba zrobić coś dobrego i promować, także we współpracy. Pro domo sua dodam, że konserwatyzm w historiografii i budowanie narodowi pomnika jako wspaniałemu, niczym nieskalanemu, wyjątkowemu, nie ma sensu.

***

Oczywiście potęgi brytyjska i francuska wyrosły z pomocą bogactw uzyskanych dzięki koloniom, także dzięki eksportowi swoich produktów na tereny zamorskie, ale te kraje miały już pewną po temu podstawę. One były już na innej drodze, gdy zajmowały kolonie. Nawet blisko nas Półwysep Iberyjski wcześniej przepompował swoje bogactwo kolonialne ku Anglii, Niemcy (lub przyszli Niemcy) nie potrzebowali kolonii dla rozwoju. Nie jest powiedziane, że bez kolonializmu Afryka i Azja by się rozwinęły jak Zachód. Marks przywiązywał wagę do tkactwa w Indiach, ale nie ma gwarancji, że bez kolonii wyrósłby tam Manchester. Sam przynajmniej strukturę społeczną i system wartości uznałbym za istotny czynnik rozwoju/zacofania. Osadnicy w USA to już nie była szlachta iberyjska.

Zjawiska, wynikające ze zorientowania gospodarki na zewnątrz (zależność, formalna kolonia) są stopniowalne i różne w funkcji rozlicznych czynników. Inne są wtórne skutki eksportu zboża, a inne eksportu cyny, mięsa itd. W końcu przemysł argentyński wyrósł w ramach obsługi eksportu mięsa. Hodowla jako główna dziedzina gospodarki eksportowej nie pociągnęła importu niewolników z Afryki. Inne skutki miał układ kolonialny w Afryce, a inny w Australii, przyszłych Stanach Zjednoczonych, czy w Kanadzie – choć wszędzie źle traktowano ludność miejscową. Na niskim szczeblu hierarchii społecznej, na jakim znaleźli się Indianie, można było znaleźć się i bez kolonii. System kastowy w Indiach nie powstał na marginesie kolonii. Konkwista zrujnowała indiańskie cywilizacje. To nie ulega wątpliwości. Jak one by się jednak rozwijały? Ludów Islamu, ludów Północy, Chin, Mongolii, dzisiejszych Indii… europejska, mniej czy bardziej sformalizowana kolonizacja nie wstrzymała w rozwoju od początku, dopiero potem opóźniła je. Istotnym czynnikiem rozwoju Japonii było natomiast złamanie jej izolacji przez zbrojnych przybyszów – choć rozumiem Japończyków, rysujących marynarzy admirała Perry’ego jako małpy. Potem Japonii pomogło następne, niewątpliwie brutalne zwycięstwo obcej cywilizacji.

Wyżej wspominałem strukturalne podobieństwo nowożytnej gospodarki Polski i Brazylii. W okresie międzywojennym można mówić o podobieństwach polityki prezydenta Vargasa i Piłsudskiego. Dziś prezydent Bolsonaro zapewne odczuwa wzajemną sympatię z PiS. Tylko co zrobić z tym trzecim, też pozostającym w tym kręgu sympatii – byłym prezydentem Trumpem? On już nie może o sobie powiedzieć, że jest traktowany przez Zachód jako kryptokolonia.

 

Cdn.

 

Przypisy:

[1] Marcin Kula, “Capitalismo y atraso de América Latina según A.G. Frank”, „Estudios Latinoamericanos” [t. I], Ossolineum 1972, s. 317–321 [rec.: André Gunder Frank, „Capitalism and Underdevelopment in Latin America. Historical Studies of Chile and Brazil”, „Monthly Review Press”, New York–London 1967].
[2] Stanisław Skarżyński, „Morawiecki na zlocie skrajnej prawicy w Madrycie…”, Wyborcza.pl, 9 października 2022. Także inne, liczne gazety tego dnia.

 

Książka:

Eduardo Galeano, „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej”, tłum. Barbara Jaroszuk, wyd. II, Filtry Warszawa 2022. [Komentarz: Artur Domosławski, „Historia pewnego nieporozumienia”, s. 383–392].

 

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Rubrykę redaguje Iza Mrzygłód.